- W empik go
Pewien Franek - ebook
Pewien Franek - ebook
Franek to kilkuletni chłopiec mieszkający z rodzicami w małym miasteczku, który uwielbia śliwki w czekoladzie i nie znosi myć zębów. Jego najlepszymi przyjaciółmi są Rufus, przepadający za miętusami, oraz Pysiek niecierpiący ścielić łóżka. Mama mówi, że Franek jest nieznośnym dzieckiem i ma z nim same kłopoty. Wszystko zmienia się w dniu jego urodzin, kiedy opuszczając przyjęcie wsiada na rower, który dostał od babci i jedzie na ryneczek. Spotyka tam staruszka karmiącego gołębie i ten zadaje mu pytanie „Gdzie jest dobro?”. Czy chcesz się dowiedzieć jak Franek został członkiem bandy chłopaków cwaniaków, kto stał się jego najlepszym przyjacielem, co wydarzyło się u babci na wsi i jaki dowcip zrobił z Rufusem i Pyśkiem cioci Matyldzie? A przede wszystkim jak brzmi odpowiedź na zadane Frankowi przez staruszka pytanie?
Książka adresowana jest do dzieci w wieku od 4 do 9 lat.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-870-8 |
Rozmiar pliku: | 668 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Franek! Jak ty wyglądasz? – zapytała mama, witając chłopca w drzwiach.
– Ale co? – Usłyszała w odpowiedzi, patrząc na wykrzywioną minę piegowatego malca stojącego naprzeciwko niej. Miał może z metr trzydzieści wzrostu, gdzie dobre kilka centymetrów dodawała mu ruda czupryna stercząca na wszystkie strony, a wydawało się, że gotowych odpowiedzi na najtrudniejsze pytania ma co najmniej na wzrost dorosłego i rozum wykształconego mężczyzny. W swojej bezczelności i pewności siebie wielokrotnie wprawiał mamę w zakłopotanie. Wiele razy musiała się za niego wstydzić przed sąsiadami i przyjaciółmi. Urwis był z niego jakich mało. Często z ojcem wspominała sławetną wycieczkę z Frankiem tramwajem. Chłopiec dokładnie wiedział, o czym wtedy mówiła, choć tak naprawdę nie był pewien, czy to pamięta, czy tylko tak doskonale zna, bo mama wciąż ją opowiadała jako przykład.
„Miałem chyba ze dwa lata, a od tamtej pory gdziekolwiek bym się nie pojawił, to wszyscy wiedzą, jak mam na imię. Czasem też wołają Rudy, bo niestety po babci Zosi mam pomarańczowe włosy, jak świeża marchewka. Wracaliśmy wtedy od lekarza i wsiedliśmy do zatłoczonego tramwaju. Upał był niczym w Afryce, wszystkie miejsca pozajmowane i nikt mi nawet nie chciał ustąpić, choć podobno młodszym powinno się ustępować. Słyszałem też gdzieś, że starszym, ale na razie jestem dla wszystkich młodszym i to bardziej mi się podoba. Mniejsza o to.
Stałem tak z mamą i wtedy w tym tłumie ludzi zobaczyłem pewną panią. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. Jej twarz... Zapytałem więc mamy, żeby się dowiedzieć, o co chodzi:
– Mamo, zobacz! Czemu ta pani jest taka pomarszczona? Wygląda jak stare jabłko, które spadło z jabłoni u babci Zosi!
– Cicho! – syknęła mama, nie udzielając mi odpowiedzi, a ponieważ jedno skojarzenie wówczas przyszło mi na myśl, to dodałem:
– Ta pani musi być w takim razie dużo bardziej stara niż babcia Zosia.
Ale się wtedy działo. Ludzie zaczęli coś szeptać i gapić się na nas tak, jak byśmy co najmniej wyglądali jak ta pomarszczona pani. Wpatrywali się, ale nie za długo, bo kiedy tylko tramwaj zatrzymał się na najbliższym przystanku, mama wyszarpnęła mnie bez słowa z tego tramwaju i mimo że jej mówiłem, iż bolą mnie nogi, to resztę drogi do domu pokonaliśmy na piechotę. Żeby tego było mało, potem mama przez jakiś czas nie chciała ze mną jeździć tramwajami. Dopiero zimą, kiedy mróz był jak rany Julek, stwierdziła, że nie mamy innego wyjścia, jak tylko skorzystać – jak to ujęła – ze środków komunikacji miejskiej. Tak to się wszystko nazywa. Ciekawe, czy są też środki komunikacji wiejskiej, do której na przykład należy taki wóz zaprzęgany w konia, jaki miał kiedyś dziadek na wsi. No, mniejsza o to. Ubierając mnie tego dnia w taką czapkę pilotkę z nausznikami, mruczała coś pod nosem, że mnie nie poznają czy coś. Ale bez sensu ta czapka i całe to zamieszanie, bo przecież mamę mogli poznać. Nie poznaliby jej tylko wtedy gdyby się pomarszczyła jak ta pani lub to jabłko. Rany Julek! Tak to w każdym razie było. I teraz wiem, że ludzie zwrócą na ciebie uwagę, jak powiesz coś głupiego, niż jak staniesz na środku ryneczku i będziesz drzeć się wniebogłosy, że pożar lub złodziej”.
– Franek! – syknęła mama, budząc chłopca ze wspomnień o przygodzie w tramwaju. – Prosiłam cię, żebyś się nie pobrudził. Miałeś iść tylko do sklepu na rynek, kupić dwa ogórki do sałatki, a nie było cię tyle czasu i wyglądasz...
– Mamo! Przecież przyniosłem. Zobacz! – I pokazał mamie małą torebkę.
– Bardzo ci dziękuję, że wyjątkowo nie zapomniałeś, po co poszedłeś, w natłoku spraw, które zawsze masz do załatwienia, jak ty to mówisz, przy okazji.
– Bo widzisz mamo...
– Oj, co krzyczysz na chłopaka! Dziś są jego urodziny – dobiegł z pokoju głos ojca wylegującego się jak zwykle na kanapie.
– Chodź tu, synku – powiedziała mama spokojniejszym tonem, który tak naprawdę wyrażał więcej załamania i zrezygnowania niż opanowania, i schyliła się, aby otrzepać ścierką do naczyń błoto ze spodni malca. – On się w ciebie wrodził. Jest taki sam jak ty – co powiedziawszy, znikła w kuchni.
Franek, nie zdejmując butów, wszedł do pokoju i usiadł obok taty, aby razem z nim oglądać mecz.
– Którzy nasi? – zapytał, ale zamiast odpowiedzi usłyszał:
– Nie przejmuj się mamą. Jest zmęczona. Zaraz przyjdą goście, a ona pewnie jeszcze w rosole. Widzisz, jak się spieszy. Lepiej teraz nie wchodzić do kuchni, bo powie, że przeszkadzamy.
Faktycznie mama była bardzo przejęta urodzinami synka, na które mieli przyjść goście, i starała się ze wszystkich sił, aby wszystko wypadło idealnie. Na przystawkę zaplanowała sałatkę ze świeżych warzyw z pieczywem czosnkowym. I właśnie do tej sałatki zapomniała kupić ogórków. Potem danie główne – rosół z kurczaka z koperkiem i marchewką, bo jest bardzo zdrowa na cerę. Nie tylko dla najmłodszych. No i oczywiście tort. Ponieważ robiła go pierwszy raz w życiu według przepisu, jaki znalazła w kobiecej prasie, to na wszelki wypadek upiekła też swoje sprawdzone ciasto z truskawkami. Franek oczywiście wolałby, żeby to były śliwki, bo je uwielbiał, ale nie znalazła na ryneczku ładnych, więc zrobiła z innymi owocami. Wśród brzęczących talerzy i sztućców zakłócanych przez okrzyki i komentarze płynące z odbiornika telewizyjnego, z którego dobiegały odgłosy meczu piłki nożnej, chłopiec ledwo usłyszał mamę:
– Franek! Marsz na górę i włóż czyste ubranie, bo zaraz przyjedzie babcia Zosia i nie chcę się za ciebie wstydzić!
– A Pysiek i Rufus? Kiedy będą?
– O! No właśnie, zupełnie mi z głowy wyleciało – powiedziała mama, wchodząc do pokoju. – Oni mają ospę wietrzną i leżą w łóżkach.
– Co?! Ospę wieczną? Do końca życia będą leżeć w łóżkach?
– Synku...
– Synku, synku... – przedrzeźniał mamę Franek i z wściekłą miną zmienił pozycję na kanapie, aby jeszcze wygodniej mu było gapić się w telewizor. Puścił do ojca oko na znak, że ma w nosie całe te urodziny, kiedy nie będzie Rufusa i Pyśka, a mama może zapomnieć, że zmieni spodnie.
– O! I jest mój kochany wnusio. No, pokaż się! Ale urosłeś, zmężniałeś. No, pokaż się babci – wyrzucała z siebie potok słów kobieta stojąca w drzwiach. Ucałowała Franka i, nie zamykając za sobą drzwi, wzięła go za rękę. Wyszli na zewnątrz. – To jest twój prezent, Franuś. Podoba ci się? No, powiedz. Taki chciałeś?
– Tak... – tylko tyle zdołał wydukać chłopiec na widok pięknego czerwonego roweru stojącego na zewnątrz.
Nagle na podwórku znalazła się mama, choć Frankowi wydawało się, że została w środku i po raz kolejny przypomniała mu o kulturze, której tak trudno było się nauczyć.
– Co się mówi?
Franek był tak zadowolony z prezentu od babci, że choć zawsze słowo „dziękuję” stawało mu w gardle niczym tabletka na grypę, tak teraz bez dukania i jakiegokolwiek zwlekania ładnie babci podziękował, wywołując dumę na twarzy mamy.
„Może nie powinnam jeszcze tracić nadziei, że Franek wyjdzie na ludzi” – pomyślała mama i zobaczyła, że do furtki zbliżają się kuzynka Ola z mężem i ciocia Matylda ze swoim psem, z którym nigdy się nie rozstawała.
– Proszę, są następni goście – powiedziała mama, zapraszając ich do domu.
Franek już nie miał najmniejszej ochoty na życzenia, uściski i całusy, a nawet prezenty od kuzynostwa i cioci. Lubił ją chyba najbardziej z całej rodziny, bo była wesoła i zawsze opowiadała zabawne historyjki ze swojego życia. Tak przynajmniej twierdziła, ale tego to nikt nie wiedział. Nawet babcia, która jest najstarsza i wszystko powinna wiedzieć. Nie lubił tylko za bardzo pieska cioci Matyldy, który był łagodny, ale nie dla Franka, i zabawy z nim zawsze kończyły się jakąś raną. Jedyne, czego teraz chciał, to wsiąść na swój nowy rower i pomknąć, gdzie pieprz rośnie albo jeszcze dalej.
– Franek! – mama była bezlitosna.
– No, Franuś – zaczęła składać mu życzenia kuzynka Ola. – Żebyś był grzeczny dla mamusi i tatusia, dobrze się uczył, nie był taki leniwy jak twój tatuś, i w ogóle, w ogóle... – A skończywszy monolog, ucałowała chłopca, wręczając mu kolorowe pudełko przewiązane kokardą. Franek postawił je na podłodze w przedpokoju, bo życzenia, aby zmądrzał nieco, przestał być upartym jak osioł i ładnie się odzywał do starszych, zaczęła mu składać ciocia Matylda. Franek nie pamięta dokładnie, czego życzyła, bo cały czas zerkał za okno, czy aby nikomu nie spodobał się jego nowy czerwony rower, którym pomknie w siną dal, kiedy już wszyscy sobie pójdą. Usłyszał tylko ostatnie słowa cioci:
– Spełnienia marzeń... – I poczuł, jak jej szminka ląduje na jego rozgrzanym z podekscytowania policzku.
– Wychowawczyni Franka na ostatniej wywiadówce powiedziała o nim, że to nie głupi chłopak, tylko leniwy – mówiła mama podczas jedzenia rosołu z kluseczkami.
– Słuchaj, Marysiu, gdy Wojtuś był w wieku twojego syna, to na każdej wywiadówce słyszałam takie słowa, i co? Zobacz. Zmienił się. Szkoły pokończył. Dziewczynę sobie znalazł. Niedługo babcią będę – chciała podtrzymać na duchu mamę ciocia Matylda.
Rozmowę przerwał telefon stojący na komodzie w przedpokoju, więc mama zerwała się z krzesła i pobiegła odebrać.
– Tak, tak. Frankowi będzie bardzo przykro, ale rozumiem, kochana, tak, rozumiem. Nie zawracaj sobie głowy. Nie ma o czym mówić – dobiegały do pokoju gościnnego urwane słowa mamy. Po chwili wróciła i, siadając do stołu, oznajmiła, że dzwoniła ciocia Grażynka, która bardzo przeprasza, ale nie będą mogli dojechać z Kalinką i Kacperkiem, bo Tadzio musiał zostać dłużej w pracy i nie ma samochodu.
– Tak, tak – dodała babcia. – Co dziewczyna się będzie tłukła z dzieciakami po nocy z innego miasta. Prawda, Franuś?
– Rany Julek! Ciocia Grażynka miała przyjechać? – zapytał.
– No, wiem, wiem. To miała być dla ciebie niespodzianka, ale niestety. Ciocia powiedziała, że ma dla ciebie wspaniały prezent i da ci go przy najbliższej okazji.
– Rany Julek! To dobrze. Dobrze, że nie przyjechała.
Wszyscy spojrzeli na niego z dumą, że jest na tyle dorosły, aby zrozumieć, że jazda po nocy środkami komunikacji miejskiej jest bardziej niż niebezpieczna, i nie ma za złe cioci, że dostanie swój urodzinowy prezent po urodzinach. Tak naprawdę to Franek nigdy nie chciał dostać prezentu od cioci Grażynki. Nigdy nie chciał się z nią spotkać i najlepiej jakby wujek zawsze musiał zostawać dłużej w pracy, bo ona już nigdy, przenigdy by do nich nie przyjechała.
– Ale o czym to myśmy rozmawiali? – mama skończyła temat cioci Grażynki i spoglądając na siedzących dookoła stołu gości, zwróciła się do kuzynki:
– Olu, a co słychać u ciebie? Wszystko dobrze? – I wsadziła sobie do ust kolejny kawałek tortu z bitą śmietaną, który piekła chyba cały dzień, choć mogła kupić na ryneczku, bo na ryneczku jest wszystko. Tak przynajmniej myślał Franek, gryząc kolejną truskawkę wygrzebaną z ciasta, które stało na stole.
– Tak, tak. Ja... koś... le... – dukała Ola, gryząc masę z czekolady, którą polany był cały tort.
– A mi to mówili, że nie gada się z pełnymi ustami – powiedział Franek, prostując się na krześle.
– Franuś – powiedziała ciepło babcia i zwichrzyła dłonią jego rudą czuprynę.
– Tak, tak – kontynuowała tym razem bez tortu w ustach kuzynka Ola, opowiadając o tym, że jej mąż zmienia właśnie pracę i są bardzo przejęci, że taki jej znajomy pracuje tam od wieków i jest bardzo zadowolony, że w tym roku na wakacje planują pojechać za granicę, bo polska pogoda zawodzi ich każdego roku i że właśnie będzie ich na to stać, bo mąż zmienia pracę i są bardzo przejęci, że taki jej znajomy...
Franek miętosząc w palcach róg od obrusa, miał wrażenie, że te wszystkie rozmowy to nic innego jak nagrane na płytę wykłady jakiegoś uczonego, włączane w kółko i na okrągło. Praca, mąż, znajomy, wakacje, pieniądze, praca, mąż, znajomy... I stwierdził, że jak spędzi tam jeszcze więcej niż dwie minuty, to zacznie pruć ten obrus, który na razie tylko zgniatał w różne kształty.
– Mamo... – przerwał rozmowę Franek.
– Tak, kochanie... – lecz zamiast zwrócić się do syna mówiła dalej do dorosłych. – Ja naprawdę mam wielką nadzieję, że nie wyrośnie z niego taki obibok i leń jak jego ojciec. Gdybym wtedy posłuchała się teściowej...
– To co? To co? – wreszcie odezwał się tata Franka. – To co?
– Ale mamo...
– Tak, kochanie? – Tym razem spojrzała na syna pytająco. – Nie możesz już tortu? To nie jedz, kochanie, bo ci tylko zaszkodzi.
– Mamo! – tym razem Franek nie był już tak uprzejmy, jak poprzednio, kiedy zignorowała jego słowa.
– Widzisz? Widzisz? W kogo on się wrodził? – syknęła do męża.
Ciocia Matylda obserwowała Franka od momentu, kiedy po raz pierwszy zwrócił się do mamy. Ta jednak, zamiast skupić uwagę na nim, bo to przecież on tego wieczora był najważniejszy, wybuchnęła złością na męża. Matylda, widząc bezradność chłopca, podniosła się i chwyciła go za rękę.
– Chodź, chłopcze, pokażę ci, czego nauczyłam moją księżniczkę.
Ciocia uwielbiała wszelkiego rodzaju stworzenia biegające, latające, pełzające, a nawet gryzące, drapiące i warczące. Była wielką miłośniczką zwierząt i gdyby mogła, to w swoim domu trzymałaby połowę zoo. Próbowała tą miłością zarażać wszystkich, dlatego na różnego rodzaju spotkania − ważne i ważniejsze, rodzinne i koleżeńskie − zabierała swoją suczkę Zuzię. Był to uroczy kudłaty piesek, wypieszczony i rozpieszczony, który myślał, że wszystko mu wolno. Niejednokrotnie ciocia musiała się wstydzić za swoją pociechę, gdy ta zjadła kotlety przewidziane na obiad dla gości. Gdy Zuzia znajdowała się w obcych sobie miejscach, musiała zwiedzić wszystkie zakamarki, aby czuć się swobodnie. Oczywiście ciocia nie widziała nic nadzwyczajnego w tym, że piesek skacze po łóżkach, obwąchując pościel lub „życzy” sobie, aby otworzyć mu szafkę kuchenną, by mógł zobaczyć, co znajduje się w środku. Ciocia w swojej miłości do zwierząt tak bardzo przesadzała, że uważana była za... lekko szaloną. Franek jednak bardzo ją lubił, bo żadne zachowanie Zuzi mu nie przeszkadzało. No, prawie żadne...
– Bo widzisz, Franuś. My teraz z księżniczką chodzimy na specjalne zajęcia, na których ona uczy się dobrych manier, czyli savoir-vivre’u – powiedziała ciocia, zmierzając do przedpokoju i kładąc nacisk na poprawne wymówienie litery „r” w obu słowach, których Franek nie rozumiał.
– Na zajęcia czego? – dopytał Franek, lecz ciocia kontynuowała temat zajęć Zuzi, udając, że nie słyszała jego pytania.
– Oczywiście, oczywiście, Zuzia jest wyjątkowo kulturalnym pieskiem, bo zadbałam o to od momentu jej narodzin i dobre maniery pielęgnowałam najlepiej jak tylko potrafiłam, ale wiesz, kultury nigdy za wiele, prawda?
– Hm...
– Gdzież ja to włożyłam? Jestem pewna, że wkładałam do torebki – mruczała pod nosem ciocia Matylda, grzebiąc w rzuconej na podłogę torebce.
– Mama to mi zawsze mówi, że jak się stawia torebkę na ziemi, to pieniądze wychodzą, czy coś takiego.
– Wychodzą, wychodzą, ale tylko jak torebka stoi niedaleko drzwi – odpowiedziała ciocia, uśmiechając się przy tym szeroko.
– To tak jak teraz, prawda? – powiedział chłopiec, ale ciocia udała, że nie dosłyszała.
– O! Mam! Wiedziałam, że zabrałam to ze sobą. Zuzia! Skarbeczku! Chodź do pańci. Pokażemy Frankowi, czego się nauczyłaś przez ostatnie kilka tygodni. – I teraz zwróciła się do stojącej pod jej nogami Zuzi: – Tylko nie narób mi wstydu.
– Tylko nie narób mi wstydu – powtórzył Franek na tyle cicho, aby nie usłyszała tego ciocia.
– Uważaj! – położyła na ręku coś, co wyglądało jak suszona skórka od chleba lub chrupka kukurydziana. Wyciągnęła dłoń w stronę Zuzi i zastygła nieruchoma. Franek, nie wiedząc, co zrobi zaraz suczka cioci Matyldy, starał się obserwować zarówno ciocię, jak i Zuzię. Ta, zobaczywszy chrupkę, usiadła na podłodze, starając się na nią nie patrzeć. Po chwili podniosła do góry obie przednie łapki i zaczęła nimi przebierać, jakby próbowała złapać muchę lub pedałować na rowerze. Ku zdziwieniu Franka nie straciła równowagi i nie przewróciła się, choć Franek miał nadzieję, że coś jej się nie uda. Chciałby zobaczyć wtedy minę cioci Matyldy, która musiałaby bardzo się za nią wstydzić. Zuzia wytrzymała w tej dziwnej pozycji jeszcze chwilę, a potem delikatnie, prawie nie dotykając ciocinej dłoni, wzięła z niej chrupka, zjadając ją najszybciej jak tylko potrafiła i w taki sam sposób jak poprzednio prosząc o następny. Ciocia zmieszała się wówczas, bo takie zachowanie nie było chyba przez nią zaplanowane, i pogłaskała tylko suczkę, dając jej to do zrozumienia.
– Widzisz, Franuś, na czym polega savoir-vivre? Wszyscy musimy jeść, bo jest nam to niezbędne do życia, ale o ile piękniej jest jeść kulturalnie. Ty widziałeś, ile ona ma gracji, ile wdzięku? Jestem z niej dumna. Nie wszystkie psy są tak inteligentne, aby mogły pojąć, czym są dobre maniery i kiedy ich używać. Ba, co ja tu mówię o psach, kiedy nawet ludzie pozbawieni są dobrych manier. Wiesz, z czego to wynika? Nie wiesz. Z ich niewiedzy. Po prostu.
– Hmm...
– Czy wiesz, Franciszku – kontynuowała ciocia, dając tym samym Frankowi do zrozumienia, że wywód będzie bardzo ważny, ponieważ tylko w takich sytuacjach zwracała się do chłopca jak do dorosłego człowieka. Zdarzało się to bardzo rzadko, ale chłopiec wiedział, że oznacza to spędzenie dłuższego czasu w szponach mądrzącej się cioci bez szansy na ucieczkę do ciekawszych zajęć – że ludzie często myślą, iż człowiek, który ubrany jest w najdroższy w mieście garnitur z teczką pod pachą, to człowiek kulturalny, posiadający dobre maniery. Ale to nieprawda, mój drogi. Nie po ubraniu poznaje się człowieka wyróżniającego się dobrymi manierami, a po jego sposobie zachowania, bycia, uśmiechu, ruchach twarzy, tym, co mówi i jak mówi. Wszystko to znajduje wyraz w kontaktach międzyludzkich i jeśli ktoś właśnie wtedy jest miły, kulturalny, uprzejmy, tolerancyjny, to można powiedzieć, że stosuje się do zasad savoir-vivre’u. A wiesz, czemu ludzie powinni być kulturalni dla innych? – zapytała ciocia i nie czekając na odpowiedź Franka, sama ją podała. – Bo wówczas ci inni są kulturalni dla nas. Czy więc na przykład zrywanie wiśni z drzewa sąsiada jest, Franuś, kulturalne?
– Chyba niee...
– A czy na przykład przyklejanie gumy do krzesła świadczy o dobrych manierach? A jedzenie tortu palcami należy do zasad savoir-vivre’u? A czy... – cioci nie udało się zadać już kolejnego pytania, które nie tyle nudziło chłopca, co go denerwowało, bo choć ciocia zwracała się do niego „Franciszku”, to z całą pewnością traktowała go gorzej niż ciocia Grażynka Kalinkę, a przecież jest od niego dużo, dużo młodsza.
– Synu! – zawołał z pokoju obok ojciec. – Nie słuchaj tych wyczytanych w jakichś książkach naukowych definicji, bo pewnie i tak nic z tego nie rozumiesz, a bo i po co? Ja ci powiem, jak facet facetowi, na czym polegają te całe dobre maniery.
– Rany Julek! – syknął Franek i wrócił do pokoju, aby zjeść jedną z leżących w miseczce śliwek w czekoladzie, za nim podążała ciocia Matylda.
– Otóż, wyobraź sobie, synu, taką sytuację. Wracasz ze szkoły do domu i masz wielką ochotę na coś pysznego. Wchodzisz do pokoju i widzisz mnie siedzącego na kanapie, a obok rozrzucone papierki po śliwkach w czekoladzie. I wiesz, co to są te dobre maniery? Pozbierasz papierki z podłogi i zapytasz mnie, czy nie mam ochoty na więcej śliwek w czekoladzie – powiedział tata, po czym zaniósł się przeraźliwie głośnym śmiechem, który z pewnością słychać było kilka ulic dalej. Śmiał się jednak tylko on. Pozostali zgromadzeni przy stole w milczeniu patrzyli na niego i nikt nie był w stanie powiedzieć choćby jednego słowa. Chłopak, ściskając w dłoni fioletowy papierek odbijający światło lampki w postaci kolorowych smug, zrozumiał wszystko. To tata wyjadał mu jego ulubione śliwki w czekoladzie.
– No, wiesz co! – zaczęła ciocia, zwracając się do ojca Franka i usadawiając się na krześle.
– Gdzie jest twoja kultura? Gdzie są twoje dobre maniery? Czy ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, że to od nas dzieci tego się uczą? Jak chcesz wychować chłopaka na kulturalnego dżentelmena, jak sam za grosz kultury nie masz... – i pewnie ciocia jeszcze długo prawiła ojcu morały, ale Franek już nie miał ochoty tego słuchać, bo dobrze wiedział, jaki jest tata i czym są dobre maniery. Wyciągnął sznurówkę z buta ojca i przesuwając ją po podłodze patrzył, jak biega za nią Zuzia. Kiedy zbliżała się zbyt blisko, zabierał sznurówkę i obserwował, jak Zuzia szuka jej nadal na podłodze. „Może kultury to ją ciocia nauczyła, ale nie mądrości” – pomyślał przy kolejnej udanej akcji ze znikaniem sznurówki i dezorientacji suczki.
– A czy ty, księżniczko, uważasz, że niekulturalnym zachowaniem będzie, kiedy schowam torebkę twojej pańci w kuchni, aby sobie potem pomyślała, że przez drzwi to nie tylko wychodzą pieniądze, ale poszła też cała jej torebka? – szydził pod nosem Franek, naśladując głos cioci Matyldy. – A czy ty, księżniczko, uważasz, że ciąganie za warkocze dziewczyn z klasy to też niekulturalne zachowanie? A czy ty uważasz, księżniczko... – szeptał Franek, przesuwając się na czworaka w przedpokoju. – Rany Julek, Zuzia!
Po chwili, gdy już opuścił pokój wypełniony gośćmi, wydarł się najgłośniej jak potrafił, bo w swoim przedrzeźnianiu cioci nie zauważył, jak Zuzia gryzie sznurówkę od buta ojca, śliniąc się przy tym i warcząc. Zanim do przedpokoju przybiegła ciocia Matylda, Franek mocno pociągnął Zuzię za ogon, która wypluwając sznurówkę z pyska, szybkim i energicznym ruchem ugryzła go w nadgarstek. Kiedy ciocia znalazła się obok Franka, ten trzymał się za rękę, a Zuzia spoglądała na niego, podnosząc tylko brązowe oczy i znowu śliniąc nową zabawkę.
– Nie lubię psów – warknął Franek, wstając z podłogi.
– Zuzia! Co ty robisz? Oddaj to!
I ku ogromnemu zdziwieniu Franka suczka wypuściła z pyska sznurówkę, odwróciła się i odeszła w stronę pokoju.
– Czemu cię, Franuś, ugryzła?
– Rany Julek! A skąd mam to wiedzieć. Grzecznie się tu bawiliśmy i ona ni z gruszki, ni z pietruszki po prostu mnie ugryzła.
Franek starał się oszukać ciocię, mimo że wiedział, iż nie jest jego mamą, która wierzy w większość opowiadanych przez niego historyjek. Do tego pies, który go właśnie dziabnął, należał do największej znawczyni wszelakich stworzeń na niebie i ziemi, która doskonale wiedziała, że zazwyczaj psy mają powód, aby kogoś ugryźć. Liczył więc na to, że wybryk swojej suczki ciocia zinterpretuje jako jej zmęczenie lub chwilowy brak kultury, której może nie do końca się jeszcze nauczyła. Jednak stało się inaczej.
– Franuś, ja znam swojego psa i wiem, że Zuzia nigdy, przenigdy nikogo by nie ugryzła, nie mając ku temu powodu. Głupio to zabrzmiało – powód, bo nie ma żadnego wytłumaczenia na to, że pies kogoś zaatakuje, ale wiem, że coś musiało się jej nie spodobać. Co jej zrobiłeś? – tonem już nieco łagodniejszym zapytała chłopca.
Ten, patrząc cioci w oczy i wciąż trzymając zranioną rękę, odpowiedział:
– Nie! Nic! Rany Julek! Mniejsza o to!
– To ja nie rozumiem. Powiem ci coś, Franuś. Wiesz, czemu trzeba kochać zwierzęta?
– No... Bo tak...
– Bo one wówczas kochają nas. Pamiętaj o tym.
Frankowi powrócił uśmiech na twarzy, kiedy ciocia objęła go ramieniem, i zaczęli iść w kierunku pokoju, gdzie wciąż siedzieli i rozmawiali pozostali goście, którzy przybyli na jego urodziny. Cieszył się, że ciocia nie zaczęła tematu miłości do zwierząt i zwierząt do ludzi tak jak wcześniej o kulturze, bo znów musiałby coś wymyślić, aby skończyła. Radość jednak nie trwała długo, bo ciocia zapytała:
– A zęby czasem myjesz, Franuś? Pamiętasz, co ci kiedyś powiedziałam?
– No jasne! – odpowiedział Franek, choć tak naprawdę nienawidził tego robić i mył je wtedy, kiedy mama krzyczała, że gdzieś go nie puści albo czegoś mu nie da. Czasem mył też, kiedy przypomniał sobie o... czumie, o której właśnie opowiedziała mu kiedyś ciocia Matylda.
– O! I Franuś wrócił. Częstuj się, kochanie. To w końcu twoje urodziny – powiedziała mama na widok siadającego przy stole syna, spoglądając na kolorowe potrawy, jakie przed nim stały. Franek jednak w jednej chwili stracił apetyt. Nie miał ochoty nawet na śliwki w czekoladzie, których nie zdążył mu zjeść tata, bo dopiero dziś zostały kupione, dlatego że przypomniała mu się straszna przygoda z czumą.
„Wieczorem przyjechała do nas ciocia Matylda. Nie wiem nawet po co, bo nie były to ani imieniny mamy, ani inna uroczystość. W każdym razie przyjechała i siedziała tak długo, że musiałem iść spać. A idź tu spać, kiedy tyle się w domu dzieje i można posłuchać, o czym rozmawiają dorośli. Strasznie się wtedy zdenerwowałem na ciocię, bo nie dość, że kazała mi maszerować do łóżka, chyba tak to powiedziała, to jeszcze kazała myć zęby, jakby co najmniej była moją mamą, która nawet czasem o tym zapomina i nie muszę tego robić. Oczywiście nie miałem najmniejszej ochoty na żadne szczotkowanie i droczyłem się z ciocią, że nic się nie stanie, jak umyję zęby jutro, a dziś się za to wykąpię, i to już wystarczy. Wtedy właśnie ciocia pierwszy raz powiedziała mi o czumie, która mieszka w rurach i jest bardzo zła, jak ktoś jest niegrzeczny. Stwierdziłem, że jestem bardzo grzeczny i ta czuma nie mieszka w naszym domu. Ciocia jednak znowu, że jak nie umyję dziś zębów, to się przekonam i takie tam straszenie, jakbym był dzieckiem, które się boi. Siedząc w wannie, śmiałem się z jej historii o straszącej z rur czumie i kładłem sobie pianę na buzię, udając, że mam brodę. Nałożyłem sobie tej piany na całą twarz i wtedy usłyszałem czumę. Warczała z tych rur tak głośno. Wydawało mi się, że jest bardzo blisko i zaraz na mnie skoczy. Warczała i warczała, a ja bardzo chciałem ją zobaczyć, bo byłem strasznie ciekawy, jak ona wygląda. Otworzyłem jedno oko i przez tę pianę widziałem jedno oko czumy. Było takie, takie długie, niczym przyczepione do takiego zielonego sznureczka. Rozglądała się na wszystkie strony, jakby szukała właśnie mnie. Siedziałem w tej wannie nieruchomo, choć woda była już tak zimna, że powinienem się trząść niczym galareta. Siedziałem, udając, że mnie tam nie ma, bo wiedziałem, że czuma najpierw szuka ofiary swoim długaśnym okiem, a potem wystawia specjalną mackę, też na takim sznureczku i szczypie bądź gryzie. Nie wiem. Chciałem ją zobaczyć, ale od tej piany tak bardzo szczypało mnie oko, że musiałem je zamknąć i nic już dalej nie widząc, czekałem, co się wydarzy. Odgłos czumy był tak głośny, że nie dosłyszałem już, o czym rozmawiają rodzice z ciocią Matyldą. Byłem przerażony. I wówczas usłyszałem głos mamy dobiegający zza drzwi łazienki:
– Franuś! Wychodź już, bo woda wystygła i się zaziębisz.
A potem powiedziała do ojca, że trzeba wezwać hydraulika, bo sam to niczego nie potrafi zrobić. Pomyślałem sobie, że tak naprawdę to dorośli nie mają jakichś niezwykle interesujących tematów i najszybciej jak potrafiłem, wyszedłem z wanny, by móc teraz, już, natychmiast, rany Julek, umyć zęby”.
Kiedy Franek znalazł się z powrotem przy stole nakrytym przygotowanymi przez mamę smakołykami, usłyszał:
– No właśnie, oni mieli ciebie zapytać, ale chłopaków dopadła ospa i nie mogli nawet przyjść na urodziny Franusia.
– To bardzo dobrze. Czy Franek miał już ospę? – zapytała ciocia Matylda.
– No nie miał właśnie – stwierdziła mama.
– To niedobrze. To niedobrze. – Powoli, jakby się nad czymś zastanawiała, powiedziała ciocia i dodała:
– Wiesz, kochana, ospę powinno się przechodzić jak najwcześniej, bo w późniejszych latach może być bardzo niebezpieczna.
Usłyszawszy to, Franek wpadł na genialny pomysł, aby...
– To ja odwiedzę Rufusa i Pyśka i też będę miał ospę.
– Kochanie, nie żartuj.
– Matylda, jak ja ci się odwdzięczę? Wiesz, że Franek jest kłopotliwym dzieckiem.
„Raptem nie było mnie chwilę przy stole, a już ciocia Matylda zdążyła coś tak ważnego zrobić dla mamy, że ta dziękuje, rany Julek!” – zastanawiał się Franek, patrząc raz na mamę i raz na ciocię.
– Ależ Marysiu, to dla mnie przyjemność gościć na weekend takich dżentelmenów, jak Franek, Rafałek i Sylwuś. Wiem, że będziemy się wspaniale razem bawić. Prawda, Franuś?
– Jak to? – Mimo że Franek miał już nieco więcej informacji o ważnej przysłudze, to nadal nie rozumiał, w jaki sposób on ma z nią coś wspólnego.
– Bo widzisz, kochanie, ciocia Matylda zgodziła się zabrać was do siebie na kilka dni, kiedy my z ojcem i rodzicami Rafała i Sylwestra pojedziemy na coroczny zlot absolwentów. To cudownie, prawda?
– Rany Julek!
– Nie jesteś zadowolony? – ze zdziwieniem zapytała mama.
Franka przeraziło mycie zębów pod kontrolą cioci Matyldy i ciągła obecność tego wrednego psa.
– Jestem. Nawet bardzo. – I uśmiechnął się krzywo pod nosem, przypominając sobie, że nie jedzie tam sam. W końcu będą z nim Rufus i Pysiek.
„Trzeba im jak najszybciej o tym powiedzieć, aby obmyślić dobry plan na spędzenie kilku uroczych dni w domu cioci Matyldy” – pomyślał chłopiec i wsadził sobie do ust śliwkę w czekoladzie. W jego głowie rodziły się najróżniejsze pomysły. Chciał być sam.
– Czy ja mogę wypróbować mój nowy rower? – zapytał nagle milczący przez ostatnie kilka minut Franuś, spoglądając błagalnie na mamę.
– Możesz. Pojeździj chwilkę po podwórku, żebyś mi z oczu nie zniknął i nie przepadł na dwie godziny, jak dziś rano, bo wyobraźcie sobie, że... – I zapewne mama opowiedziała gościom, jak to dziś rano wysłała syna na ryneczek po ogórki, a ten wprawdzie z ogórkami wrócił, ale po dwóch godzinach i umorusany był jak nieboskie stworzenie. Franek, wstając od stołu, schował do kieszonki w spodniach dwie śliwki w czekoladzie, bez których najchętniej nigdzie by się nie ruszał. Zanim jednak wyszedł z pokoju, gdzie siedzieli goście, usłyszał:
– Nie bierze się ze stołu. Nieładnie. Masz w szafce – mama zawsze musiała coś powiedzieć, bo inaczej byłaby chora. A przecież jaka to różnica, czy się zje najpierw ze stołu, a potem z szafki, czy najpierw z szafki, a potem ze stołu. Tak czy siak, zje się wszystkie.
– Rany Julek! Ale urodziny! – mamrotał pod nosem chłopiec, wkładając w przedpokoju trampki. Wiedział, że są najlepsze do wszelkiego rodzaju sportów, w tym jazdy na rowerze.
– Rany Julek! – powtórzył te same słowa, dotykając błyszczącej kierownicy rowerka stojącego na dworze. – I błotniki eleganckie, i dzwonek taki głośny. Dzyńńń... Ciii...
Wsiadł na rower i bez zastanowienia wyjechał z podwórka na pustą ulicę. Światła latarni odbijały się swym blaskiem w dzwonku na kierownicy. Ustawione w szeregu świeciły jasnymi smugami, tworząc przenikające się kolory. Drzewa równo rosnące przy chodniku dawały cienie padające na asfalt, rysując dziwaczne kształty. Niektóre z nich chyliły swoje gałęzie nad ulicą tak nisko, że gdyby Franek ich nie zauważył i nie schylił w porę głowy, mógłby zostać podrapany przez ostre konary. I wśród blasku ulicznych latarni po obrazach rysowanych przez drzewa mknął Franek swym nowym czerwonym rowerem. Na początku jechał bardzo wolno, jakby oswajał rower, lecz z każdą chwilą czuł się coraz pewniej i zwiększał prędkość. Wszystko, co mijał zaledwie sekundę temu, teraz było już daleko, i nim się obejrzał, wjeżdżał już na ryneczek. Jak zwykle ktoś stał na środku i powolnymi ruchami rzucał skłębionym tam gołębiom okruchy chleba. A gołębie, jeden obok drugiego, skubały je małymi dziobkami, kręcąc przy tym wesoło czubatymi łebkami.
– A kysz! – krzyknął Franek i podnosząc wysoko nad pedały nogi wjechał w sam środek ptasiej gromadki, rozganiając wszystkie gołębie. Gdy się obejrzał, nie było ani jednego ptaka, a tylko starszy pan, który je karmił, z chlebem w dłoniach. I kiedy Franek miał znowu nabrać prędkości, usłyszał za plecami głos:
– Piękny rower.
– Co? – krzyknął przez plecy Franek i ponownie usłyszał to samo zdanie.
– Piękny rower! – I dopiero wtedy uświadomił sobie, że to głos starca, który karmił gołębie.
– Rany Julek, no! – odpowiedział Franek, sam nie wiedząc czemu, ale czym prędzej zawrócił, aby za chwilę znaleźć się nieopodal nieznajomego. Zszedł z roweru i z dumą zaczął pokazywać, jakie ma dobre koła, błotniki, a nawet dzwoneczek.
– Kiedy byłem małym chłopcem, marzyłem o takim rowerku, i wyobraź sobie, że wprawdzie po wielu latach i nie taki piękny jak ten twój, ale dostałem rower po moim ojcu. Ależ byłem wtedy zadowolony.
– Rany Julek! Rower po ojcu? – I dopiero wówczas Franek zaczął przyglądać się nieznajomemu. Stary kapelusz rzucał cień na jego twarz, tak że trudno było dostrzec oczy. Chłopiec zauważył jednak siwy zarost wokół ust i na brodzie. Jego twarz w cieniu ronda kapelusza była szara i pomarszczona. Rozpogadzał ją jednak uśmiech ukazujący zęby. Zmieniał twarz mężczyzny w bardzo pogodną i mimo że wiek odcisnął już na niej swoje piętno, wydawał się młody. Jego sztywna postura i długi płaszcz odejmowały mu wiele lat. Franek obserwował go bacznie i za nic nie mógł przypomnieć sobie, skąd zna ten wykańczany futrem płaszcz i drewnianą laskę. Mimo że wokół było zupełnie cicho, w swoich uszach słyszał jej stukot na brukowanej ulicy. Staruszek, choć trwało to zaledwie kilka sekund, miał wrażenie, że Franek nie czuje się pewnie w jego towarzystwie i wypełnia wzrokiem całą jego postać. Odchylił więc kapelusz na tyle, by chłopiec mógł dostrzec jego oczy. Choć było ciemno, Franek dostrzegł w nich młodzieńczy blask, który jeszcze bardziej niż ubranie wydał mu się bliski i znajomy.
– To nie jest, chłopcze, ważne, po kim i jaki rower. Ważne jest to, że spełniło się moje marzenie. Teraz jestem już za stary, aby na nim jeździć, ale marzenie stało się rzeczywistością. Teraz mam inne pragnienia, i jeśli tylko los pozwoli, to z całego serca wierzę, że się spełnią.
Franek tak naprawdę wolał rozmawiać z nieznajomym o swoim nowym rowerku, a nie o marzeniach, ale chyba pierwszy raz w życiu był na tyle uprzejmy, aby nie odpowiedzieć mu arogancko lub po prostu wsiąść na swój lśniący pojazd i odjechać gdzieś, gdzie nikt nie będzie mu opowiadał takich banialuk.
– Bo widzisz, chłopcze, marzenia to najbardziej wyjątkowa i niezwykła rzecz na świecie. Są przy tym jeszcze cudowniejsze, gdy wierzymy, że się spełnią, a marzenia się spełniają zawsze dobrym ludziom.
– Eeee... – Franek już był tak znudzony tą opowieścią nie wiadomo o czym, że zaczął się kręcić w miejscu i szarpać za dzwoneczek na kierownicy, który wydawał z siebie głośny dźwięk. W oknach z widokiem na rynek zapaliło się kilka świateł, aby zobaczyć, kto hałasuje tak późnym wieczorem. Starzec był jednak uparty w swej opowieści i nie zważając na znudzenie Franka, mówił dalej:
– Czy ty wiesz, co to jest dobro?
– Rany Julek! Co?
– Dobro. Gdzie jest dobro? – powtórzył starzec, dzieląc wypowiadane słowo na sylaby. − Do-bro.
– Rany Julek! Nie wiem – rzucił chłopak i wsiadł na rower. Wolał już nawet wracać do domu na ten przesłodzony tort mamy oraz opowieści o szkolnych latach dzieci ciotek i kuzynostwa, niż teraz zastanawiać się, co to takiego dobro. Jednak zatrzymał się myślami na chwilkę, szukając w głowie odpowiedzi, a kiedy zobaczył to starzec, powiedział:
– Spójrz! – I wyciągnął z kieszeni maleńką karteczkę. – Tutaj jest odpowiedź na pytanie: czym jest dobro? – a kończąc te słowa, zwinął karteczkę w rulonik, zakrywając jej drugą stronę i podał ją Frankowi. Chłopiec, puszczając kierownicę, chwycił karteczkę i chciał ją odwinąć, aby zobaczyć, co jest na niej napisane, ale wtedy starzec powiedział:
– Nie, chłopcze! Nie teraz. Weź tę karteczkę i schowaj ją gdzieś głęboko, tak byś jej nie zgubił. Przez cały najbliższy rok postaraj się znaleźć odpowiedź na pytanie, które ci zadałem, a kiedy za rok spotkamy się tutaj o tej samej porze, to zadam ci je powtórnie.
– Rany Julek! – tylko tyle był w stanie odpowiedzieć chłopiec po słowach starca, który nie zważając na niego, mówił dalej.
– I wtedy tutaj, za rok odwiniemy karteczkę i zobaczymy, czy odnalazłeś prawdziwą odpowiedź.
– Aha! – szepnął Franek, bo wszystko, co czuł w tej chwili to strach.
– Musisz mi jednak coś obiecać. Musisz mi obiecać, że przez cały rok nie odwiniesz tej karteczki, aby sprawdzić, jaka jest odpowiedź. Jeśli to zrobisz...
Franek był tak przerażony, że mógł wtedy obiecać staruszkowi, że już nigdy nie zagra z chłopakami w piłkę w niedzielnym ubraniu i że zawsze będzie mył zęby wieczorem.
– Obiecuję! – odpowiedział tylko, wciąż ściskając w małej rączce karteczkę zwiniętą w rulonik, która teraz stała się dla niego ważniejsza niż cokolwiek innego. No, może z wyjątkiem roweru, który dostał od babci Zosi kilka godzin wcześniej.
Nie mówiąc nic, odkręcił delikatnie wieczko od dzwoneczka umieszczonego na kierownicy i złożył w środku karteczkę, tak by nie pogniotła się za bardzo. Zamykając wieczko, sprawdził, czy dzwoneczek, mimo swojej zawartości, nadal pięknie dzwoni, budząc ciekawość innych. Czekał wówczas, aż zostanie zganiony przez staruszka, że hałasuje późnym wieczorem, zakłócając spokój mieszkańców okolicznych kamienic, ale on tylko uśmiechnął się ciepło i pożegnał Franka słowami:
– To zmykaj, chłopcze, i do zobaczenia za rok!