Perypetie panny Prudence - ebook
Perypetie panny Prudence - ebook
Lady Prudence Cabot zawsze była najskromniejszą spośród wszystkich córek zmarłego hrabiego Backington. Dbała o dobre imię rodziny i opiekowała się niedomagającą matką. Jako jedyna wciąż nie znalazła męża, a skandale wywołane przez siostry jeszcze umniejszyły jej szanse na dobrą partię. Choć nie ma ochoty na wizyty towarzyskie, ulega prośbom rodziny i wyjeżdża do majątku ziemskiego przyjaciółki. W podróży poznaje Amerykanina, który przybył do Anglii w poszukiwaniu siostry. Zaintrygowana Prudence po raz pierwszy w życiu postanawia zrobić coś nierozsądnego. Oferuje nieznajomemu pomoc i wsiada z nim do pocztowego dyliżansu…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3050-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Blackwood Hall, rok 1816
Nie mówiło się o tym głośno, chociaż wszyscy dobrze wiedzieli, jaki los czekał dwudziestodwuletnią damę, którą nie interesował się żaden dżentelmen. Skazana była na staropanieństwo i dożywotnią rolę damy do towarzystwa dla zdziecinniałych hrabin, dreptających po alejkach swoich wiejskich posiadłości.
Kobieta bez widoków na małżeństwo była w towarzystwie podejrzana. Musiało być z nią coś nie tak. Z jakiego innego powodu urodziwa dama z posagiem, przedstawiona wedle wszelkich reguł we dworze i na balu debiutantek miałaby nie przyciągnąć ani jednego zalotnika? Istniały trzy możliwe wytłumaczenia.
Była pozbawiona manier.
Cierpiała na chorobę psychiczną.
Albo skandaliczne zachowanie jej sióstr przed czterema laty zrujnowało jej przyszłość. Całkowicie i nieodwołalnie.
To trzecie wytłumaczenie przyjęła panna Prudence Cabot parę dni po swoich dwudziestych drugich urodzinach. Zostało ono jednak natychmiast podważone przez jej niepoprawne starsze siostry, które przewracały oczami, głośno się sprzeciwiając, aż najmłodsza Mercy zaczęła gwizdać na nie jak na niesforne szczeniaki.
Pomimo oporu sióstr Prudence była przekonana, że się nie myli. Odkąd przed czterema laty zmarł jej ojczym, jej siostry zachowywały się skandalicznie. Honor publicznie oświadczyła się znanemu rozpustnikowi i bękartowi księcia w samym środku największej sali w domu gry. Chociaż Prudence uwielbiała towarzystwo George’a, nie umniejszało to skandalu ani niesławy, którą okrył nazwisko Cabot.
Grace nie pozostała zbyt długo w cieniu siostry i uknuła intrygę, aby zagarnąć majątek bogacza i w ten sposób ocalić rodzinę przed bankructwem. Przedziwnym zrządzeniem losu usidliła jednak nie tego mężczyznę, którego zamierzała. Sprawa pozostawała na ustach całego Londynu przez wiele miesięcy i chociaż mąż Grace, lord Merryton, okazał się znacznie sympatyczniejszy, niż Prudence początkowo się spodziewała, jej szanse na dobrą partię w żadnej mierze od tego się nie poprawiły.
Tymczasem jej młodsza siostra miała tak zadziorny charakter, że niemal zmusiła swoje opiekunki do wyprawienia jej do szkoły z internatem.
Tak oto Prudence znalazła się w samym oku cyklonu, otoczona skandalami i zuchwałością sióstr, gdzie wiodła ciche, spokojne, niedoceniane życie porządnej panny.
Oto, do czego doprowadziły ją dobre maniery… Tak przynajmniej sobie mówiła. Starała się być tą praktyczną wśród nieodpowiedzialnych sióstr. Z równym zaangażowaniem pobierała lekcje muzyki i opiekowała się matką i ojczymem, podczas gdy jej siostry dokazywały w towarzystwie. Robiła wszystko to, czego oczekiwano od debiutantek, nie sprawiała żadnych kłopotów i dbała o przyzwoite zachowanie. A skutek tego był taki, że to ona znalazła się na drodze do staropanieństwa!
Co prawda, Mercy też była „niezaślubialna”, ale wcale się tym nie przejmowała.
– Nie ma takiego słowa jak „niezaślubialna” – wytknęła jej pewnego razu Mercy, zerkając ironicznie znad binokli.
– Poza tym to kompletna bzdura – dodała protekcjonalnie Grace. – Dlaczego wygadujesz takie nonsensy, Pru? Źle ci tu z nami w Blackwood Hall? Nie bawiłaś się dobrze na festynie dla najemców?
Prudence w odpowiedzi zagrała dramatyczny akord na fortepianie. W tym stanie ducha żaden festyn nie był jej w głowie. Zanurzyła się w głośnych dźwiękach utworu i zatopiła w muzyce dalsze słowa Grace i Mercy. Nic nie zmieniłoby jej zdania.
Jeszcze tego samego tygodnia najstarsza siostra, Honor, zjechała z Londynu do Blackwood Hall razem z trójką dzieci i swym mężem, George’em. Skoro tylko usłyszała o rodzinnym zatargu, zaczęła czynić wysiłki, żeby udobruchać Prudence. Argumentowała, że dotychczasowy brak propozycji małżeństwa nie oznacza jeszcze, że wszystko stracone. Wskazywała też, że żywe usposobienie jej sióstr nie mogło mieć wpływu na ten niedostatek. Przypomniała wreszcie, że Mercy, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, została przyjęta do prestiżowej Lisson Grove School of Art, aby studiować dzieła mistrzów.
– Nic dziwnego, bo przecież jestem utalentowana – wyjaśniła im bez zażenowania Mercy.
– Lord Merryton nie szczędził pieniędzy, nieprawdaż? – parsknęła Prudence.
– Istotnie – zgodziła się Grace. – Gdyby jednak rzeczywiście została wyklęta z towarzystwa, nigdy by jej nie przyjęli.
– I zrezygnowali z pieniędzy Merrytona? – Prudence ogarnął pusty śmiech. – Przecież nie muszą się z nią żenić!
– Wypraszam sobie – żachnęła się Mercy. – A mój talent?
– Cisza – osadziły ją jednym głosem Grace i Prudence. Mercy wsunęła binokle na nos i opuściła dumnie salon z wysoko uniesioną brodą.
Grace i Honor nie zwróciły na to najmniejszej uwagi.
Na nieszczęście Prudence temat jej zamęścia jeszcze przez wiele dni wracał w rozmowach.
– Musisz wierzyć, że otrzymasz propozycję, najukochańsza siostrzyczko, a wtedy nie będziesz się posiadała ze zdumienia, że to wszystko to nie był zły sen – perorowała pewnego razu przy śniadaniu Honor.
– Honor, proszę cię, nie, ja cię błagam, żebyś zamilkła.
Honor nie posiadała się z oburzenia. Wstała nagle i opuściła jadalnię, po drodze niedelikatnie trącając Prudence w ramię.
– Auć! – jęknęła Prudence.
– Ona chce ci pomóc – pospieszyła Grace z odsieczą. – Honor chce tylko twojego dobra.
– O, nie tylko! – Zawołała Honor, wpadając ponownie do jadalni jak burza gradowa. Nie należała do omdlewających dziewcząt, które uciekały z płaczem w trakcie kłótni. – Otrząśnij się z tej chandry, Pru! Jest niestosowna i nieznośna.
– Wcale nie mam chandry – zaprotestowała Prudence.
– Właśnie, że masz! – wcięła się Mercy. – Wiecznie jesteś nabzdyczona.
– I humorzasta – dodała od serca Grace.
– Powiem ci coś, na co może zdobyć się jedynie kochająca siostra, moja droga. – Honor nachyliła się nad stołem, zrównując spojrzenie z Prudence. – Jesteś piekielnym utrapieniem.
Powiedziała to jednak z uśmiechem i szybko się wyprostowała.
– Pani Bulworth napisała. Zaprasza, żebyś odwiedziła jej nowo narodzone dzieciątko. Zobacz się z nią. Nie posiada się z dumy i radości, a coś mi mówi, że wiejskie powietrze świetnie ci zrobi.
Prudence prychnęła na tak niemądry argument.
– Jak wiejskie powietrze mi pomoże, kiedy już jestem na wsi?
– Powietrze na północy jest zupełnie inne – oznajmiła poważnie Honor, a Grace i Mercy poparły ją, kiwając pospiesznie głowami.
Prudence pragnęła wyznać siostrom, że nie miała najmniejszej chęci na odwiedziny Cassandry Bulworth, która właśnie powiła swoje pierwsze dziecko. Czuła, że spotkanie z nieprzytomnie szczęśliwą przyjaciółką unaoczni jej tym dobitniej własną ponurą sytuację.
– Niech jedzie Mercy!
– Ja? – zdumiała się siostra. – Nie mogę! W żadnym razie! Tak niewiele czasu mi zostało, żeby się przygotować do szkoły… Wszyscy uczniowie muszą złożyć pełną teczkę, a ja nie skończyłam jeszcze martwej natury…
– A co będzie z mamą? – zapytała Prudence, nie słuchając dalszego trajkotania Mercy. Siostry nie mogły zaprzeczyć, że ich matka potrzebowała stałej opieki.
– Zajmie się nią jej pokojówka Hannah z pomocą pani Pettigrew z wioski – odparła Grace. – Przecież jest również Mercy.
– Ja? – zawołała Mercy. – Przecież mówiłam…
– Dobrze wiemy, jak dużo masz przygotowań, Mercy. Można by odnieść wrażenie, że ty jedna idziesz w tym roku do szkoły. Mimo to będziesz tutaj z nami jeszcze cały miesiąc, więc może byś tak wzięła na siebie chociaż odrobinę obowiązków? – Grace odwróciła się do Prudence i uśmiechnęła słodko. – Dbamy o ciebie, Pru. Nie widzisz tego?
– Nie wierzę w ani jedno twoje słowo – odparła Prudence. – Ale tak się składa, że działacie mi już na nerwy.
Honor westchnęła zachwycona i złożyła ręce na piersi.
– Czy to znaczy, że pojedziesz?
– Może to w ostateczności nie jest najgorszy pomysł. – Prudence pociągnęła nosem. – Skończę jak mama, jeśli zostanę tu choć chwilę dłużej.
– Co za wspaniała wiadomość! – zawołała Grace radośnie.
– Nie ma się z czego cieszyć – odparła ponuro Prudence.
– Ale jesteśmy takie szczęśliwe! – pisnęła Honor. – Z twojego powodu – dodała szybko i pobiegła dookoła stołu, żeby ją uściskać.
– Spotkasz się z ludźmi i na pewno wkrótce twoje samopoczucie się poprawi, ukochana.
Prudence była innego zdania. Właśnie wśród ludzi straciła nadzieję. Tam wszędzie otaczało ją szczęście, które dla niej było nieosiągalne. Choć pragnęłaby tego z całego serca, nie umiała stłumić zazdrości. Zresztą ostatnio nawet blask słońca przypominał jej o nieosiągalnym szczęściu.
Zaraz jednak Mercy poczęła się głośno skarżyć, że nikt już na nią nie zwraca uwagi, więc Prudence podjęła twarde postanowienie, że wyjedzie i nic jej w tym nie przeszkodzi. Wszystko wydawało się jej lepsze niż ten radosny szczebiot od rana do nocy.
Wszystkimi przygotowaniami zajęła się Grace. Pewnego popołudnia ogłosiła wszem wobec, że Prudence będzie towarzyszyła w podróży na północ doktorowi Linfordowi z żoną, dokąd wybierają się w odwiedziny do jego matki. Linfordowie odstawią Prudence do wioski o nazwie Himple, gdzie pan Bulworth pośle umyślnego, aby przywiózł ją do nowo ukończonego dworu. Cassandra, która debiutowała w tym samym sezonie co Prudence, ale w przeciwieństwie do niej otrzymała kilka propozycji małżeństwa, będzie tam na nią oczekiwać.
– Niestety powóz Linfordów nie jest zbyt duży – zauważyła Mercy. Siedziała akurat przy sztaludze i rysowała miskę owoców. Wcześniej wyjaśniła im dumnie, że tak właśnie postępowali mistrzowie; najpierw szkicowali, a potem malowali. – Prudence będzie musiała przez wiele godzin prowadzić rozmowę.
Zmrużyła oczy i popatrzyła na swój szkic.
– A cóż złego w konwersacji? – zdziwiła się Honor, która czesała włosy swojej córeczki, Edith.
– Nic a nic, o ile ktoś pasjonuje się pogodą. Doktor Linford o niczym innym nie mówi. Ale ty nieszczególnie się nią interesujesz, prawda, Pru?
Prudence wzruszyła tylko ramionami. Niczym się szczególnie nie interesowała.
W dniu wyjazdu zniesiono kufer i sakwojaż Prudence do powozu, który miał ją zawieźć do Ashton Down, gdzie o pierwszej umówiona była z Linfordami. Do torby podróżnej spakowała najpotrzebniejsze rzeczy: kilka wstążek do włosów, jedwabną koszulę nocną, którą Honor przywiozła jej od najmodniejszej krawcowej w Londynie, urocze pantofle i zmianę bielizny. Pożegnała się z niezwykle uradowanymi siostrami i wyruszyła w drogę za kwadrans dwunasta.
Nieoceniony stangret z Blackwood Hall dowiózł ją do Ashton Down już dziesięć minut po dwunastej.
– Nie czekaj ze mną, James – poprosiła go Prudence, już czując się znużona. – Linfordowie wkrótce zajadą.
James nie wyglądał na przekonanego.
– Lord Merryton nie pochwala tego, żeby damy pozostawały choć przez chwilę bez opieki, panienko.
Ta uwaga rozsierdziła Prudence.
– Powiedz mu, że nalegałam – odparła i odprawiła go ruchem ręki. – Tam połóż bagaże.
Uśmiechnęła się do Jamesa na pożegnanie, poprawiła czepek i przeszła kilka kroków do sklepiku z bakaliami, gdzie kupiła trochę suszonych owoców na drogę. Kiedy wyszła na ulicę, z ulgą zauważyła, że po powozie z Blackwood Hall nie było już śladu.
Wystawiła twarz na sierpniowe słońce. Dzień był jasny i ciepły, więc postanowiła zaczekać na Linfordów w cieniu drzew po drugiej stronie ulicy. Usadowiła się wygodnie na ławce, złożyła rękawiczki na paczuszce słodyczy i leniwie obejrzała kwiaty posadzone w rabacie. Zaczynały już więdnąć. Pomyślała, że to tak samo jak ona, i westchnęła głośno.
Turkot nadjeżdżającego powozu wyrwał ją z zadumy. Podniosła się, omiotła dłonią sukienkę i zawiesiła pakuneczek na ręce. Jednak to nie pojazd Linfordów się zbliżał, tylko jeden z prywatnych dyliżansów, które przejeżdżały codziennie przez Ashton Down – jeden w południe, a drugi pod wieczór. Prudence ponownie ciężko usiadła na ławce.
Dyliżans zatrzymał się po drugiej stronie ulicy i z tylnego siedzenia zeskoczyło dwóch stajennych. Jeden otworzył drzwiczki. Wysiadła młoda para, kobieta trzymała na rękach niemowlę. Za nimi pojawił się dżentelmen tak szeroki w ramionach, że musiał wysiąść bokiem. Zeskoczył na chodnik, wylądował na nogach pewnie i poprawił kapelusz. Wyglądał tak, jakby dopiero co przyjechał z wykopalisk. Był ubrany w spodnie z koźlej skóry, batystową koszulę i ciemny płaszcz do kolan. Kapelusz miał znoszony, chociaż dobrej jakości, a buty wyglądały, jakby nikt ich od stu lat nie czyścił. Kwadratową szczękę okrywał cień zarostu.
Obrócił się powoli dookoła, nie zwracając uwagi na młodzieńców, którzy wyprzęgali konie i układali bagaże na krawężniku. Zobaczył jednak coś, co sprawiło, że podszedł do woźnicy i zaczął się z nim energicznie spierać.
Prudence zamrugała zaskoczona. Jakież to było interesujące! Wyprostowała się, rozejrzała i spróbowała się domyślić, co mogło tak rozsierdzić nieznajomego. Wioska wydawała się całkiem zwyczajna, więc zupełnie niewinnie podniosła się i podeszła bliżej, udając, że interesuje się wyłącznie kwitnącymi różami.
– Ile razy mam powtarzać, że Wesleigh jest pół godziny piechotą stąd, nie więcej – bronił się woźnica.
– Mój dobry człowieku, nie całkiem mnie chyba rozumiesz – odezwał się nieznajomy dżentelmen z mało dźwięcznym akcentem. – Wesleigh to dom, a nie osada. Kazano mi wierzyć, że trafię do posiadłości. Posiadłości! To taki duży dom z przybudówkami, gdzie kręcą się najróżniejsi ludzie i zajmują tym, co wy tu w Anglii robicie, cokolwiek to jest!
Gestykulując, nakreślił obraz wyimaginowanej posiadłości w powietrzu przed oczami woźnicy, ten jednak tylko wzruszył ramionami.
– Jadę tam, gdzie mi każą, a nikt mi nie mówił, żebym jechał do Wesleigh. I nie ma tam żadnej posiadłości.
– To niesłychane! – zawołał nieznajomy. – Dobrze zapłaciłem za ten kurs!
Woźnica odwrócił wzrok, dżentelmen zaś zerwał z głowy kapelusz, ukazując grzywę gęstych, brązowych włosów, i cisnął go na ziemię. Kapelusz poszybował jednak z wiatrem i wylądował wprost pod nogami Prudence. Dżentelmen spojrzał za nim, dostrzegł Prudence na skraju zieleni i nagle ruszył energicznie w jej kierunku, wyciągając ściskany w ręce papier.
Prudence spanikowała. Rozejrzała się szybko za drogą ucieczki, ale nieznajomy wyczuł jej zamiary.
– Błagam, niech pani zaczeka – rzekł ponuro. – Ktoś musi przemówić temu człowiekowi do rozsądku i nakłonić go, żeby mnie zawiózł do Wesleigh.
– Wesleigh czy Weslay? – zapytała niepewnie.
Dżentelmen zamarł w pół kroku. Popatrzył na nią oczami koloru złocistego topazu i zaraz je zmrużył, jakby podejrzewał podstęp. Podszedł do niej z wahaniem .
– Czy będzie pani uprzejma? – zapytał przez zęby, niemal wtykając jej papier w twarz.
Prudence wzięła karteczkę w dwa palce i wyjęła z jego uścisku. Ktoś napisał na niej wielkimi, grubymi literami „West Lee, Penfors”.
– Hm – mruknęła. – Chodzi tu zapewne o wicehrabiego Penfors.
Zerknęła na nieznajomego, który wpatrywał się w nią posępnie.
– Lord Penfors rezyduje w Howston Hall pod Weslay.
– Przecież tak właśnie napisałem.
– Ale tu jest napisane West Lee.
– Sama pani widzi.
– Ależ nie, sir. Mówiłam: Weslay. I nigdy nie słyszałam o West Lee. – Prudence starała się jak najdobitniej podkreślić subtelne różnice w wymowie tych nazw. – Pan niestety przez pomyłkę trafił do Wesleigh.
Poczerwieniał do tego stopnia, że Prudence wyobraziła sobie, jak wybucha i jak śnieg opada w kawałeczkach na całą ulicę.
– Proszę o wybaczenie, ale panienka zdaje się mówić całkiem od rzeczy – wycedził. Sięgnął po karteczkę również dwoma palcami i wyszarpnął jej z ręki. – Trzy razy powtórzyła panienka „West Lee” i nie wiem doprawdy, czy to jakiś żart, czy może chodzi tu o coś całkiem innego.
– Wcale z pana nie żartuję – zaprotestowała, wstrząśnięta takim pomysłem.
– A więc musi chodzić o coś innego!
– Czyli o co? – Prudence nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Zapewniam, że nie należę do żadnego spisku, który ma na celu nie dopuścić pana do Weslay, sir.
Zmarszczył srogo brwi.
– Wspaniale, że panienkę rozbawiłem. Ale gdyby była panienka tak miła i wskazała mi drogę do choć jednego z tych West Lee, a najlepiej tam, gdzie rezyduje ten jegomość Penfors, będę niezmiernie zobowiązany.
– Och! – zmartwiła się Prudence.
– Och? – powtórzył i pochylił się nad nią. – Co oznacza „och”? I dlaczego patrzy panienka na mnie tak, jakby zgubiła mi psa?
– Pojechał pan nie w tym kierunku.
– Tak przypuszczałem – odparł sarkastycznie.
– Wesleigh jest kawałeczek drogi stąd, to pięć chałup na krzyż. Weslay za to jest na północy. – Pokazała kierunek, skąd przyjechał dyliżans.
Dżentelmen popatrzył w tamtą stronę.
– Jak daleko? – warknął niebezpiecznie niskim głosem.
– Nie mam całkowitej pewności, ale przypuszczam, że… dwa dni drogi?
Zacisnął zęby. Był tak potężny, że Prudence spodziewała się, że od jego gniewu zadrży ziemia.
– Ale właśnie tam znajdzie pan tego jegomościa, Penforsa – dodała pospiesznie i powstrzymała uśmiech. Absurdalnie było mówić tak o wicehrabim.
– Na północ? – Rozłożył ręce w geście rozpaczy.
Prudence cofnęła się ostrożnie o krok i skinęła głową.
Dżentelmen oparł ręce na biodrach i popatrzył na nią, po czym odwrócił się. Prudence była przekonana, że odejdzie, ale on obracał się dalej, aż zrobił cały obrót i popatrzył na nią znowu, zaciskając zęby jeszcze mocniej.
– Czy mogłaby mi panienka zasugerować, jak mam dotrzeć do tego właściwego West Lee, co jest o dwa dni drogi stąd?
– To nie jest West… – pokręciła głową zrezygnowana. – Może pan pojechać północnym dyliżansem. Przejeżdża przez Ashton Down dwa razy dziennie. Najbliższy powinien nadjechać lada moment.
– Rozumiem – odparł, choć było jasne, że niczego nie rozumie.
– Może też pan wykupić przejazd kurierem poczty królewskiej, chociaż to trochę kosztowniejsze od przejazdów pasażerskich. Kurier przejeżdża tylko raz dziennie.
Popatrzył na nią nieufnie.
– Tak czy inaczej będą to dwa dni?
Skinęła głową i uśmiechnęła się współczująco. Sama też nie chciałaby się gnieść przez dwa dni w dyliżansie.
– Obawiam się, że tak.
Przeczesał ciemnobrązowe włosy palcami i mruknął pod nosem coś niewyraźnie. Prudence miała przeczucie, że wolałaby nie wiedzieć, co to było.
– Gdzie mogę opłacić przejazd?
Zerknęła, a raczej wychyliła się na bok, żeby popatrzeć za jego szerokimi plecami na gospodę.
– Pokażę panu, jeśli pan sobie tego życzy.
– Będę zobowiązany – odparł stanowczo.
Schylił się po kapelusz, otrzepał go z kurzu o kolano i włożył na głowę. Omiótł ją jeszcze spojrzeniem i ustąpił jej drogi, dając do zrozumienia, że chce, by go poprowadziła.
Prudence przeszła przez ulicę i zatrzymała się, kiedy dżentelmen instruował woźnicę, żeby wystawiono jego bagaż. Popatrzył jeszcze tęsknie za powozem odjeżdżającym na południe i ruszył za Prudence na podwórzec gospody. Weszli do głównego pomieszczenia, a stamtąd do niewielkiego biura o tak niskim stropie, że nawet Prudence musiała pochylić głowę. Wewnątrz panował wilgotny zaduch końskiego nawozu, dochodzący z przylegających do placówki stajni.
Dżentelmen, którego tu zaprowadziła, był wysokim mężczyzną i musiał się schylić. Tarł głową o sufit i opędzał się od pajęczyn, mrucząc pod nosem przekleństwa.
– Słucham. – Za niską ladą zjawił się urzędnik.
Nieznajomy podszedł bliżej.
– Chciałbym wykupić przejazd do West Lee.
– Weslay – mruknęła Prudence.
Westchnął ciężko.
– Tak, jak ona mówi.
– Trzy funty.
Dżentelmen wyjął z kieszeni portmonetkę. Przyglądał się uważnie każdej monecie z osobna, aż Prudence wskazała trzy z nich.
– Ach! – Podał urzędnikowi wybrane monety, a ten przekazał mu bilet.
– Woźnica otrzymuje koronę, a strażnik pół.
– Co takiego? Przecież właśnie dałem trzy funty.
Urzędnik schował pieniądze w kieszeni fartucha.
– To za przejazd. Woźnica i strażnik są opłacani przez pasażerów.
– To mi wygląda na jakieś szalbierstwo.
Urzędnik wzruszył ramionami.
– Chce się pan dostać do Weslay?
– Dobrze już, dobrze.
Dżentelmen popatrzył na bilet i westchnął znowu. Przepuścił Prudence w drzwiach, przecisnął się przez nie i wyszedł za nią na podwórze. Tam przystanęli. Dżentelmen po raz pierwszy uśmiechnął się przy Prudence. Poczuła lekkie ukłucie pożądania. Miał olśniewający uśmiech, przekorny i szczery. Nie było w nim cienia sztuczności.
– Jestem pani wdzięczny za pomoc, panno…?
– Cabot – przedstawiła się. – Prudence Cabot.
– Panno Cabot – powtórzył i ukłonił się. – Nazywam się Roan Matheson.
Wyciągnął do niej dłoń. Prudence spojrzała na nią niepewnie. Matheson również.
– Czy coś jest nie tak? Mam brudną rękawiczkę? To prawda, proszę o wybaczenie, przebyłem długą drogę…
– Nie w tym rzecz – odparła i pokręciła głową.
– Ach, rozumiem. – Zdjął rękawiczkę i wyciągnął rękę ponownie. Miał potężną dłoń o mocnych i długich palcach oraz blizny na kłykciach. Widać było, że nie obawiał się pracy.
– Ręce mam czyste – dodał niecierpliwie.
– Słucham? Och, nie, ale to niezwykłe.
– Coś nie tak z moją dłonią? – zdziwił się i podniósł rękę, żeby się jej lepiej przyjrzeć.
– Ależ nie! – uspokoiła go szybko Prudence.
Zrozumiała, że zachowuje się niegrzecznie. Popatrzyła w jego oczy w kolorze topazów i spojrzała na ciemnobrązowe włosy z jaśniejszymi pasemkami. Nosił dłuższe włosy, niż nakazywałaby najnowsza moda, i zakładał je sobie niedbale za uszy. Był ujmująco nietutejszy i bardzo męski. Sprawiał wrażenie, jakby dla zabawy mógłby przenosić góry. Serce Prudence zabiło mocniej.
– To niezwykłe, że wyciągnął pan do mnie rękę, żebym ją… uścisnęła? – zapytała niepewnie.
– Ach, tak! W jakim innym celu miałbym ją wyciągać, panno Cabot? To forma podziękowania albo gest powitalny…
Prudence szybko podała mu rękę, która wydała się jej niezwykle mała w jego dłoni.
Przechylił głowę na bok.
– Czy pani się mnie obawia?
– Co takiego? W żadnym razie! – zaprzeczyła żywo, chociaż musiała w duchu przyznać, że trochę się go lęka. A raczej tego, co w niej budził, gdy się jej przyglądał.
Zacisnęła palce, a on uścisnął ją mocniej.
– Och! – szepnęła.
– Za mocno? – zapytał.
– Nie, ani trochę – odparła szybko. Spodobało się jej, że trzyma ją za rękę, i ulotnie przebiegła przez jej głowę myśl, że mógłby położyć dłoń w innych miejscach jej ciała. – Proszę mi wybaczyć, ale nie jestem do tego przyzwyczajona. Tutaj mężczyźni podają ręce innym mężczyznom, ale nie kobietom.
Matheson z ociąganiem cofnął rękę, ale spoglądał na nią niepewnie.
– Jak więc powinienem się zachować wobec kobiety?
– Należy się ukłonić – wyjaśniła i zaprezentowała. – A dama w odpowiedzi dyga.
Jęknął ponuro i założył rękawiczkę.
– Czy mogę być brutalnie szczery, panno Cabot?
– Bardzo proszę.
– Przyjechałem z Ameryki w pilnej sprawie. Mam stąd odebrać siostrę, ale w tym kraju spotykają mnie ciągłe nieporozumienia.
W tym momencie jego uwagę odwrócił nadjeżdżający powóz. Był to właśnie północny dyliżans, który zatrzymał się przed podwórzem gospody. Z dachu zeskoczyło dwóch młodych ludzi, dwóch zsiadło z tylnego siedzenia, jeden posługacz łapał na chodniku rzucane pakunki.
Powóz wyglądał na wypełniony po brzegi i Prudence zrobiło się żal pana Mathesona. Nie wyobrażała sobie, jak taki potężny mężczyzna będzie się poruszał w zatłoczonej budzie.
– Chyba już czas – rzekł i począł się kierować do dyliżansu, ale po kilku krokach zatrzymał się i popatrzył przez ramię.
– Nie jedzie pani?
Prudence nie posiadała się ze zdumienia. Naraz pojęła, że Matheson spodziewał się, że i ona czekała na dyliżans. Otworzyła usta, żeby wyjaśnić nieporozumienie i poinformować, że będzie jechała prywatnym powozem, ale nie mogła wykrztusić słowa. Poczuła dziwne mrowienie, niebezpieczne, podniecające…
Przecież nie mogłaby tego zrobić. Ale dlaczego? – pomyślała zaraz. Perspektywa podróży z Linfordami i rozmowy o pogodzie sprawiały, że jazda dyliżansem nie wydała się już taka przerażająca. Towarzystwo Mathesona było kuszącą odmianą, a od bardzo dawna nikt jej szczerze nie zaciekawił. Na samą myśl o wspólnej podróży jej serce biło szybciej.
Rzuciła okiem na gospodę za plecami. To było czyste szaleństwo – wsiąść z nim do dyliżansu – ale zarazem o ileż bardziej interesujące od jazdy z Linfordami! Miała przy sobie potrzebne rzeczy, pieniądze i wiedziała, jak trafić do Cassandry Bulworth. Powstrzymywała ją tylko przyzwoitość, która doprowadziła ją do tak opłakanej sytuacji życiowej.
Spojrzała na Mathesona. Był bardzo pociągający, na swój amerykański sposób. Nigdy wcześniej nawet nie spotkała Amerykanina, ale dokładnie tak ich sobie wyobrażała: wiecznie zbuntowanych, a przy tym na tyle silnych, że byli w stanie opierać się konwenansom.
Ten mężczyzna był niezwykły, wyjątkowo przystojny i, na jej szczęście, całkiem zagubiony! Może nawet byłaby w stanie przekonać siebie, że wyświadcza mu zwyczajną przysługę, opiekując się nim po drodze.
Matheson źle zrozumiał jej ociąganie i speszył się nieco.
– Proszę o wybaczenie, nie miałem zamiaru pani pospieszać.
Prudence uśmiechnęła się szeroko na myśl, że jego zdaniem chodziło jej o grzeczność, ale ów uśmiech jeszcze bardziej go zdeprymował.
– Do zobaczenia w dyliżansie – dodał.
– Tak, na pewno się zobaczymy! – odparła z całym przekonaniem, jakie umiała z siebie wykrzesać.
Popatrzył na nią dziwnie, ale ukłonił się i poszedł do dyliżansu, po drodze tylko schylił się i rzucił chłopakowi na dachu jedną z toreb podróżnych.
Prudence nie miała czasu do stracenia; wróciła do biura z mocno bijącym sercem. Kiedy weszła, zadzwonił dzwoneczek.
Urzędnik odwrócił się niechętnie.
– Tak, panienko?
– Poproszę bilet do Himple – odrzekła i otworzyła torebkę.
– Do Himple? – powtórzył z powątpiewaniem i popatrzył na nią, zaciekawiony.
– Tak. Czy ma pan może kartkę? Chciałabym zostawić wiadomość.
– Dwa funty – oznajmił i rozejrzał się po biurze. Znalazł kawałek papieru welinowego i wręczył jej razem z ołówkiem.
Prudence nakreśliła pospieszny list do doktora Linforda. Po uprzejmościach i życzeniach zdrowia dla jego matki wyjaśniła zmianę planów podróży.
Proszę mi wybaczyć wszelkie niedogodności, na jakie Państwa naraziłam, ale postanowiłam skorzystać z wolnego miejsca w powozie przyjaciółki, która również wybiera się do Himple. Żałuję, że nie mogłam Państwa uprzedzić wcześniej, ale ta okazja pojawiła się w ostatniej chwili. Bardzo dziękuję za propozycję zaopiekowania się mną w drodze, ale zapewniam, że teraz też jestem w dobrych rękach.
Proszę przyjąć życzenia przyjemnej podróży i raz jeszcze dobrego zdrowia dla Pana matki.
P.C.
Złożyła liścik i uśmiechnęła się do patrzącego na nią wilkiem urzędnika.
– Dziękuję – pożegnała się i opuściła biuro. Serce biło jej jak szalone. Nie mogła wprost uwierzyć, że zdecydowała się na coś tak śmiałego, tak ryzykownego! To było do niej niepodobne. Ale przy tym po raz pierwszy od wielu miesięcy, a może nawet lat, Prudence czuła, że przydarzy się jej coś niezwykłego. Nieważne, czy będzie to dobre, czy nie, cieszyła się na myśl, że nadchodziła zmiana i aż drżała z niecierpliwości.