Petra - ebook
Petra - ebook
Petra jest pasjonującą powieścią historyczną dla dzieci napisaną przez Marię Krüger, autorkę Karolci. Maria Krüger zaprasza młodego czytelnika w podróż po średniowiecznej Polsce, a czyni to ze znaną tylko sobie wirtuozerią, wplatając autentyczne motywy i postacie w bieg fascynujących przygód stworzonej przez siebie charyzmatycznej bohaterki – Petry. Intryga powieści jest niezwykle atrakcyjna i… aktualna! Petra jest dziewczyną ubogiego stanu. Choć wyróżnia się inteligencją i wieloma talentami, współczesny jej świat nie może zaoferować ambitnej dziewczynie ciekawszej oferty na życie, jak pracę w bogatej gospodzie, gdzie odziana w piękną suknię zarabia śpiewem. Ale rezolutna bohaterka nie godzi się ze swoim losem pięknej panny do zabawiania gości. Przebrana za chłopaka wymyka się ze złotej klatki i sama staje się kowalem swojej wolności i swojego losu.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66837-89-8 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Właściwie można powiedzieć, że w tej powieści wszystkie postaci są „historyczne” – bo każda z nich ma jakiegoś swojego bliźniaka w historii. Na przykład taki Haxell miał bliźniaka nazwiskiem Coxe2, który bardzo ciekawie pisał o Polsce.
Historyczny nie jest oczywiście język. Ale ilekroć czyta się o dawnych ludziach i mówią oni w książce takim uroczystym, starym językiem – to jednak trudno sobie wyobrazić, że myśleli i czuli tak samo jak my. Tylko piosenki: i te, które zaczynają rozdziały, i te, które śpiewa Petra, są w tym prawdziwym starym języku. Ale one są naprawdę historyczne. Napisali je bezimienni poeci z owych czasów, więc dlaczego to nie mogła być właśnie Petra?
Petra powstawała w najcięższym okresie okupacji. Niektóre jej rozdziały były pisane w czasie powstania warszawskiego, w lokalu komendy jednego z walczących oddziałów, a jeden w obozie pruszkowskim. Petra była dobrą towarzyszką w tych czasach. Umiała zawsze przypomnieć, że nikt i nigdy nie może odebrać żadnemu narodowi jego starej i sławnej kultury i że największym majątkiem człowieka jest to, co ma on w głowie i w sercu.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gdyż trudno jest tego dowieść,
iżby kto wyprawił powieść,
gdzie jest szemranie czy też zgiełk,
bo się temu przerwie pamięć wnet.
Przeto pokornie prosimy,
byście pomilczeć raczyli,
a przeszkodzić tej naszej grze,
acz prostej – nie pozwolili.
Gospoda stała na wzgórzu i zdawała się być niedaleko, ale ponieważ grunt był falisty, więc droga gubiąca się w nierównościach okazała się o wiele dłuższa. Dwaj podróżni, jadąc na dużym, miękko wysłanym wozie, niecierpliwie wpatrywali się w migocące różowym blaskiem szybki okien. Woźnica raz po raz odwracał się z roześmianą gębą i pokazywał batem na rozległe budynki gospody. Najęto go, aby podróżnych dowiózł do Krakowa. Zapłacili dobrze, ale poganiali jak diabły.
Wyglądali też jak diabły. Obaj całkiem czarno ubrani – starszy w ogromnym płaszczu, który chwilami i na głowę sobie narzucał, młodszy w długich pończochach na cienkich nogach i z długim, wygiętym nosem, na którym tkwiły oprawne w drut szkiełka. Gadali ze sobą bez ustanku miękkim, śpiewnym językiem i wymachiwali przy tym rękami, jakby się mieli w tej chwili wziąć za łby. Ale do tego nie dochodziło. Stary zawracał białkami czarnych oczu, potrząsał szerokimi rękawami, a w końcu zarzucił sobie na głowę połę ogromnego płaszcza i siedział nastroszony jak wielka czarna wrona. Młodszy ruszał wystającą grdyką na cienkiej szyi i w chwilach milczenia towarzysza ględził coś tam do siebie obcym, ptasim szczebiotem.
Woźnica przestał już na nich zwracać uwagę, jedną tylko myślą opanowany, że za chwilę czeka go po całym dniu jazdy porządna micha kaszy ze skwarkami i dzban piwa. Z cudakami wszelkiego rodzaju był już oswojony dostatecznie, bo wtedy pełno najdziwaczniejszych cudzoziemców ze wszystkich stron świata tłukło się po polskich gościńcach. Szukali przygód, zarobku, a najczęściej schronienia w tym kraju, słynącym z dobrobytu i gościnności.
Dwaj czarni podróżni byli takimi właśnie zbiegami. W małym włoskim państewku, ich dalekiej ojczyźnie, panujący nabrał niemiłego przyzwyczajenia mordowania ludzi, którzy mu się nie podobali. A przyczyny tego braku sympatii mogły być nader różne. Na przykład – zbyt wielki majątek, który o wiele więcej przystawałby panującemu niż poddanemu, popularność u ludzi, pochodzenie, które mogło dawać prawa do dziedzictwa tronu, i... czary. Czary były bodajże najgroźniejsze. Bo w jaki sposób można było dowieść, że ulubiony koń księcia okulał nie dlatego, że przyglądał mu się długo i pilnie doktor Jacopo Corsi, tylko dlatego, że koń był źle podkuty, a małą księżniczkę rozbolał brzuszek po gruszkach tylko dlatego, że były niedojrzałe, nie zaś zatrute przez drugiego doktora – Andrea Lippiego? I właśnie z tej przyczyny doktor Jacopo Corsi i doktor Andrea Lippi woleli uciekać, gdzie pieprz rośnie.
W pogoni za owym pieprzem spotkali na Węgrzech rodaka, który właśnie powracał ze studiów na Jagiellońskim Uniwersytecie i cuda im opowiadał o Krakowie i polskiej gościnności. Tego im było trzeba. Byli już zmęczeni włóczęgą i bez grosza. Z nieśmiałą nadzieją przekroczyli polską granicę i – zaczęło się dla nich życie jak we śnie. W dodatku sen był nie tylko przyjemny, ale korzyści z niego płynące okazały się dość realne. Każdy napotkany po drodze dwór podejmował ich jak najmilszych gości. Ugaszczano ich i obdarowywano, podziwiając wiedzę i umiejętności, a co najbardziej dziwiło włóczęgów – rozmawiano z nimi ich własnym językiem albo też niezłą łaciną.
Biedne włoskie diabły odetchnęły. Jechali teraz do Krakowa pełni otuchy, wioząc pisma polecające do najznamienitszych krakowskich panów i nadzieję poparcia przez swego rodaka, Filipa Buonaccorsiego, wychowawcę synów królewskich. Ten wytworny poeta i pełen wdzięku modniś, który potrafił swą głęboką wiedzą i rzeczywistym talentem formować umysły przyszłych królów, odbył kiedyś taką samą drogę jak oni – Jacopo Corsi i Andrea Lippi. Powinien więc ich zrozumieć – jak mniemali naiwnie, nie wiedząc, że żadne klęski nie są w mocy tak przemienić człowieka, jak skromna choćby dawka powodzenia.
To, co prostolinijny woźnica uważał za groźną w skutkach awanturę, gęsto ozdobioną najcięższymi obelgami, to była po prostu przyjacielska narada na temat nawiązania odpowiednich stosunków w Krakowie – ziemi obiecanej. Mało obyty Polak nie znał się jeszcze na włoskim temperamencie.
Wjechali właśnie na dziedziniec gospody i kuso ubrani pachołkowie wyładowali ich z honorami z obszernego pojazdu.
Sam gospodarz stał w progu, ale pełen godności nie kwapił się na dziedziniec. Włoskie diabły zanadto były Włochami, aby nie spostrzec i nie ocenić niezwykle pięknej roboty grubego złotego łańcucha na jego dostatnim brzuchu. Za taki łańcuch bodaj sporą wieś można by kupić.
Obszerna izba gospody przedstawiała się nie gorzej od jakichś wielkopańskich komnat. W oknach szyby oprawne w ołów, na ścianach miękkie flamskie3 kobierce, tkane w osoby, zwierzęta i dziwaczne kwiaty, a obok kobierców zasłony skórzane, szpalerami zwane, ze wzorami złocistymi na zielonym tle. Płomienie ogromnego komina i małe płomyczki kilku woskowych świec migotały rumieńczykami na cynowych dzbanach i kubkach, a na sklepieniu, beczkowatego kształtu, migotały cienie ludzkie. W izbie pełno było podróżnych. Kilku szlachciców, obszernie i futrzasto mimo lata odzianych, jacyś rycerze o cudzoziemskim wyglądzie, z ogromnymi mieczami i piórami na hełmach, kilka niewiast – pewnie mieszczek w podróży – siedziało przy kominku, z odrzuconymi na plecy zasłonami od kurzu, a w kącie świeciło białą brodą ciemne oblicze zamorskiego kupca.
Gospodarz powitał gości z lekka krajową łaciną. Usadowił ich na szerokiej ławie w ciemnym kącie i po chwili konopianowłosy wyrostek postawił przed nimi dzban włoskiego wina i małą włoską lampeczkę olejną. To ich rozczuliło. Był to jakby kawałek ich dalekiej, niewdzięcznej ojczyzny. Cierpliwie czekali, co dostaną do jedzenia, wpatrzeni w rubinową strużkę wina, sączącego się do srebrzystych kubków. W tej chwili postawiono przed nimi misę dymiącego jadła, ale nim go dotknęli, odwrócili żywo głowy. W izbie rozległ się słodki dźwięk cytry – potem śpiew:
Serce moje, co czynisz, czemu się frasujesz,
Widzisz swoje nieszczęście, kogoż w tem winujesz?
Nie utyskuj na nieszczęście, wola boża była
I nieszczęsna godzina, która nas rozłączyła.
Już ci ja odjeżdżam, już o rękę proszę,
Widzisz, moja najmilsza, jaki żal odnoszę,
Już nie wytrwam, ciężko mi, ciężką siłę znoszę,
Tylko powiedz mi o tym, powiedz, miła, proszę,
A czemu taką wzgardę cierpię w twej miłości
Od ciebie, że mnie nie chcesz ulec w swej uprzejmości?
Jeśli tak, wspomóż, Boże, wspomóż strony obie,
Ty masz siła przyjaciół, ja poszukam sobie...
Na ciężkim zydlu przed kominem stała dziewczynka wyglądająca na lat może dziesięć. Ubrana była w sukienkę srebrzystą, długą aż do stóp obutych w czerwone ciżmy – i sztywną jak drewniana rzeźba. Na szyi miała gruby naszyjnik z turkusów, na cienkich palcach pierścienie, ciężkie i trochę za duże. Śpiewała z przymkniętymi oczyma, strząsając na plecy fryzowane pukle niezwykle jasnych włosów. Kiedy skończyła piosenkę i rozejrzała się po izbie, widać było oczy jasnobłękitne, przy bardzo białej twarzyczce wyglądające jak cień na śniegu, nosek krótki, zadarty i usta poważne, prosto narysowane.
W izbie patrzyli teraz wszyscy na nią. Obcy rycerze głośno wyrazili swój zachwyt śmiesznie łamanym językiem – odpowiedziała uprzejmie w szybkiej, frankońskiej mowie. Zgadła – byli Francuzami: śmiejąc się, klaskali w dłonie i domagali się francuskiej piosenki. Potrząsnęła głową i odpowiedziała zabawną francuską anegdotką, tłumacząc ją natychmiast na polski, z ukłonem w stronę strojnych mieszczanek. Kiwały głowami ujęte tą grzecznością, ale dziewczyna spojrzała teraz w kąt sali, gdzie siedział brodaty kupiec, patrzący na nią bez uśmiechu spod nasępionych brwi. Opuściła ręce wzdłuż sukni, podniosła poważną twarzyczkę ku pułapowi i zaczęła deklamować śpiewnie i rytmicznie. Stary Włoch spojrzał na towarzysza.
– Słyszysz?!
Młodzieniec słuchał, otwarłszy gębę jak karp. To był najczystszy język grecki – opowiadanie Homera o upadku Troi. Stary Grek w kącie spuścił głowę. Były to właśnie czasy drugiego upadku Grecji po straszliwej rzezi Greków w zdobytym przez Turków Konstantynopolu. Skąd przywędrował stary kupiec lewantyński4 i co zdążył przeżyć i widzieć?
Deklamacja urwała się w pół wiersza. Starszy Włoch mimo woli podjął przerwany heksametr5, ale dziewczyna potrząsnęła głową i lekko zeskoczyła na ziemię. Wionęła srebrzystą suknią przez izbę i przystanęła przy stole posępnego Greka. Jak gdyby kończąc przerwany werset, rzuciła jasnym głosem kilkanaście heksametrów, śpiewających radość Odysa z powrotu do ojczyzny. Stary człowiek patrzył na nią uważnie. Powoli sięgnął dłonią do wiszącej u pasa torby. Dziewczyna cofnęła się urażona, ale Grek uśmiechnął się ujmująco i podał jej na dłoni jakiś przedmiot, połyskujący ostrym fioletem.
– To ty – powiedział – mała syreno.
Była to gemma6 rżnięta w ametyście. Delikatny, wytworny rysunek przedstawiał Pentezyleę, młodzieńczą królową amazonek. W rysunku podniesionej, drobnej główki było rzeczywiście jakieś podobieństwo do małej śpiewaczki.
Obdarowana ścisnęła w szczupłej piąstce czarujący klejnocik. Fałdy jej sztywnej sukienki załamały się w ukłonie godnym księżniczki.
– Dziękuję, Odyseuszu – odrzekła w ojczystej mowie cudzoziemca. Uśmiechnęła się do niego już nie tym swoim poprzednim, sztucznym, kuglarskim uśmieszkiem, ale po prostu i dziecinnie, jak wnuczka do dobrego dziadka.
Stary Włoch przechylił się do niej przez stół.
– A dla nas nie znajdziesz piosenki, panienko?
Spojrzała na niego uważnie. Mówił do niej po grecku, ale zbyt wielu ludzi widziała w gospodzie, żeby nie poznać jego narodowości.
– Kim jesteście, panie?
– Jestem uczniem Hipokratesa7 – odparł podstępnie, ciesząc się już z góry jej kłopotem.
– A więc pierwsza moja piosenka była dla was przeznaczona – odrzekła śmiało. – Jeśli jesteście lekarzem, znajdziecie lekarstwo na cierpienia tęsknoty, a wtedy ułożę piosenkę wesołą ku czci waszej umiejętności.
Roześmiali się teraz obaj Włosi trochę niewesoło z tego przemądrzałego dowcipu małej i z własnej nieumiejętności w leczeniu cierpień tęsknoty. W sam raz odpowiedź dla przymusowych obieżyświatów.
W tej chwili na progu izby ukazał się znów gospodarz niosący misterny dzban, pełen jakiegoś szczególnie cennego trunku.
– Petra! – zawołał.
Mała obejrzała się i frunęła ku niemu. Ostrożnie ujęła dzban i podeszła do strojnych mieszczanek. Po chwili słychać tam było szepty i śmiechy, świadczące, że strojnie ubrane panie, widać pochodzące z któregoś ze znanych i bogatych rodów mieszczańskich – nie nudzą się przy wieczerzy.
– To wasza córka? – zapytał włoski młodzieniec gospodarza.
– Tak. Udała mi się!... – odpowiedział gospodarz, ale w tej chwili skinął na niego lewantyński kupiec. Jeden ze szlachciców pochylił się ku Włochom.
– Ten Klemens ma skarb, nie córkę – zaśmiał się. – Pół Krakowa zjeżdża tu na miód i wino, żeby zobaczyć tę smarkatą i porozmawiać z nią. Już ją chciała pani kasztelanowa Tęczyńska wziąć do siebie, do dworu, żeby ją zabawiała, ale nie dał. Ma rozum. Połowę gości do gospody to ona tu ściąga.
Właśnie sam Klemens powrócił do włoskich gości.
– Udała mi się moja córuchna, mówię – kończył – rozum ma jak stary. Ledwie od ziemi odrosła, gdy już rozumem zdumiewała. W kolebce do piastunki po grecku wołała. Trzy lata temu, ledwie głowiną nad stół wyjrzała, jak z księdzem biskupem z Oleśnicy po łacinie dysputę wiodła. A piosenki, co je sama do śpiewu układa! A wiersze łacińskie na powitanie dostojnych gości!... Moja córuchna kochana!
Rozczulił się. Chwycił przechodzącą właśnie Petrę i podniósł wysoko w ramionach jak drewnianą kukiełkę. Wszyscy śmiali się życzliwie z ojcowskiej czułości. Petra śmiała się również. Kiedy postawił ją na ziemi, bo zasapał się zarówno ze wzruszenia, jak i z powodu obłożonego tłuszczem brzucha, i odwrócił się ku gościom – spojrzała na niego przelotnie.
Stary Włoch drgnął. W spojrzeniu bladoniebieskich dziecinnych oczu były wyraźne kpiny.
* * *
------------------------------------------------------------------------
1 Erazm Ciołek – żyjący na przeł. XV i XVI w. biskup płocki, dyplomata, mecenas literatury, sekretarz Aleksandra Jagiellończyka
2 William Coxe (1747–1828) – brytyjski historyk
3 flamskie kobierce – bogato zdobione dywany, wieszane na ścianach, częste wyposażenie domów zamożnych gospodarzy
4 kupiec lewantyński – handlarz z Lewantu, czyli wybrzeża azjatyckiego, sprzedający luksusowe i kosztowne towary
5 heksametr – starożytna miara rytmiczna wiersza
6 gemma – kamień ozdobny, najczęściej owalny, rzeźbiony
7 Hipokrates – starożytny lekarz, nazywany ojcem medycyny