- W empik go
Pewnego razu w Abu Dhabi - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Pewnego razu w Abu Dhabi - ebook
Kiedy Khafiyah, najmłodsza z rodzeństwa, otrzymuje propozycję wyjścia za mąż za syna milionera w zamian za pomoc finansową rodzicom, postanawia ją przyjąći wyjeżdża z Pakistanu do Zjednoczonych Emiratów
Arabskich. W Abu Dhabi bardzo szybko staje się
znienawidzoną żoną i kulą u nogi. Pewnego dnia jednak do Emiratów przybywa niespodziewany gość, który wywraca życie wszystkich do góry nogami.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8245-099-6 |
Rozmiar pliku: | 888 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
0 — Lahore
KHAFIYAH
Wschody i zachody słońca od zawsze należały do moich ulubionych zjawisk natury. Kiedy tylko każda z nas kończyła poranną modlitwę, zazwyczaj nie kładłyśmy się już z powrotem do łóżek. Zamiast tego siadywałyśmy wspólnie na wzgórzu za domem i obserwowałyśmy, jak najpierw pomarańczowe, a później złote promienie słońca wdzierają się na bezkres błękitnego nieba. Czułyśmy, jak gwiazda muska delikatnie nasze twarze radujące się kolejnym nadchodzącym dniem. Soczyście zielona trawa zdawała się łapać i wchłaniać ich energię, aby móc bez problemu piąć się w górę. Długie łodygi zbóż każdego poranka kołysały się na delikatnym wietrzyku sprawiającym, że duchota znikała chociaż na moment.
W dole wzgórza za naszym domem rozciągał się widok na rozbudowujące się wciąż miasto Lahore, będące stolicą Pandżabu we wschodniej części Pakistanu. W oddali majaczyły kwadratowe budynki na obrzeżach miasta. Jedynie ten, kogo Bóg
obdarzył sokolim wzrokiem, mógł dostrzec kilka wyższych budowli w centralnej części Lahore. Czasami naszym oczom ukazywały się samoloty zmierzające wprost na lotnisko za miastem. Ogromne maszyny ze stali pozostawiały za sobą białe ślady mówiące „tu byłem”, „tamtędy leciałem”.
Jeśli poranna modlitwa odbywała się po godzinie piątej rano, żadna z nas nie wracała już do łóżka. Nie było w tym najmniejszego sensu, gdyż życie na wsi rozpoczyna się wraz ze wschodem słońca i pierwszym pianiem koguta. Nie minęłoby pięć minut, a ojciec obudziłby nas i przydzielił wyznaczone na dany dzień obowiązki.
Moje trzy starsze siostry: Samira, Adilah i Raziye ukończyły szkołę o wiele szybciej niż ja nie tylko dlatego, że byłam od nich znacznie młodsza, ale też dlatego, że bardzo zależało mi na pracy dyplomowej wydziału archeologii i anglistyki. Przez swoje ambicje zostałam zmuszona do tymczasowej przeprowadzki aż do stolicy Pakistanu, jaką jest Islamabad. Potrafiłam całe noce spędzać nad książkami, podczas gdy głównym tematem rozmów moich sióstr była najnowsza kolekcja ubrań i odpowiednio pomalowane paznokcie.
— Khafiyah? Khafiyah, tutaj jesteś! Wszędzie cię szukałam! Był to jeden z tych najzwyklejszych dni czerwca. Żar lał się
z nieba, a woda w szklankach wyparowywała na ludzkich oczach. Słupek rtęci w termometrze skakał w górę jak szalony, dosięgając nawet czterdziestu ośmiu stopni. Każdy, komu życie było miłe, pozostawał w domu z obawy przed przegrzaniem organizmu. Dopiero wieczorem ludzie postanawiali opuszczać domostwa, aby w cieniu doglądać ogródków z warzywami.
— Raziye? Stało się coś? — zapytałam zaskoczona obecnością starszej siostry. Nie sądziłam, że wpadnie na pomysł szukania mnie na strychu budynku, w którym trzymaliśmy zwierzęta. To właśnie tam potajemnie urządziłam sobie pokoik.
Raziye wyglądała na bardzo zaskoczoną, nie wiedziałam tylko, czy moją kryjówką, czy raczej informacją, którą chciała mi przekazać. A przynajmniej sprawiała wrażenie, jakby przybyła z zapierającą dech w piersi wiadomością. Choć może tylko mi się tak wydawało.
Moja starsza o dwa lata siostra poprawiła chustę luźno na-rzuconą na ramiona. Jej brązowe oczy nadal wpatrywały się we mnie z zaskoczeniem. Czarnowłosej jakby nagle odjęło mowę. Całkowicie jej nie rozumiałam, jeszcze nigdy nie zachowywała się podobnie.
— Raziye? — zapytałam ponownie, zamykając książkę o hi-storii archeologii w Afryce, którą akurat czytałam. — Wszystko w porządku?
Pakistanka jeszcze chwilę stała skonfundowana. Zdawało mi się, że słyszę, jak koła zębate pod jej czaszką turkocą powoli w mózgownicy. Teraz ja wpatrywałam się w nią z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy. Zaczynałam powoli się martwić.
Co mogło się stać, że odebrało jej mowę? Z pewnością coś złego. Dobre nowiny nigdy nie mogłyby spowodować takiej reakcji. Serce zabiło mocniej w klatce piersiowej, a po plecach przeszedł dreszcz na myśl, że coś złego mogło przydarzyć się rodzicom bądź komuś innemu z rodziny.
— Raziye, mówże, o co chodzi!
— Rodzice koniecznie chcą cię widzieć, Khafiyah. — Te słowa musiały naprawdę trudno przechodzić jej przez gardło, bo ostatnie z nich wypowiedziała już niezwykle cicho i niewyraźnie.
„Rodzice?! Czy coś złego im się stało? O co chodziło?” — te myśli kotłowały mi się pod czaszką. Wszystkie prace domowe były wykonane odpowiednio, tak jak zawsze. Co prawda rodzicom ostatnio nie dopisywało zdrowie, ale przecież nie mogło im się tak nagle pogorszyć.
Zerwałam się na równe nogi. Raziye obróciła się i uważając na każdy stopień drewnianych schodków prowadzących na strych, zeszła na dół. Ruszyłam w jej ślady z duszą na ramieniu, wciąż zastanawiając się, co mogło się stać. Zaczęły dopadać mnie coraz większe obawy.
— Raziye, rodzicom stało się coś złego? — Kolejne pytanie padło z moich ust w kierunku siostry, ale ona w odpowiedzi jedynie pokręciła głową. Czy to oznaczało nie?
Wyszłyśmy na podwórko, gdzie zalała nas fala niewyobra-żalnego gorąca. Mimo że słońce chyliło się już ku zachodowi, nadal dawało nam ostro popalić. Krowy pasły się leniwie w cie-niu drzew, pilnowane przez naszego biało-czarnego kundelka. W piasku przed domem tarzał się kot przybłęda.
Nasz dom był długą, kanciastą budowlą posiadającą niewy-soki stryszek, gdzie przechowywaliśmy głównie materiały i koce na zimę. Koło szarej ściany, zaraz przy wejściu, zaparkowany został samochód. Co ja mówię?! Toż to była co najmniej limuzyna! Jeden z tych najnowszych egzemplarzy hondy, wyprodu-kowanej w Japonii i sławnej głównie na zachodzie Europy. Od szarozielonego lakieru odbijały się promienie słońca. Przez przyciemnione szyby niestety nie byłam w stanie dojrzeć wnętrza pojazdu, które z pewnością nie mogło prezentować się gorzej niż jego zewnętrzny wygląd.
„Ktoś przyjechał” — przeszło mi przez myśl i pośpiesznie za-pięłam chustę, którą dotychczas nosiłam na szyi w taki sposób, aby przybysz nie mógł dostrzec moich włosów. Wątpiłam, aby osoba, która nas odwiedziła, była kobietą, co za tym szło — wypadało, abym zakryła się w odpowiedni sposób. Raziye postąpiła tak samo, odwróciwszy się jeszcze w moją stronę, upewniając się, że żaden z kosmyków włosów nie wystaje spoza materiału.
— Raziye?
Siostra położyła tylko palec na usta, dając mi do zrozumie-nia, że będzie lepiej i dla niej, i dla mnie, jeśli wszelakie pytania zachowam na później, gdyż tak czy inaczej zaraz miałam dowiedzieć się, o co tak naprawdę było to całe zamieszanie. Zmarszczyłam brwi, jeszcze nigdy nie była tak tajemnicza. Właściwie nigdy nie była tajemnicza.
— A-ale Raziye — wyrwało mi się po raz wtóry.
— Khafiyah. — Obie grube brwi siostry uniosły się do góry. Poczułam, jak siostra spogląda na mnie z góry. Robiła to bardzo rzadko, zazwyczaj jeśli przeskrobałam coś złego bądź rozchodziło się o coś bardzo poważnego. Ostatnio miało to miejsce, gdy nasz starszy brat Ahmed obwieścił światu informację, że zamierza wziąć ślub.
Właśnie! Ślub! Olśniło mnie! Czy to możliwe, że najstarsza z nas, Samira, miała zawrzeć związek małżeński? Ach, była nie tylko najstarsza z nas wszystkich, ale również najładniejsza. Jakiś mężczyzna w końcu pewnie dostrzegł jej urodę i przybył do ojca prosić o zgodę na ożenek. Kim był jednak ten szczęściarz, bo wnioskując po samochodzie, na który mogłoby nie stać nas przez lata ciężkiej pracy, a może i całe życie, musiał to być ktoś bardzo zamożny. Możliwe, że nawet spoza Lahore. Samochody tego typu zdarzało mi się widzieć jedynie w Islamabadzie podczas studiów.
Ta myśl nieco mnie uspokoiła. Pewnie miałyśmy poznać przyszłego członka rodziny bądź pomóc w ocenie, czy ten nadaje się na zięcia.
Już na kamiennym korytarzu mogłyśmy usłyszeć rozmowę ojca z jakimś obcym mężczyzną. Głos gościa, nieco ochrypły, odbijał się od ścian salonu. Nie rozumiałam za bardzo, o czym mówią, dlatego że porozumiewali się językiem arabskim, któ-rego znałam jedynie podstawy. Czy w takim razie przybysz mógł pochodzić spoza Pakistanu?
Obie weszłyśmy do salonu.
— _Salam aleykum_ — powitał nas starszy mężczyzna z siwiejącą brodą. Siedział on obok naszego ojca, wiecznie uśmiechniętego.
— _Wa aleykum salam_ — odpowiedziałyśmy niemal w tym samym momencie.
Ojciec skinieniem dłoni wskazał nam poduszki ułożone pod ścianą. Samira, Adilah i nasza matka już tam siedziały. Żona Ah-meda kręciła się gdzieś w kuchni, przygotowując chai i ciasto. On sam zaś siedział po drugiej stronie przybysza. Posłał nam szeroki uśmiech, kiedy tylko wygodnie zajęłyśmy miejsca. Widziałam, jak Raziye wymienia porozumiewawcze spojrzenie z bratem, po czym moje oczy na moment zatrzymały się na twarzy ojca. Radosnej twarzy.
Ojciec zawsze się uśmiechał, trudno było go zasmucić, a jedyną osobą, która potrafiła prowadzić z nim długie, poważne rozmowy, była nasza mama. Czasem można było pomyśleć, że go zaczarowała. Niczym wróżka. Czarodziejka, która każdego dnia rzucała na niego zaklęcia. Byli niezwykle zgodnym małżeństwem, cieszącym się podziwem wśród znajomych.
Tego dnia jednak nie tylko radość gościła na jego twarzy, ale i niemałe poruszenie. Poruszenie spowodowane czymś wielkim. Każdy, kto spędził z nim choć dłuższą chwilę, mógł dostrzec to w jego skrzących się z zachwytu oczach.
Żona Ahmeda, Zainab, przyniosła tackę z ciepłym wywarem herbaciano-mlecznym i położyła na środku. Ahmed podał jeden kubek gościowi, a drugi ojcu. Zainab zrobiła to samo w stronę teściowej i nas. Na końcu sama wzięła kubek i usiadła z boku.
Zainab należała raczej do spokojnych osób i mimo iż mieszkała z nami, od momentu gdy Ahmed wziął ją za żonę, praktycznie nic się nie zmieniło. Czasami można było pomyśleć, że wcale jej nie ma, taka była spokojna. Od dwóch lat, gdy tylko
się pojawiła, nigdy nie sprawiła problemu. Ahmed również był szczęśliwy. Nigdy nie słyszałam, aby narzekał na Zainab. Ich małżeństwu jedynie brakowało dzieci, o które wytrwale się starali. _In sha Allah_, niedługo zostaną rodzicami.
— Khafiyah, twoje siostry zdążyły już poznać pana Khadama. — Ojciec skinął głową w kierunku przybysza.
Rzeczony pan Khadam nie wyglądał na najmłodszego. Jego zmęczone oczy uśmiechały się do nas. Nie sprawiał wrażenia złego człowieka, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zdecydo-wanie jednak różnił się od Pakistańczyków, którym z pewnością nie był. Jego skóra, znacznie jaśniejsza od naszej, i rysy twarzy wskazywały na to, że musiał pochodzić z Arabii Saudyjskiej bądź Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a to znaczyło również, że aby się tutaj dostać, przebył naprawdę długą podróż. Dla Samiry był jednak o wiele za stary, możliwe nawet, że liczący więcej lat niż nasz ojciec. To jedynie mogło oznaczać, że mógł być to po-tencjalny teść Samiry i przyjechał przedyskutować sprawę. Choć i ożenek z tak starym mężczyzną by mnie nie zdziwił. W panu-jącej tutaj kulturze bardzo często zdarzało się, że kobiety zosta-wały wydawane za znacznie starszych od siebie kandydatów. Czasem za mąż zostawały wydawane małe dziewczynki, co było niemniej smutne, gdyż islam zakazywał kontaktów seksualnych z niedojrzałymi dziewczynkami.
— Khadam został wysłany tutaj jako reprezentant mojego sta-rego przyjaciela, Amira, który wyprowadził się lata temu z Pakistanu do Emiratów. — Ojczulek ciągnął dalej.
Reprezentant? Skoro zwykły reprezentant jeździł tak wypasionym autem, to jego pracodawca musiał rozbijać się limuzyną z prywatnymi szoferami. Kim musiałby być przyjaciel ojca, że zamiast osobiście zjawić się tutaj, wysłał kogoś na wzór pełnomocnika.
Zrobiło mi się nieco przykro, bo ślub Samiry z taką szychą oznaczał, że siostra będzie musiała wyprowadzić się setki kilometrów od nas, całkiem sama w nowym, nieznanym świecie.
— Przybył w celu poszukiwania żony dla syna Amira, Ra-hima. — Te słowa jedynie potwierdziły moje wcześniejsze przy-puszczenia. Samira jako najstarsza z nas pierwsza również znajdzie się pośród kobiet, które wyszły za mąż. — Bardzo mi miło, że mój stary druh nie zapomniał o mnie oraz mojej rodzinie i wysłał cię tutaj, mój drogi Khadamie.
Mężczyzna skinął głową, przyjmując podziękowanie. Kolejne słowa padły już z jego ust:
— Z wielką przyjemnością przybyłem do Pakistanu. Mówiono mi również, że kobiety stąd są bardzo pobożne. — Rzucił okiem w stronę mamy i Zainab na tyle krótko, że nie byłam pewna, czy zdołał zobaczyć cokolwiek. — To bardzo wielki atut w dzisiejszych czasach zepsucia, a jak wiadomo, pobożna żona to wstęp do _Jannah_.
— Oj tak, to racja — wtrącił ojciec rozkoszujący się smakiem mlecznej herbaty. — Ahmedzie, Zainab to złota kobieta. Nigdy nie piłem tak dobrej herbaty.
Kątem oka dostrzegłam, jak żona mojego brata uśmiecha się i spogląda w stronę męża.
— A wracając do sedna. — Staruszek pogładził porcelanową taflę kubka opuszkami palców. — Khadam zapytał mnie, a raczej przekazał pytanie od Amira, czy nie znam kogoś, kto mógłby pochwalić się córkami, a może i wydać je za jego jedynego syna. Cóż, nie wiedziałem, co odpowiedzieć, gdyż w naszej wsi większość dziewcząt została wydana za mąż bądź są o wiele za młode na małżeństwo.
— I wtedy Khadam pomyślał o was — wtrącił Ahmed, uśmiechając się do naszej czwórki.
„O nas? Dlaczego o nas wszystkich?” — pomyślałam, lecz nie znalazłam więcej czasu, aby móc odpowiedzieć sobie na to pytanie. W sumie odpowiedź miała pojawić się już niedługo.
— Tak, to prawda, Ahmedzie — przytaknął ojciec.
— Mój pan Amir poszukuje dla syna żony religijnej, takiej, która potrafi oddać się Bogu i modlić się pięć razy dziennie. — Staruszek odstawił pusty kubek po herbacie na tackę.
— Wszystkie moje córki są pobożne, tak mu powiedziałem — zaśmiał się ojciec. — Ale nie zgodzę się, aby wszystkie dzieliły jednego mężczyznę.
— Następnie pan Amir powiedział, że kandydatka musi być piękna, a bez wątpienia każda z twoich córek odziedziczyła urodę po ich matce.
— Tu odpowiedziałem tak samo.
— I na końcu pan Amir powiedział, że przyszła żona jego syna musi być wykształcona oraz mieć skończoną dobrą szkołę — za-kończył Khadam.
Zapadła chwila ciszy. Serce przez moment zabiło mi dwa razy szybciej. Jedyną wyedukowaną kobietą w tym domu i córką Abdul Raheema byłam ja. Ale byłam najmłodsza, co wykluczało ożenek, przynajmniej przed starszym rodzeństwem, ze względów kulturowych i tradycyjnych. Najpierw za mąż powinna wyjść Samira, później Adilah i Raziye. Dopiero na końcu ja.
Moje siostry wydawały się znać treść rozmowy już wcześniej. Żadna z nich nie wyglądała na zaskoczoną. Mama także. Ahmed był nieporuszony, jakby nie usłyszał słów pana Khadama albo nie zrozumiał ich znaczenia.
— Co prawda w naszej rodzinie nie ma zwyczaju, aby wydawać za mąż najmłodszą córkę jako pierwszą, ale ta sytuacja wykracza poza tę granicę — głos zabrał ojciec, a po tych słowach grunt zaczął walić mi się pod nogami. Tyle wystarczyło, abym zrozumiała. To
nie Samira miała wyjść za mąż, tylko ja — Khafiyah, z panem Kha-damem i Amirem uzgodniliśmy już wszystkie warunki. Jedynie od ciebie zależy, czy będziesz chciała wyjść za mąż.
Pan Khadam podał przez Ahmeda kartkę z wypisanym kon-traktem ślubnym. Nie trudno było dostrzec, jak w moich oczach pojawiła się niepewność i niemałe zaskoczenie. Ale czy były to pozytywne, czy negatywne emocje, tego sama nie wiedziałam.
Rzuciłam okiem na to, co zostało starannie wypisane na białej kartce. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, był fakt, że w kontrakcie widniał punkt, według którego rodzina mojego potencjalnego męża musiała wesprzeć finansowo i zapewnić spokojne życie rodzicom tutaj, w Pakistanie. Według kontraktu rodzina męża musiałaby wyremontować i odpowiednio wyposażyć cały dom, a także zapewnić byt jego mieszkańcom do końca życia.
Poczułam się źle. Tak jakby rodzice wykorzystywali mnie jako kartę przetargową. Rzecz, którą można ot tak sprzedać, a to było okrutne. Wiedziałam jednak, że jeśli się nie zgodzę, będę tą złą. To powoli stawało się sprawą honorową, a w Pakistanie honor często był świętszy niż religia. I ojciec, i matka nie byli już najmłodsi, a podejrzewałam, że gdy moje siostry tylko wyjdą za mąż, tak czy inaczej opuszczą dom rodzinny, a do pomocy zostanie jedynie Ahmed i Zainab. Dwie pary rąk do pracy w polu nie były wystarczające, co innego kilku służących, którzy mieliby pojawić się według kontraktu.
Tej nocy serce miałam rozdarte. Jednak jego część galopowała gdzieś po gwieździstym niebie wprost do Zjednoczonych Emiratów Arabskich sprawdzić, czy jest jakikolwiek sens tam jechać, a druga część płakała wraz ze mną. Wiedziałam, co powinnam zrobić jako dobra córka, ale się bałam. Tak cholernie się bałam. I nic ani nikt nie mógł mi pomóc.
„Nie chcę, ale muszę” — powtarzałam sobie w myślach. „Dla rodziców, dla ich zdrowia, dla domu i przyszłości, o którą już nigdy nie musieliby się martwić”.
Wiedziałam, że oboje szczerze liczą na to, że zgodzę się na ten ślub i to chyba najbardziej w tym wszystkim bolało. Ale należało im się godne życie, a ten kontrakt mógł im to bez problemu za-pewnić. Wystarczył mój jeden podpis i zgoda.
— _Ya Allah, Ya Allah_. — Uniosłam obie dłonie ku niebu. — Boże, proszę, pomóż mi.1 — Dubaj
RAHIM
Kwadratowe okno mojej sypialni znajdującej się na dwu-dziestym siódmym piętrze dubajskiego apartamentowca idealnie przedstawiało uroki najbogatszego miasta Zjednoczonych Emi-ratów Arabskich. Ogromne budowle i wieżowce pnące się pod niebo migotały teraz światełkami pochodzącymi z mieszkań dubajczyków. O tej porze większość z nich gasła. Tylko podczas Ramadanu, świętego miesiąca muzułmanów, podczas którego został zesłany Koran, każdej nocy światła nie miały najmniejszego zamiaru zgasnąć, gdyż większość z wiernych spożywała wtedy posiłek i modliła się.
Opierając się o parapet okna, omiotłem spojrzeniem wszystko w dole. Po ciemnych ulicach co chwilę przemykały sportowe samochody. Zaczynało się nocne życie miasta. To, co niewidoczne
było za dnia, budziło się teraz. Zakazane dla nas, muzułmanów, kluby, tańce w pubach, kasyna pożerały każdej nocy niewyobrażalne sumy pieniędzy z kieszeni tych, którzy dawali się skusić. Było to dla mnie całkowicie niezrozumiałe, tak jak wiele innych rzeczy obecnego świata. Bogactwo i wszystko to, za czym pędził świat, nie pociągało mnie tak jak innych. I tylko jedna osoba nie mogła mnie zrozumieć — mój ojciec.
Mój ojciec, bilioner posiadający tysiące, jak nie setki tysięcy firm na terenie Europy i Ameryki Północnej. Zajmował się nie-mal każdą istniejącą branżą, zaczynając od takich podstaw, jak firmy drukarskie, a kończąc na prowadzeniu firm produkujących samochody czy samoloty. Pochłonięty biznesem i zarabianiem pieniędzy, odkąd tylko pamiętam, nigdy nie znalazł nawet kilku minut, aby spędzić choć trochę czasu z własnym synem. Przez brak matki wychowałem się więc sam. Pod bacznym okiem opiekunów i opiekunek uczyłem się i poznawałem religię, która z cza-sem stała się podstawą mojego życia. Tylko dlatego, że tkwiła we mnie głęboka wiara, nie wyrzuciłem ojcu wszystkiego, co od lat kłębiło się w moim dwudziestosześcioletnim sercu. Islam bo-wiem nakazywał mi szacunek do rodziców, a od ojca otrzymałem wszystko, czego potrzebowałem w życiu doczesnym. Prócz jego ojcowskiej miłości i czasu.
Ojciec opłacił mi wszystkie potrzebne szkoły, a także studia ekonomiczne, które zdawałem na najwyższych stopniach. Nie wiem tylko, czyja była to zasługa, gdyż po ojcu mogłem spodziewać się nawet przekupienia nauczycieli i egzaminatorów. Cóż, było go na to stać, aby móc tylko pokazać światu, że jego jedyny syn, pierworodny, jest geniuszem, najlepszym ze wszystkich. Nawet gdybym miał mu to za złe, nie powiedziałbym słowa, gdzieś głęboko wierząc, że robił to wszystko dla mojego dobra, aby zapewnić mi renomę i przyszłość. Rzecz w tym, że nie bardzo
interesowało mnie doczesne życie. Przynajmniej nie w taki spo-sób, jak myślał mój ojciec. Nie rozmawiałem z nim o tym jakoś specjalnie, wiedząc doskonale, że i tak zacznie wygłaszać swoje długie przemówienia na temat tego, że powinienem korzystać z życia i uczyć się, aby nie przynieść mu wstydu.
I tak było i tym pamiętnym razem, kiedy obudził mnie dzwo-nek telefonu. Widząc na wyświetlaczu, kto dzwoni, z wielkim zaskoczeniem podniosłem słuchawkę.
— Halo? — powiedziałem zaskoczony, ale i pełen obaw. Ojciec nie zwykł dzwonić do mnie w dni wolne, a tym bardziej o tak barbarzyńskiej porze.
— Witaj, mój chłopcze — odezwał się głos w słuchawce wcale nienależący do mojego ojca, a do jego zaufanego sekretarza i za-razem przyjaciela Khadama.
— Czy coś stało się z ojcem? — zapytałem. Mężczyzna nigdy nie używał tego telefonu, aby ze mną porozmawiać. Zazwyczaj korzystał ze swojej komórki, a to, że użył teraz urządzenia ojca, nieco zbiło mnie z tropu.
— Nie, skądże. — Poczułem w tonie Khadama rozbawienie. Na-pięcie minęło. — Twój ojciec kazał zadzwonić do ciebie i poinfor-mować cię, że rozpoczął poszukiwania żony dla ciebie. Masz już swoje lata i nadszedł czas, abyś wreszcie założył swoją rodzinę, to już praktycznie ostatni dzwonek na taki krok, inaczej dzieci miałyby ojca dziadka, a twój ojciec bardzo chciałby dożyć jeszcze narodzin prawnuków.
— Ach, rozumiem — odrzekłem nieco zmieszany.
— Polecił mi, abym zapytał cię, czy nie posiadasz jakichś spe-cjalnych wymagań odnośnie do swojej wybranki, Rahimie.
— Ym, nie… chyba nie mam żadnych wymagań. — Poczułem się jak klient kupujący nowy telewizor. — Chcę tylko, aby była praktykująca… tak, praktykująca muzułmanka. To chyba mi wystarczy.
Khadam pożegnał się i rozłączył, a ja odłożyłem telefon. Uczucie, które towarzyszyło mi tamtego poranka, prześladowało mnie przez kilka kolejnych dni. A więc mój ojciec postanowił poszukać mi odpowiedniej kandydatki na żonę. Pewnie myślał o jakiejś dziewczynie z dobrego domu, po studiach podobnych do moich. Najlepiej córka jakiegoś bogatego szejka, dzięki czemu mógłby również skorzystać na tym małżeństwie. Wiedziałem jednak, że takie kobiety często kochają bardziej pieniądz niż Boga i małżeństwo skończyłoby się jeszcze szybciej, niż się zaczęło, niekoniecznie z mojej winy. Choć tak naprawdę ojciec miał rację, miałem już dwadzieścia sześć lat i był to chyba naj-lepszy moment, aby związać się z kimś na stałe. Nie mogłem zrozumieć tylko tego, jak mógłbym pokochać całkiem obcą mi kobietę, która miała nagle pojawić się w moim życiu.
Kilka dni później wszystkie moje uczucia i wahania znikły, a ja skupiłem się na najnowszym projekcie przedsiębiorczym z jedną amerykańską korporacją, która chciała nawiązać współ-pracę z firmą ojca w Nowym Jorku. Godzinami siedziałem przy czarno-białym biurku ustawionym pod ścianą biura zajmującego jeden z pokoi mojego apartamentu. Przeliczałem i kalkulowałem wszystkie ewentualne straty i zyski, jakie mogła przynieść owa współpraca. Tak jak zawsze wszystko wskazywało na to, że ewentualna współpraca z zagraniczną firmą, głównie w Sta-nach Zjednoczonych, przyniesie nam ogromne korzyści i ojciec nie musiałby nawet negocjować bardziej korzystnych punktów przedstawionej mu umowy. One już były korzystne i w ciągu zaledwie roku ta współpraca mogłaby przynieść mu kilkanaście milionów dolarów. Znałem go jednak na tyle, że wiedziałem, iż takie negocjacje będą miały miejsce, aby tylko wyciągnąć z Ameryki jeszcze więcej pieniędzy, przedstawiając ryzyko niewypału. Oczywiście nieprawdziwe ryzyko. Ryzyko wykreowane
w głowie mojego ojca tylko po to, aby zdobyć więcej pieniędzy. Tego również nie rozumiałem, ale nie protestowałem, bo to i tak nie przyniosłoby żadnego — przynajmniej pozytywnego — efektu.
Teraz cały projekt był skończony, a wszystkie niezbędne dokumenty ułożone w plik papierów spoczywały na moim biurku, na którym mętnie tliła się lampka nocna. Tego wieczoru czułem się, jakbym czekał na coś ważnego, o wiele bardziej ważnego niż kolejne zlecenie projektu bądź informacja o tym, kto i kiedy przyjedzie do mnie po odbiór dokumentów.
Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w ulice Dubaju. Wszystko z góry zdawało się takie maleńkie. Człowiek mógłby pomyśleć, że to jedynie świetliki igrające w ciemnościach. Do-piero kiedy muzułmańska aplikacja w telefonie zadzwoniła, in-formując mnie o czasie modlitwy, ocknąłem się z rozmyślań. No tak, adhan z jakiegokolwiek meczetu nie byłby w stanie dotrzeć aż tutaj. Zostałby zagłuszony przez samochody w dole. Poza tym dwudzieste siódme piętro, na którym mieszkałem, a ziemię dzieliła znaczna różnica wysokości. Przez to korzystałem z aplikacji, która zawsze zdołała przypomnieć mi o nadchodzącej modlitwie. Zwykle pamiętałem o nich, modląc się o czasie, lecz ten dzień był inny.
Odszedłem od okna i gubiąc po drodze parę skarpetek, wsze-dłem do łazienki wyściełanej białymi kafelkami, które zdobiły brązowe wzory kwiatów. Zatrzymałem się dopiero przy zlewie i odkręciłem kurek z wodą.
— _Bismillah_.
Dokładnie obmyłem ręce aż po łokcie, twarz, stopy i przetar-łem mokrą dłonią włosy. Przed każdą modlitwą musiałem oczyścić się rytualnie, aby całkiem czysty móc połączyć się podczas niej z Bogiem. Było to dla mnie ważne, bardzo ważne. Można by powiedzieć, że ważniejsze niż to wszystko inne z tego świata.
Pieniądze, apartamenty, wypasione samochody. Nic z tych rzeczy nie było w stanie uszczęśliwić mnie tak, jak pięć modlitw każdego dnia o czasie.
Gdy tylko skończyłem wykonywać wudu, zakręciłem wodę i wytarłem dłonie błękitnym ręcznikiem wiszącym na haczyku niedaleko drzwi. Następnie ruszyłem do swojej sypialni, gdzie rozłożyłem średniej wielkości dywanik modlitewny w kolorze brudnej czerwieni i złota.
Po raz pierwszy od wielu lat nie byłem w stanie w pełni skupić się na słowach modlitwy. Recytując sury Koranu, robiłem to całkiem z pamięci, nie skupiając się na faktycznym znaczeniu słów. Mój umysł zajęty był czymś znacznie innym. Sam jednak nie miałem zielonego pojęcia czym. I chyba to denerwowało mnie najbardziej. Kończąc modlitwę, nie wiedziałem, czy nie powinienem przypadkiem jej ponowić i spróbować bardziej się na niej skupić. Czułem, że nie przyłożyłem się do niej na tyle, na ile mogłem.
Usiadłem zrezygnowany na brzegu łóżka i czekałem. Nie wiem na co, ale czekałem i każda kolejna minuta życia powodowała, że denerwowałem się coraz bardziej. Dziwne przeczucie towarzyszące mi od rana nie miało najmniejszego zamiaru mnie opuścić, jakby ono także szukało towarzystwa. Czułem niemal, jak zamienia się w człowieka i siada obok mnie, aby posłać mi przyjacielskie spojrzenie i serdecznie poklepać po plecach.
„_Ya Allah_, co się dzisiaj ze mną dzieje?” — pytałem w duchu z nadzieją, że otrzymam jakąkolwiek odpowiedź. Nie sądziłem jednak, że przyjdzie ona tak szybko.
Wtem z salonu dobiegł dzwonek mojego telefonu. Zerwałem się jak oparzony i potykając się o dywanik do modlitwy, pobiegłem do sąsiedniego pomieszczenia. Jasny wyświetlacz telefonu migotał wesoło, ukazując wielki napis „ojciec”. Pośpiesznie pod-niosłem słuchawkę.
— Rahim? Nie obudziłem cię? — Tym razem w słuchawce roz-brzmiał głos ojca. Zaniemówiłem przez chwilę. — Rahim? Jesteś tam?
— T-tak?
— Pewnie zastanawiasz się, dlaczego dzwonię o takiej porze — zaśmiał się.
— Chodzi o projekt? Wszystko jest gotowe, obliczone i wydru-kowane. Czekam jedynie na kuriera…
— Zapomnij o tym — odrzekł w pośpiechu. — Mam dla ciebie fantastyczną wiadomość!
Ponownie zamilkłem. Jeszcze nigdy nie słyszałem tak pod-nieconego ojca. Zachowywał się co najmniej tak, jakby przejął wszystkie światowe koncerny na własność, a to było niemożliwe.
— Rahim? Jesteś tam?
— T-tak.
— Uf, myślałem przez chwilę, że nas rozłączyło. — Usłyszałem, jak odetchnął z ulgą. — A więc tak, mam dla ciebie wspaniałą wiadomość. Khadam znalazł ci żonę!
Prawie wypuściłem telefon z dłoni. Z pewnością bez problemu roztrzaskałby się o twardą podłogę, a jego części rozsypałyby się we wszystkie strony. Całkiem zapomniałem o tym fakcie. Przez kilka długich tygodni, siedząc nad projektami, nie miałem czasu rozmyślać nad ostatnią rozmową z Khadamem. Wypadła mi z głowy. Zupełnie jakby ktoś na ten czas wyciągnął z mojego mózgu szufladkę i teraz wsadził ją z powrotem na miejsce. Jak szybki piorun powróciły wątpliwości.
— Rahim? Znowu chyba coś nam przerywa.
— Nie, nie — zaprzeczyłem. — Nie wiem po prostu, co powie-dzieć.
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Nie miałem pojęcia, czy mam się cieszyć, płakać, czy może powiedzieć, że wcale nie chcę żony. Właściwie nie wiedziałem, czy podołam małżeństwu. Nigdy nie rozmawiałem z inną kobietą niż moje opiekunki i nauczycielki, które nie znaczyły dla mnie więcej niż wyznaczona im rola. Nauczono mnie, że rozmawianie z kobietami, które nie są moją rodziną, jest nie na miejscu. Był w tym jeszcze jeden problem. Ja nie miałem rodziny. Nigdy takiej prawdziwej.
— A co tu dużo mówić. — W głosie ojca czułem tyle pozytyw-nych emocji, że można by wnioskować, że to on znalazł partnerkę swojego życia. — Faksem przesyłam ci kontrakt ślubny do podpisania. Znajduje się już na nim podpis twojej żony. Musisz tylko podpisać i odesłać na numer Khadama. On zajmie się resztą formalności.
Skrzywiłem się. Faksem? Do czego to doszło, aby podpisywać kontrakt ślubny faksem? Czy najprawdopodobniej najważniejsze w życiu miało być załatwione przez telefon? Internet? I co? Może żonę przyślą mi kurierem, a dzieci zamówimy na eBayu? Gdzie oficjalna uroczystość w meczecie? Gdzie modlitwa za młodą parę? Gdzie chwile pełne radości i słodyczy?
No tak, czasy się zmieniają. Ludzie się zmieniają. Zmieniają się tradycje. Te stare, choć zakorzenione w naszych umysłach, wypalają się, aby nowe mogły zająć ich miejsca.
Czułem, jak podłoga pode mną płonie.
— Dobrze, ojcze — wydukałem niepewnie przez telefon. Ojciec zdawał się wyczuć to przez słuchawkę.
— Nie martw się, Rahimie — dodał. — Wszystko będzie w jak najlepszym porządku. W ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin musisz spakować wszystkie swoje rzeczy i przenieść się do willi na obrzeżu Abu Dhabi. Od tej pory będziesz tam miesz-kał. Razem z żoną otrzymacie służbę. Przyjmij to jako prezent ślubny.
— A co z projektami?
— Tak jak wcześniej, będziesz dostawał je pocztą — odpowiedział beznamiętnie. — Po odbiór będę wysyłał kuriera, tak jak wcześniej.
— Dobrze, czy to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć? — Cały czas próbowałem zachować równowagę, lecz nim się spostrzegłem, siedziałem już w głębokim, mahoniowym fotelu.
— Hm, tak, to chyba wszystko. — Na moment zamilkł. — Wyślij Khadamowi kontrakt z podpisem jak najszybciej i zacznij się pakować.
Rozłączył się. A więc stało się. Wszystko zostało przesą-dzone. Przyjąłem to z pokorą. Nie miałem odwagi sprzeciwić się ojcu. Na swój własny sposób starał się mnie uszczęśliwić. Choć nie wiedziałem, czy z żoną, której wcale nie znałem, będę szczęśliwy. Szczerze w to wątpiłem. Gdzieś w głębi serca począłem zastanawiać się, kim właściwie było to dziewczę, które miało zostać moją żoną. Jak miała na imię? Skąd pochodziła?
Usłyszałem, jak drukarka w biurze drukuje wiadomość. Nie musiałem być jasnowidzem, aby wiedzieć, jaka wiadomość to była. Leniwym krokiem ruszyłem do pomieszczenia obok. Kiedy tylko maszyna wypluła papier, chwyciłem go i wraz z długopisem usiadłem przy biurku z zamiarem przeczytania, co ojczulek naobiecywał mojej przyszłej żonie.
„Dom dla rodziców, służba dla rodziców, zaopatrzenie dożywotnie dla rodziców, wyspa we Włoszech, dom w Kanadzie” — krzywiłem się wraz z każdym kolejnym słowem, z każdą kolejną zachcianką. Zacząłem się czuć jak koryto pełne pieniędzy, które można opróżnić. Obrzydzony nie miałem najmniejszego zamiaru czytać dalej. Rzuciłem okiem jedynie jeszcze na podpis u dołu kontraktu.
„Khafiyah, a więc nazywała się Khafiyah” — pomyślałem i bez uczucia podpisałem świstek papieru, aby w drugiej kolejności odesłać go przez faks do Khadama.
— I tak oto, Rahimie, zawarłeś związek małżeński — powiedziałem sam do siebie, czując skurcze w żołądku. Nie wiedziałem, czym konkretnie zostały one spowodowane. A może nie chciałem wiedzieć?
Czułem się tak, jakby ktoś okradł mnie nie tylko z pieniędzy, ale i dumy. Prawdziwa pozostała mi już chyba jedynie wiara w jedynego Boga, który nie ma współtowarzyszy, a prorok Muhammad SAW jest jego wysłannikiem.4 — Tamara
NARRATOR
_Siedem lat wcześniej_
Siedział w głębokim fotelu na sto pięćdziesiątym ósmym piętrze Burdż Chalifa w samym sercu Dubaju. W jednej dłoni trzymał szklankę do połowy napełnioną alkoholowym trunkiem, w drugiej zaś powoli dopalające się cygaro. Oświetlała go jedy-nie średniej wielkości lampa usytuowana na hebanowej szafce w kącie gabinetu. Wzrok miał wbity w wielkie zdjęcie jego i jego syna.
Ach, Rahim, jego jedyny, pierworodny syn. Był z niego dumny. Ba! Dumny to mało powiedziane! Co prawda miał bardzo wiele udziału w przekonywaniu nauczycieli i wykładowców, aby chłopak zdawał każdy test z najwyższą oceną, ale i tak nie mógł przestać chwalić się znajomym. Nikt z nich przecież nie wiedział, że syn największego bilionera na świecie nie musiał martwić się o oceny na uczelni. Jego ojciec zajął się tym i opłacił wszystkich nauczycieli. Nawet jeśli ktoś domyślałby się tego, nie pisnąłby ani słowem, aby nie stracić stołka.
Upił łyk alkoholu, który na dobrą sprawę wcale nie powi-nien znajdować się w jego pobliżu jako muzułmanina. Ale czy faktycznie jeszcze nim był? Ile wiary pozostało w sercu Amira? Sam nie potrafił odpowiedzieć sobie na to dosyć trudne pytanie. A może najprościej w świecie nie chciał na nie odpowiadać, pozostawiając wszystko takim, jakie jest. Przecież to on był najbogatszym człowiekiem na ziemi. To on jako jedyny mógł równać się samemu Bogu. „O ile on w ogóle istnieje” — dodawał w my-ślach.
Już od wielu lat kolana Amira nie dotknęły dywanika modlitewnego, a czoło nie pokłoniło się przed Najwyższym z Najwyż-szych. Podczas świętego miesiąca Ramadanu nie pościł, nawet nie próbował. Wolał zajmować się poszukiwaniem nowych, zagranicznych kontrahentów, którzy chcieliby podjąć z nim współ-pracę.
Nagle w gabinecie rozległ się dzwonek telefonu stojącego na blacie ciemnobrązowego biurka. Mężczyzna od niechcenia pod-niósł słuchawkę, aby po chwili usłyszeć w niej głos sekretarki.
— Panie Amirze, przybył pan Abdullah. Mówi, że był z panem umówiony.
— Wyślij go do mnie.
Kilka dni wcześniej jego przyjaciel ze szkoły średniej, Ab-dullah, zadzwonił do niego i poprosił o jak najszybsze spotka-nie w Dubaju. Amir zgodził się bez wahania. Doskonale pamię-tał, jak Pakistańczyk pewnego razu uratował mu życie, zabija-jąc w ostatniej chwili kobrę królewską, która już chciała wbić się śmiercionośnymi kłami w jego nogę. Skoro stary przyjaciel chciał się spotkać, musiał mieć do niego sprawę. A jeśli przyjaciel ma sprawę, oznaczało to, że przyszedł czas Amira na spłacenie starego długu. Mężczyzna był gotowy na każdą zachciankę Abdullaha. W wąskiej szufladzie biurka miał nawet przyszykowany czek, który w każdej chwili mógłby wypisać zadowalającą przy-jaciela kwotą.
Z racji tego, że droga na jedno z ostatnich pięter najwyższej budowli świata mającej niemal kilometr wysokości zajmowała niemało czasu nawet windą, Amir czekał cierpliwie aż do momentu, kiedy rozległo się ciche pukanie do drzwi.
— Proszę wejść.
Klamka poruszyła się, a drzwi otworzyły. Do gabinetu wszedł niewysoki, zmarnowany mężczyzna z podkrążonymi oczyma. Każdy z siwiejących włosów układał się w przeciwnym kierunku, sprawiając wrażenie, jakby ich właściciel nie czesał się od dawna. Przybysz miał narzuconą na ramiona granatową kurtkę, a na nogach zużyte, szare adidasy, które w przeszłości z pewnością były białe. Abdullah trzymał za rączkę na oko dziewięcioletnią dziewczynkę odzianą w długą, burgundową sukienkę z kokardką.
— _A Salamu Aleykum_ — przywitał się mężczyzna.
— _Wa Salam_. — Amir odpowiedział w skrócie na powitanie to-warzysza. Wskazał dłonią na dwa puste krzesła przed biurkiem. — Proszę, usiądźcie.
Abdullah opadł ciężko na krzesło. Dziewczynka zaś wdrapała się na drugie. Była jeszcze drobna. Patrząc na nią, można by rzec: Calineczka — taka nieduża i chudziutka. Mała wróżka zajmująca miejsce na przeogromnym tronie. Jej bystre, czarne oczy wodziły ciekawsko po całym gabinecie Amira. Najwyraźniej po raz pierwszy w życiu odwiedziła takie miejsce.
— Co cię do mnie sprowadza, mój drogi Abdullahu? — Biznesmen splótł obie dłonie ze sobą i oparł łokcie o blat przed nim.
Amir zawsze od razu przechodził do sedna sprawy. Nie lu-bił niczego owijać w bawełnę. Gdy coś mu nie odpowiadało, od razu o tym mówił. Kiedy coś urzekło jego ciało i umysł, również dawał o tym znać — oczywiście jeśli tyczyło się to spraw biznesowych. Żadnych innych.
— Jestem chory, Amirze. — Abdullah odpowiedział pewnie, prosto z mostu. — To rak, bardzo szybko postępuje.
— Och, jak mi przykro. — Amir udał przejęcie. W rzeczywistości już nic nie mogło go zaskoczyć. Nie znaczyło to jednak tego, że nie zrobiło mu się żal towarzysza, któremu zawdzięczał życie. — Chciałbyś więc, abym pomógł ci w leczeniu. Nie ma najmniejszego problemu. Powiedz tylko, jaka suma jest ci potrzebna.
— Nie chcę pieniędzy. — Ten pokręcił głową. — Nie przydadzą mi się. Lekarze mówią, że zostało mi może kilka tygodni życia. Może maksymalnie dwa miesiące. Nie da się już nic z tym zrobić. Nic.
Amir został zbity z tropu. Powoli przestawał rozumieć, dlaczego w takim razie przyjaciel postanowił go odwiedzić.
— Więc czego ode mnie oczekujesz?
— To moja jedyna córka, jedyne dziecko. — Spojrzał na dziew-czynkę, która w tej chwili z wielkim zainteresowaniem wpatrywała się w zdjęcie wiszące na ścianie. — Nie ma żadnej rodziny prócz mnie. Jej matka, a moja żona zmarła podczas porodu, niech Allah czuwa nad jej duszą.
— Amen — wyrzuciły usta Amira. Bo tak wypadało.
— Jestem jej jedyną rodziną, jedynym opiekunem. Prócz mnie nie ma nikogo, kto mógłby się nią zaopiekować. — Abdullah ciągnął dalej, a Amir doskonale widział, jak każde kolejne słowo odbiera mu coraz więcej energii. — Chciałbym, abyś wziął nas obojga pod swoje skrzydła, a kiedy odejdę z tego świata, Tamara będzie potrzebowała opieki. Proszę o to, abyś jej to zapewnił.
Mężczyzna dotknął ustami swoich splecionych dłoni uniesio-nych na wysokość twarzy. Wypuścił z ust trzymane w płucach przez chwilę powietrze. Doskonale wiedział, jak to jest stracić kogoś bliskiego. Rozumiał też troskę przyjaciela o córkę. Jedyną córkę. Tak samo jak on bał się i chciał jak najlepiej dla Rahima, tak Abdullah chciał dla Tamary.
— Zgoda — powiedział w końcu. — Jak najszybciej przenie-siecie się do jednej z moich willi w Abu Dhabi i tam zamieszkacie. Twoja córka zostanie dana pod opiekę pracujących tam kobiet i eunuchów. Kiedy osiągnie wiek dojrzałości, zadecyduje za siebie. Jeśli będzie chciała pozostać w willi, rozpocznie pracę dla mnie i zajmie się tamtym miejscem. Ale jeśli będzie chciała odejść, otrzyma pieniądze na start i godne życie.
— Dziękuje, Amirze.
Biznesmen nie zwykł ulegać nikomu ani niczemu. Abdullah był jednak osobą, bez której mógłby nie być tam, gdzie znajdował się teraz. W sumie gdyby nie mężczyzna siedzący teraz naprzeciwko niego, pewnie wąchałby kwiatki od spodu, a stamtąd bardzo trudno o budowanie światowych korporacji i stawianie wieżowców najnowszej generacji jak ten, w którym teraz oby-dwaj siedzieli.
Jeszcze tej samej nocy Abdullah spakował Tamarę i zabrani przez kierowcę wysłanego przez Amira ruszyli do miejsca, które od teraz mieli zwać domem. Miejsca, gdzie Abdullah miał doczekać swoich ostatnich dni, a Tamara spędzić całe dzieciństwo. Choć kto wie, może i całe życie.
Mimo iż Amir darzył przyjaciela wielkim szacunkiem, nie pojawił się na pogrzebie, kiedy ten odszedł na zawsze z tego świata pokonany przez raka wątroby. Sam nie wiedział, dlaczego tego nie zrobił. Nie zjawił się również ani razu na jego grobie, aby wykonać choć jedną modlitwę za jego duszę. Ale do kogo miał się modlić, skoro sam wątpił w istnienie jakiegokolwiek innego boga. Według niego jeśli Bóg naprawdę by istniał, nie sprowadzałby na ludzi tego całego cierpienia, nie odbierałby im bliskich. Nie osieracał dzieci, takich jak Rahim czy Tamara. Nie byłoby zła. Ale to wszystko egzystowało od zarania dziejów. I miało nie mieć końca.
KHAFIYAH
Wschody i zachody słońca od zawsze należały do moich ulubionych zjawisk natury. Kiedy tylko każda z nas kończyła poranną modlitwę, zazwyczaj nie kładłyśmy się już z powrotem do łóżek. Zamiast tego siadywałyśmy wspólnie na wzgórzu za domem i obserwowałyśmy, jak najpierw pomarańczowe, a później złote promienie słońca wdzierają się na bezkres błękitnego nieba. Czułyśmy, jak gwiazda muska delikatnie nasze twarze radujące się kolejnym nadchodzącym dniem. Soczyście zielona trawa zdawała się łapać i wchłaniać ich energię, aby móc bez problemu piąć się w górę. Długie łodygi zbóż każdego poranka kołysały się na delikatnym wietrzyku sprawiającym, że duchota znikała chociaż na moment.
W dole wzgórza za naszym domem rozciągał się widok na rozbudowujące się wciąż miasto Lahore, będące stolicą Pandżabu we wschodniej części Pakistanu. W oddali majaczyły kwadratowe budynki na obrzeżach miasta. Jedynie ten, kogo Bóg
obdarzył sokolim wzrokiem, mógł dostrzec kilka wyższych budowli w centralnej części Lahore. Czasami naszym oczom ukazywały się samoloty zmierzające wprost na lotnisko za miastem. Ogromne maszyny ze stali pozostawiały za sobą białe ślady mówiące „tu byłem”, „tamtędy leciałem”.
Jeśli poranna modlitwa odbywała się po godzinie piątej rano, żadna z nas nie wracała już do łóżka. Nie było w tym najmniejszego sensu, gdyż życie na wsi rozpoczyna się wraz ze wschodem słońca i pierwszym pianiem koguta. Nie minęłoby pięć minut, a ojciec obudziłby nas i przydzielił wyznaczone na dany dzień obowiązki.
Moje trzy starsze siostry: Samira, Adilah i Raziye ukończyły szkołę o wiele szybciej niż ja nie tylko dlatego, że byłam od nich znacznie młodsza, ale też dlatego, że bardzo zależało mi na pracy dyplomowej wydziału archeologii i anglistyki. Przez swoje ambicje zostałam zmuszona do tymczasowej przeprowadzki aż do stolicy Pakistanu, jaką jest Islamabad. Potrafiłam całe noce spędzać nad książkami, podczas gdy głównym tematem rozmów moich sióstr była najnowsza kolekcja ubrań i odpowiednio pomalowane paznokcie.
— Khafiyah? Khafiyah, tutaj jesteś! Wszędzie cię szukałam! Był to jeden z tych najzwyklejszych dni czerwca. Żar lał się
z nieba, a woda w szklankach wyparowywała na ludzkich oczach. Słupek rtęci w termometrze skakał w górę jak szalony, dosięgając nawet czterdziestu ośmiu stopni. Każdy, komu życie było miłe, pozostawał w domu z obawy przed przegrzaniem organizmu. Dopiero wieczorem ludzie postanawiali opuszczać domostwa, aby w cieniu doglądać ogródków z warzywami.
— Raziye? Stało się coś? — zapytałam zaskoczona obecnością starszej siostry. Nie sądziłam, że wpadnie na pomysł szukania mnie na strychu budynku, w którym trzymaliśmy zwierzęta. To właśnie tam potajemnie urządziłam sobie pokoik.
Raziye wyglądała na bardzo zaskoczoną, nie wiedziałam tylko, czy moją kryjówką, czy raczej informacją, którą chciała mi przekazać. A przynajmniej sprawiała wrażenie, jakby przybyła z zapierającą dech w piersi wiadomością. Choć może tylko mi się tak wydawało.
Moja starsza o dwa lata siostra poprawiła chustę luźno na-rzuconą na ramiona. Jej brązowe oczy nadal wpatrywały się we mnie z zaskoczeniem. Czarnowłosej jakby nagle odjęło mowę. Całkowicie jej nie rozumiałam, jeszcze nigdy nie zachowywała się podobnie.
— Raziye? — zapytałam ponownie, zamykając książkę o hi-storii archeologii w Afryce, którą akurat czytałam. — Wszystko w porządku?
Pakistanka jeszcze chwilę stała skonfundowana. Zdawało mi się, że słyszę, jak koła zębate pod jej czaszką turkocą powoli w mózgownicy. Teraz ja wpatrywałam się w nią z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy. Zaczynałam powoli się martwić.
Co mogło się stać, że odebrało jej mowę? Z pewnością coś złego. Dobre nowiny nigdy nie mogłyby spowodować takiej reakcji. Serce zabiło mocniej w klatce piersiowej, a po plecach przeszedł dreszcz na myśl, że coś złego mogło przydarzyć się rodzicom bądź komuś innemu z rodziny.
— Raziye, mówże, o co chodzi!
— Rodzice koniecznie chcą cię widzieć, Khafiyah. — Te słowa musiały naprawdę trudno przechodzić jej przez gardło, bo ostatnie z nich wypowiedziała już niezwykle cicho i niewyraźnie.
„Rodzice?! Czy coś złego im się stało? O co chodziło?” — te myśli kotłowały mi się pod czaszką. Wszystkie prace domowe były wykonane odpowiednio, tak jak zawsze. Co prawda rodzicom ostatnio nie dopisywało zdrowie, ale przecież nie mogło im się tak nagle pogorszyć.
Zerwałam się na równe nogi. Raziye obróciła się i uważając na każdy stopień drewnianych schodków prowadzących na strych, zeszła na dół. Ruszyłam w jej ślady z duszą na ramieniu, wciąż zastanawiając się, co mogło się stać. Zaczęły dopadać mnie coraz większe obawy.
— Raziye, rodzicom stało się coś złego? — Kolejne pytanie padło z moich ust w kierunku siostry, ale ona w odpowiedzi jedynie pokręciła głową. Czy to oznaczało nie?
Wyszłyśmy na podwórko, gdzie zalała nas fala niewyobra-żalnego gorąca. Mimo że słońce chyliło się już ku zachodowi, nadal dawało nam ostro popalić. Krowy pasły się leniwie w cie-niu drzew, pilnowane przez naszego biało-czarnego kundelka. W piasku przed domem tarzał się kot przybłęda.
Nasz dom był długą, kanciastą budowlą posiadającą niewy-soki stryszek, gdzie przechowywaliśmy głównie materiały i koce na zimę. Koło szarej ściany, zaraz przy wejściu, zaparkowany został samochód. Co ja mówię?! Toż to była co najmniej limuzyna! Jeden z tych najnowszych egzemplarzy hondy, wyprodu-kowanej w Japonii i sławnej głównie na zachodzie Europy. Od szarozielonego lakieru odbijały się promienie słońca. Przez przyciemnione szyby niestety nie byłam w stanie dojrzeć wnętrza pojazdu, które z pewnością nie mogło prezentować się gorzej niż jego zewnętrzny wygląd.
„Ktoś przyjechał” — przeszło mi przez myśl i pośpiesznie za-pięłam chustę, którą dotychczas nosiłam na szyi w taki sposób, aby przybysz nie mógł dostrzec moich włosów. Wątpiłam, aby osoba, która nas odwiedziła, była kobietą, co za tym szło — wypadało, abym zakryła się w odpowiedni sposób. Raziye postąpiła tak samo, odwróciwszy się jeszcze w moją stronę, upewniając się, że żaden z kosmyków włosów nie wystaje spoza materiału.
— Raziye?
Siostra położyła tylko palec na usta, dając mi do zrozumie-nia, że będzie lepiej i dla niej, i dla mnie, jeśli wszelakie pytania zachowam na później, gdyż tak czy inaczej zaraz miałam dowiedzieć się, o co tak naprawdę było to całe zamieszanie. Zmarszczyłam brwi, jeszcze nigdy nie była tak tajemnicza. Właściwie nigdy nie była tajemnicza.
— A-ale Raziye — wyrwało mi się po raz wtóry.
— Khafiyah. — Obie grube brwi siostry uniosły się do góry. Poczułam, jak siostra spogląda na mnie z góry. Robiła to bardzo rzadko, zazwyczaj jeśli przeskrobałam coś złego bądź rozchodziło się o coś bardzo poważnego. Ostatnio miało to miejsce, gdy nasz starszy brat Ahmed obwieścił światu informację, że zamierza wziąć ślub.
Właśnie! Ślub! Olśniło mnie! Czy to możliwe, że najstarsza z nas, Samira, miała zawrzeć związek małżeński? Ach, była nie tylko najstarsza z nas wszystkich, ale również najładniejsza. Jakiś mężczyzna w końcu pewnie dostrzegł jej urodę i przybył do ojca prosić o zgodę na ożenek. Kim był jednak ten szczęściarz, bo wnioskując po samochodzie, na który mogłoby nie stać nas przez lata ciężkiej pracy, a może i całe życie, musiał to być ktoś bardzo zamożny. Możliwe, że nawet spoza Lahore. Samochody tego typu zdarzało mi się widzieć jedynie w Islamabadzie podczas studiów.
Ta myśl nieco mnie uspokoiła. Pewnie miałyśmy poznać przyszłego członka rodziny bądź pomóc w ocenie, czy ten nadaje się na zięcia.
Już na kamiennym korytarzu mogłyśmy usłyszeć rozmowę ojca z jakimś obcym mężczyzną. Głos gościa, nieco ochrypły, odbijał się od ścian salonu. Nie rozumiałam za bardzo, o czym mówią, dlatego że porozumiewali się językiem arabskim, któ-rego znałam jedynie podstawy. Czy w takim razie przybysz mógł pochodzić spoza Pakistanu?
Obie weszłyśmy do salonu.
— _Salam aleykum_ — powitał nas starszy mężczyzna z siwiejącą brodą. Siedział on obok naszego ojca, wiecznie uśmiechniętego.
— _Wa aleykum salam_ — odpowiedziałyśmy niemal w tym samym momencie.
Ojciec skinieniem dłoni wskazał nam poduszki ułożone pod ścianą. Samira, Adilah i nasza matka już tam siedziały. Żona Ah-meda kręciła się gdzieś w kuchni, przygotowując chai i ciasto. On sam zaś siedział po drugiej stronie przybysza. Posłał nam szeroki uśmiech, kiedy tylko wygodnie zajęłyśmy miejsca. Widziałam, jak Raziye wymienia porozumiewawcze spojrzenie z bratem, po czym moje oczy na moment zatrzymały się na twarzy ojca. Radosnej twarzy.
Ojciec zawsze się uśmiechał, trudno było go zasmucić, a jedyną osobą, która potrafiła prowadzić z nim długie, poważne rozmowy, była nasza mama. Czasem można było pomyśleć, że go zaczarowała. Niczym wróżka. Czarodziejka, która każdego dnia rzucała na niego zaklęcia. Byli niezwykle zgodnym małżeństwem, cieszącym się podziwem wśród znajomych.
Tego dnia jednak nie tylko radość gościła na jego twarzy, ale i niemałe poruszenie. Poruszenie spowodowane czymś wielkim. Każdy, kto spędził z nim choć dłuższą chwilę, mógł dostrzec to w jego skrzących się z zachwytu oczach.
Żona Ahmeda, Zainab, przyniosła tackę z ciepłym wywarem herbaciano-mlecznym i położyła na środku. Ahmed podał jeden kubek gościowi, a drugi ojcu. Zainab zrobiła to samo w stronę teściowej i nas. Na końcu sama wzięła kubek i usiadła z boku.
Zainab należała raczej do spokojnych osób i mimo iż mieszkała z nami, od momentu gdy Ahmed wziął ją za żonę, praktycznie nic się nie zmieniło. Czasami można było pomyśleć, że wcale jej nie ma, taka była spokojna. Od dwóch lat, gdy tylko
się pojawiła, nigdy nie sprawiła problemu. Ahmed również był szczęśliwy. Nigdy nie słyszałam, aby narzekał na Zainab. Ich małżeństwu jedynie brakowało dzieci, o które wytrwale się starali. _In sha Allah_, niedługo zostaną rodzicami.
— Khafiyah, twoje siostry zdążyły już poznać pana Khadama. — Ojciec skinął głową w kierunku przybysza.
Rzeczony pan Khadam nie wyglądał na najmłodszego. Jego zmęczone oczy uśmiechały się do nas. Nie sprawiał wrażenia złego człowieka, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zdecydo-wanie jednak różnił się od Pakistańczyków, którym z pewnością nie był. Jego skóra, znacznie jaśniejsza od naszej, i rysy twarzy wskazywały na to, że musiał pochodzić z Arabii Saudyjskiej bądź Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a to znaczyło również, że aby się tutaj dostać, przebył naprawdę długą podróż. Dla Samiry był jednak o wiele za stary, możliwe nawet, że liczący więcej lat niż nasz ojciec. To jedynie mogło oznaczać, że mógł być to po-tencjalny teść Samiry i przyjechał przedyskutować sprawę. Choć i ożenek z tak starym mężczyzną by mnie nie zdziwił. W panu-jącej tutaj kulturze bardzo często zdarzało się, że kobiety zosta-wały wydawane za znacznie starszych od siebie kandydatów. Czasem za mąż zostawały wydawane małe dziewczynki, co było niemniej smutne, gdyż islam zakazywał kontaktów seksualnych z niedojrzałymi dziewczynkami.
— Khadam został wysłany tutaj jako reprezentant mojego sta-rego przyjaciela, Amira, który wyprowadził się lata temu z Pakistanu do Emiratów. — Ojczulek ciągnął dalej.
Reprezentant? Skoro zwykły reprezentant jeździł tak wypasionym autem, to jego pracodawca musiał rozbijać się limuzyną z prywatnymi szoferami. Kim musiałby być przyjaciel ojca, że zamiast osobiście zjawić się tutaj, wysłał kogoś na wzór pełnomocnika.
Zrobiło mi się nieco przykro, bo ślub Samiry z taką szychą oznaczał, że siostra będzie musiała wyprowadzić się setki kilometrów od nas, całkiem sama w nowym, nieznanym świecie.
— Przybył w celu poszukiwania żony dla syna Amira, Ra-hima. — Te słowa jedynie potwierdziły moje wcześniejsze przy-puszczenia. Samira jako najstarsza z nas pierwsza również znajdzie się pośród kobiet, które wyszły za mąż. — Bardzo mi miło, że mój stary druh nie zapomniał o mnie oraz mojej rodzinie i wysłał cię tutaj, mój drogi Khadamie.
Mężczyzna skinął głową, przyjmując podziękowanie. Kolejne słowa padły już z jego ust:
— Z wielką przyjemnością przybyłem do Pakistanu. Mówiono mi również, że kobiety stąd są bardzo pobożne. — Rzucił okiem w stronę mamy i Zainab na tyle krótko, że nie byłam pewna, czy zdołał zobaczyć cokolwiek. — To bardzo wielki atut w dzisiejszych czasach zepsucia, a jak wiadomo, pobożna żona to wstęp do _Jannah_.
— Oj tak, to racja — wtrącił ojciec rozkoszujący się smakiem mlecznej herbaty. — Ahmedzie, Zainab to złota kobieta. Nigdy nie piłem tak dobrej herbaty.
Kątem oka dostrzegłam, jak żona mojego brata uśmiecha się i spogląda w stronę męża.
— A wracając do sedna. — Staruszek pogładził porcelanową taflę kubka opuszkami palców. — Khadam zapytał mnie, a raczej przekazał pytanie od Amira, czy nie znam kogoś, kto mógłby pochwalić się córkami, a może i wydać je za jego jedynego syna. Cóż, nie wiedziałem, co odpowiedzieć, gdyż w naszej wsi większość dziewcząt została wydana za mąż bądź są o wiele za młode na małżeństwo.
— I wtedy Khadam pomyślał o was — wtrącił Ahmed, uśmiechając się do naszej czwórki.
„O nas? Dlaczego o nas wszystkich?” — pomyślałam, lecz nie znalazłam więcej czasu, aby móc odpowiedzieć sobie na to pytanie. W sumie odpowiedź miała pojawić się już niedługo.
— Tak, to prawda, Ahmedzie — przytaknął ojciec.
— Mój pan Amir poszukuje dla syna żony religijnej, takiej, która potrafi oddać się Bogu i modlić się pięć razy dziennie. — Staruszek odstawił pusty kubek po herbacie na tackę.
— Wszystkie moje córki są pobożne, tak mu powiedziałem — zaśmiał się ojciec. — Ale nie zgodzę się, aby wszystkie dzieliły jednego mężczyznę.
— Następnie pan Amir powiedział, że kandydatka musi być piękna, a bez wątpienia każda z twoich córek odziedziczyła urodę po ich matce.
— Tu odpowiedziałem tak samo.
— I na końcu pan Amir powiedział, że przyszła żona jego syna musi być wykształcona oraz mieć skończoną dobrą szkołę — za-kończył Khadam.
Zapadła chwila ciszy. Serce przez moment zabiło mi dwa razy szybciej. Jedyną wyedukowaną kobietą w tym domu i córką Abdul Raheema byłam ja. Ale byłam najmłodsza, co wykluczało ożenek, przynajmniej przed starszym rodzeństwem, ze względów kulturowych i tradycyjnych. Najpierw za mąż powinna wyjść Samira, później Adilah i Raziye. Dopiero na końcu ja.
Moje siostry wydawały się znać treść rozmowy już wcześniej. Żadna z nich nie wyglądała na zaskoczoną. Mama także. Ahmed był nieporuszony, jakby nie usłyszał słów pana Khadama albo nie zrozumiał ich znaczenia.
— Co prawda w naszej rodzinie nie ma zwyczaju, aby wydawać za mąż najmłodszą córkę jako pierwszą, ale ta sytuacja wykracza poza tę granicę — głos zabrał ojciec, a po tych słowach grunt zaczął walić mi się pod nogami. Tyle wystarczyło, abym zrozumiała. To
nie Samira miała wyjść za mąż, tylko ja — Khafiyah, z panem Kha-damem i Amirem uzgodniliśmy już wszystkie warunki. Jedynie od ciebie zależy, czy będziesz chciała wyjść za mąż.
Pan Khadam podał przez Ahmeda kartkę z wypisanym kon-traktem ślubnym. Nie trudno było dostrzec, jak w moich oczach pojawiła się niepewność i niemałe zaskoczenie. Ale czy były to pozytywne, czy negatywne emocje, tego sama nie wiedziałam.
Rzuciłam okiem na to, co zostało starannie wypisane na białej kartce. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, był fakt, że w kontrakcie widniał punkt, według którego rodzina mojego potencjalnego męża musiała wesprzeć finansowo i zapewnić spokojne życie rodzicom tutaj, w Pakistanie. Według kontraktu rodzina męża musiałaby wyremontować i odpowiednio wyposażyć cały dom, a także zapewnić byt jego mieszkańcom do końca życia.
Poczułam się źle. Tak jakby rodzice wykorzystywali mnie jako kartę przetargową. Rzecz, którą można ot tak sprzedać, a to było okrutne. Wiedziałam jednak, że jeśli się nie zgodzę, będę tą złą. To powoli stawało się sprawą honorową, a w Pakistanie honor często był świętszy niż religia. I ojciec, i matka nie byli już najmłodsi, a podejrzewałam, że gdy moje siostry tylko wyjdą za mąż, tak czy inaczej opuszczą dom rodzinny, a do pomocy zostanie jedynie Ahmed i Zainab. Dwie pary rąk do pracy w polu nie były wystarczające, co innego kilku służących, którzy mieliby pojawić się według kontraktu.
Tej nocy serce miałam rozdarte. Jednak jego część galopowała gdzieś po gwieździstym niebie wprost do Zjednoczonych Emiratów Arabskich sprawdzić, czy jest jakikolwiek sens tam jechać, a druga część płakała wraz ze mną. Wiedziałam, co powinnam zrobić jako dobra córka, ale się bałam. Tak cholernie się bałam. I nic ani nikt nie mógł mi pomóc.
„Nie chcę, ale muszę” — powtarzałam sobie w myślach. „Dla rodziców, dla ich zdrowia, dla domu i przyszłości, o którą już nigdy nie musieliby się martwić”.
Wiedziałam, że oboje szczerze liczą na to, że zgodzę się na ten ślub i to chyba najbardziej w tym wszystkim bolało. Ale należało im się godne życie, a ten kontrakt mógł im to bez problemu za-pewnić. Wystarczył mój jeden podpis i zgoda.
— _Ya Allah, Ya Allah_. — Uniosłam obie dłonie ku niebu. — Boże, proszę, pomóż mi.1 — Dubaj
RAHIM
Kwadratowe okno mojej sypialni znajdującej się na dwu-dziestym siódmym piętrze dubajskiego apartamentowca idealnie przedstawiało uroki najbogatszego miasta Zjednoczonych Emi-ratów Arabskich. Ogromne budowle i wieżowce pnące się pod niebo migotały teraz światełkami pochodzącymi z mieszkań dubajczyków. O tej porze większość z nich gasła. Tylko podczas Ramadanu, świętego miesiąca muzułmanów, podczas którego został zesłany Koran, każdej nocy światła nie miały najmniejszego zamiaru zgasnąć, gdyż większość z wiernych spożywała wtedy posiłek i modliła się.
Opierając się o parapet okna, omiotłem spojrzeniem wszystko w dole. Po ciemnych ulicach co chwilę przemykały sportowe samochody. Zaczynało się nocne życie miasta. To, co niewidoczne
było za dnia, budziło się teraz. Zakazane dla nas, muzułmanów, kluby, tańce w pubach, kasyna pożerały każdej nocy niewyobrażalne sumy pieniędzy z kieszeni tych, którzy dawali się skusić. Było to dla mnie całkowicie niezrozumiałe, tak jak wiele innych rzeczy obecnego świata. Bogactwo i wszystko to, za czym pędził świat, nie pociągało mnie tak jak innych. I tylko jedna osoba nie mogła mnie zrozumieć — mój ojciec.
Mój ojciec, bilioner posiadający tysiące, jak nie setki tysięcy firm na terenie Europy i Ameryki Północnej. Zajmował się nie-mal każdą istniejącą branżą, zaczynając od takich podstaw, jak firmy drukarskie, a kończąc na prowadzeniu firm produkujących samochody czy samoloty. Pochłonięty biznesem i zarabianiem pieniędzy, odkąd tylko pamiętam, nigdy nie znalazł nawet kilku minut, aby spędzić choć trochę czasu z własnym synem. Przez brak matki wychowałem się więc sam. Pod bacznym okiem opiekunów i opiekunek uczyłem się i poznawałem religię, która z cza-sem stała się podstawą mojego życia. Tylko dlatego, że tkwiła we mnie głęboka wiara, nie wyrzuciłem ojcu wszystkiego, co od lat kłębiło się w moim dwudziestosześcioletnim sercu. Islam bo-wiem nakazywał mi szacunek do rodziców, a od ojca otrzymałem wszystko, czego potrzebowałem w życiu doczesnym. Prócz jego ojcowskiej miłości i czasu.
Ojciec opłacił mi wszystkie potrzebne szkoły, a także studia ekonomiczne, które zdawałem na najwyższych stopniach. Nie wiem tylko, czyja była to zasługa, gdyż po ojcu mogłem spodziewać się nawet przekupienia nauczycieli i egzaminatorów. Cóż, było go na to stać, aby móc tylko pokazać światu, że jego jedyny syn, pierworodny, jest geniuszem, najlepszym ze wszystkich. Nawet gdybym miał mu to za złe, nie powiedziałbym słowa, gdzieś głęboko wierząc, że robił to wszystko dla mojego dobra, aby zapewnić mi renomę i przyszłość. Rzecz w tym, że nie bardzo
interesowało mnie doczesne życie. Przynajmniej nie w taki spo-sób, jak myślał mój ojciec. Nie rozmawiałem z nim o tym jakoś specjalnie, wiedząc doskonale, że i tak zacznie wygłaszać swoje długie przemówienia na temat tego, że powinienem korzystać z życia i uczyć się, aby nie przynieść mu wstydu.
I tak było i tym pamiętnym razem, kiedy obudził mnie dzwo-nek telefonu. Widząc na wyświetlaczu, kto dzwoni, z wielkim zaskoczeniem podniosłem słuchawkę.
— Halo? — powiedziałem zaskoczony, ale i pełen obaw. Ojciec nie zwykł dzwonić do mnie w dni wolne, a tym bardziej o tak barbarzyńskiej porze.
— Witaj, mój chłopcze — odezwał się głos w słuchawce wcale nienależący do mojego ojca, a do jego zaufanego sekretarza i za-razem przyjaciela Khadama.
— Czy coś stało się z ojcem? — zapytałem. Mężczyzna nigdy nie używał tego telefonu, aby ze mną porozmawiać. Zazwyczaj korzystał ze swojej komórki, a to, że użył teraz urządzenia ojca, nieco zbiło mnie z tropu.
— Nie, skądże. — Poczułem w tonie Khadama rozbawienie. Na-pięcie minęło. — Twój ojciec kazał zadzwonić do ciebie i poinfor-mować cię, że rozpoczął poszukiwania żony dla ciebie. Masz już swoje lata i nadszedł czas, abyś wreszcie założył swoją rodzinę, to już praktycznie ostatni dzwonek na taki krok, inaczej dzieci miałyby ojca dziadka, a twój ojciec bardzo chciałby dożyć jeszcze narodzin prawnuków.
— Ach, rozumiem — odrzekłem nieco zmieszany.
— Polecił mi, abym zapytał cię, czy nie posiadasz jakichś spe-cjalnych wymagań odnośnie do swojej wybranki, Rahimie.
— Ym, nie… chyba nie mam żadnych wymagań. — Poczułem się jak klient kupujący nowy telewizor. — Chcę tylko, aby była praktykująca… tak, praktykująca muzułmanka. To chyba mi wystarczy.
Khadam pożegnał się i rozłączył, a ja odłożyłem telefon. Uczucie, które towarzyszyło mi tamtego poranka, prześladowało mnie przez kilka kolejnych dni. A więc mój ojciec postanowił poszukać mi odpowiedniej kandydatki na żonę. Pewnie myślał o jakiejś dziewczynie z dobrego domu, po studiach podobnych do moich. Najlepiej córka jakiegoś bogatego szejka, dzięki czemu mógłby również skorzystać na tym małżeństwie. Wiedziałem jednak, że takie kobiety często kochają bardziej pieniądz niż Boga i małżeństwo skończyłoby się jeszcze szybciej, niż się zaczęło, niekoniecznie z mojej winy. Choć tak naprawdę ojciec miał rację, miałem już dwadzieścia sześć lat i był to chyba naj-lepszy moment, aby związać się z kimś na stałe. Nie mogłem zrozumieć tylko tego, jak mógłbym pokochać całkiem obcą mi kobietę, która miała nagle pojawić się w moim życiu.
Kilka dni później wszystkie moje uczucia i wahania znikły, a ja skupiłem się na najnowszym projekcie przedsiębiorczym z jedną amerykańską korporacją, która chciała nawiązać współ-pracę z firmą ojca w Nowym Jorku. Godzinami siedziałem przy czarno-białym biurku ustawionym pod ścianą biura zajmującego jeden z pokoi mojego apartamentu. Przeliczałem i kalkulowałem wszystkie ewentualne straty i zyski, jakie mogła przynieść owa współpraca. Tak jak zawsze wszystko wskazywało na to, że ewentualna współpraca z zagraniczną firmą, głównie w Sta-nach Zjednoczonych, przyniesie nam ogromne korzyści i ojciec nie musiałby nawet negocjować bardziej korzystnych punktów przedstawionej mu umowy. One już były korzystne i w ciągu zaledwie roku ta współpraca mogłaby przynieść mu kilkanaście milionów dolarów. Znałem go jednak na tyle, że wiedziałem, iż takie negocjacje będą miały miejsce, aby tylko wyciągnąć z Ameryki jeszcze więcej pieniędzy, przedstawiając ryzyko niewypału. Oczywiście nieprawdziwe ryzyko. Ryzyko wykreowane
w głowie mojego ojca tylko po to, aby zdobyć więcej pieniędzy. Tego również nie rozumiałem, ale nie protestowałem, bo to i tak nie przyniosłoby żadnego — przynajmniej pozytywnego — efektu.
Teraz cały projekt był skończony, a wszystkie niezbędne dokumenty ułożone w plik papierów spoczywały na moim biurku, na którym mętnie tliła się lampka nocna. Tego wieczoru czułem się, jakbym czekał na coś ważnego, o wiele bardziej ważnego niż kolejne zlecenie projektu bądź informacja o tym, kto i kiedy przyjedzie do mnie po odbiór dokumentów.
Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w ulice Dubaju. Wszystko z góry zdawało się takie maleńkie. Człowiek mógłby pomyśleć, że to jedynie świetliki igrające w ciemnościach. Do-piero kiedy muzułmańska aplikacja w telefonie zadzwoniła, in-formując mnie o czasie modlitwy, ocknąłem się z rozmyślań. No tak, adhan z jakiegokolwiek meczetu nie byłby w stanie dotrzeć aż tutaj. Zostałby zagłuszony przez samochody w dole. Poza tym dwudzieste siódme piętro, na którym mieszkałem, a ziemię dzieliła znaczna różnica wysokości. Przez to korzystałem z aplikacji, która zawsze zdołała przypomnieć mi o nadchodzącej modlitwie. Zwykle pamiętałem o nich, modląc się o czasie, lecz ten dzień był inny.
Odszedłem od okna i gubiąc po drodze parę skarpetek, wsze-dłem do łazienki wyściełanej białymi kafelkami, które zdobiły brązowe wzory kwiatów. Zatrzymałem się dopiero przy zlewie i odkręciłem kurek z wodą.
— _Bismillah_.
Dokładnie obmyłem ręce aż po łokcie, twarz, stopy i przetar-łem mokrą dłonią włosy. Przed każdą modlitwą musiałem oczyścić się rytualnie, aby całkiem czysty móc połączyć się podczas niej z Bogiem. Było to dla mnie ważne, bardzo ważne. Można by powiedzieć, że ważniejsze niż to wszystko inne z tego świata.
Pieniądze, apartamenty, wypasione samochody. Nic z tych rzeczy nie było w stanie uszczęśliwić mnie tak, jak pięć modlitw każdego dnia o czasie.
Gdy tylko skończyłem wykonywać wudu, zakręciłem wodę i wytarłem dłonie błękitnym ręcznikiem wiszącym na haczyku niedaleko drzwi. Następnie ruszyłem do swojej sypialni, gdzie rozłożyłem średniej wielkości dywanik modlitewny w kolorze brudnej czerwieni i złota.
Po raz pierwszy od wielu lat nie byłem w stanie w pełni skupić się na słowach modlitwy. Recytując sury Koranu, robiłem to całkiem z pamięci, nie skupiając się na faktycznym znaczeniu słów. Mój umysł zajęty był czymś znacznie innym. Sam jednak nie miałem zielonego pojęcia czym. I chyba to denerwowało mnie najbardziej. Kończąc modlitwę, nie wiedziałem, czy nie powinienem przypadkiem jej ponowić i spróbować bardziej się na niej skupić. Czułem, że nie przyłożyłem się do niej na tyle, na ile mogłem.
Usiadłem zrezygnowany na brzegu łóżka i czekałem. Nie wiem na co, ale czekałem i każda kolejna minuta życia powodowała, że denerwowałem się coraz bardziej. Dziwne przeczucie towarzyszące mi od rana nie miało najmniejszego zamiaru mnie opuścić, jakby ono także szukało towarzystwa. Czułem niemal, jak zamienia się w człowieka i siada obok mnie, aby posłać mi przyjacielskie spojrzenie i serdecznie poklepać po plecach.
„_Ya Allah_, co się dzisiaj ze mną dzieje?” — pytałem w duchu z nadzieją, że otrzymam jakąkolwiek odpowiedź. Nie sądziłem jednak, że przyjdzie ona tak szybko.
Wtem z salonu dobiegł dzwonek mojego telefonu. Zerwałem się jak oparzony i potykając się o dywanik do modlitwy, pobiegłem do sąsiedniego pomieszczenia. Jasny wyświetlacz telefonu migotał wesoło, ukazując wielki napis „ojciec”. Pośpiesznie pod-niosłem słuchawkę.
— Rahim? Nie obudziłem cię? — Tym razem w słuchawce roz-brzmiał głos ojca. Zaniemówiłem przez chwilę. — Rahim? Jesteś tam?
— T-tak?
— Pewnie zastanawiasz się, dlaczego dzwonię o takiej porze — zaśmiał się.
— Chodzi o projekt? Wszystko jest gotowe, obliczone i wydru-kowane. Czekam jedynie na kuriera…
— Zapomnij o tym — odrzekł w pośpiechu. — Mam dla ciebie fantastyczną wiadomość!
Ponownie zamilkłem. Jeszcze nigdy nie słyszałem tak pod-nieconego ojca. Zachowywał się co najmniej tak, jakby przejął wszystkie światowe koncerny na własność, a to było niemożliwe.
— Rahim? Jesteś tam?
— T-tak.
— Uf, myślałem przez chwilę, że nas rozłączyło. — Usłyszałem, jak odetchnął z ulgą. — A więc tak, mam dla ciebie wspaniałą wiadomość. Khadam znalazł ci żonę!
Prawie wypuściłem telefon z dłoni. Z pewnością bez problemu roztrzaskałby się o twardą podłogę, a jego części rozsypałyby się we wszystkie strony. Całkiem zapomniałem o tym fakcie. Przez kilka długich tygodni, siedząc nad projektami, nie miałem czasu rozmyślać nad ostatnią rozmową z Khadamem. Wypadła mi z głowy. Zupełnie jakby ktoś na ten czas wyciągnął z mojego mózgu szufladkę i teraz wsadził ją z powrotem na miejsce. Jak szybki piorun powróciły wątpliwości.
— Rahim? Znowu chyba coś nam przerywa.
— Nie, nie — zaprzeczyłem. — Nie wiem po prostu, co powie-dzieć.
Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Nie miałem pojęcia, czy mam się cieszyć, płakać, czy może powiedzieć, że wcale nie chcę żony. Właściwie nie wiedziałem, czy podołam małżeństwu. Nigdy nie rozmawiałem z inną kobietą niż moje opiekunki i nauczycielki, które nie znaczyły dla mnie więcej niż wyznaczona im rola. Nauczono mnie, że rozmawianie z kobietami, które nie są moją rodziną, jest nie na miejscu. Był w tym jeszcze jeden problem. Ja nie miałem rodziny. Nigdy takiej prawdziwej.
— A co tu dużo mówić. — W głosie ojca czułem tyle pozytyw-nych emocji, że można by wnioskować, że to on znalazł partnerkę swojego życia. — Faksem przesyłam ci kontrakt ślubny do podpisania. Znajduje się już na nim podpis twojej żony. Musisz tylko podpisać i odesłać na numer Khadama. On zajmie się resztą formalności.
Skrzywiłem się. Faksem? Do czego to doszło, aby podpisywać kontrakt ślubny faksem? Czy najprawdopodobniej najważniejsze w życiu miało być załatwione przez telefon? Internet? I co? Może żonę przyślą mi kurierem, a dzieci zamówimy na eBayu? Gdzie oficjalna uroczystość w meczecie? Gdzie modlitwa za młodą parę? Gdzie chwile pełne radości i słodyczy?
No tak, czasy się zmieniają. Ludzie się zmieniają. Zmieniają się tradycje. Te stare, choć zakorzenione w naszych umysłach, wypalają się, aby nowe mogły zająć ich miejsca.
Czułem, jak podłoga pode mną płonie.
— Dobrze, ojcze — wydukałem niepewnie przez telefon. Ojciec zdawał się wyczuć to przez słuchawkę.
— Nie martw się, Rahimie — dodał. — Wszystko będzie w jak najlepszym porządku. W ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin musisz spakować wszystkie swoje rzeczy i przenieść się do willi na obrzeżu Abu Dhabi. Od tej pory będziesz tam miesz-kał. Razem z żoną otrzymacie służbę. Przyjmij to jako prezent ślubny.
— A co z projektami?
— Tak jak wcześniej, będziesz dostawał je pocztą — odpowiedział beznamiętnie. — Po odbiór będę wysyłał kuriera, tak jak wcześniej.
— Dobrze, czy to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć? — Cały czas próbowałem zachować równowagę, lecz nim się spostrzegłem, siedziałem już w głębokim, mahoniowym fotelu.
— Hm, tak, to chyba wszystko. — Na moment zamilkł. — Wyślij Khadamowi kontrakt z podpisem jak najszybciej i zacznij się pakować.
Rozłączył się. A więc stało się. Wszystko zostało przesą-dzone. Przyjąłem to z pokorą. Nie miałem odwagi sprzeciwić się ojcu. Na swój własny sposób starał się mnie uszczęśliwić. Choć nie wiedziałem, czy z żoną, której wcale nie znałem, będę szczęśliwy. Szczerze w to wątpiłem. Gdzieś w głębi serca począłem zastanawiać się, kim właściwie było to dziewczę, które miało zostać moją żoną. Jak miała na imię? Skąd pochodziła?
Usłyszałem, jak drukarka w biurze drukuje wiadomość. Nie musiałem być jasnowidzem, aby wiedzieć, jaka wiadomość to była. Leniwym krokiem ruszyłem do pomieszczenia obok. Kiedy tylko maszyna wypluła papier, chwyciłem go i wraz z długopisem usiadłem przy biurku z zamiarem przeczytania, co ojczulek naobiecywał mojej przyszłej żonie.
„Dom dla rodziców, służba dla rodziców, zaopatrzenie dożywotnie dla rodziców, wyspa we Włoszech, dom w Kanadzie” — krzywiłem się wraz z każdym kolejnym słowem, z każdą kolejną zachcianką. Zacząłem się czuć jak koryto pełne pieniędzy, które można opróżnić. Obrzydzony nie miałem najmniejszego zamiaru czytać dalej. Rzuciłem okiem jedynie jeszcze na podpis u dołu kontraktu.
„Khafiyah, a więc nazywała się Khafiyah” — pomyślałem i bez uczucia podpisałem świstek papieru, aby w drugiej kolejności odesłać go przez faks do Khadama.
— I tak oto, Rahimie, zawarłeś związek małżeński — powiedziałem sam do siebie, czując skurcze w żołądku. Nie wiedziałem, czym konkretnie zostały one spowodowane. A może nie chciałem wiedzieć?
Czułem się tak, jakby ktoś okradł mnie nie tylko z pieniędzy, ale i dumy. Prawdziwa pozostała mi już chyba jedynie wiara w jedynego Boga, który nie ma współtowarzyszy, a prorok Muhammad SAW jest jego wysłannikiem.4 — Tamara
NARRATOR
_Siedem lat wcześniej_
Siedział w głębokim fotelu na sto pięćdziesiątym ósmym piętrze Burdż Chalifa w samym sercu Dubaju. W jednej dłoni trzymał szklankę do połowy napełnioną alkoholowym trunkiem, w drugiej zaś powoli dopalające się cygaro. Oświetlała go jedy-nie średniej wielkości lampa usytuowana na hebanowej szafce w kącie gabinetu. Wzrok miał wbity w wielkie zdjęcie jego i jego syna.
Ach, Rahim, jego jedyny, pierworodny syn. Był z niego dumny. Ba! Dumny to mało powiedziane! Co prawda miał bardzo wiele udziału w przekonywaniu nauczycieli i wykładowców, aby chłopak zdawał każdy test z najwyższą oceną, ale i tak nie mógł przestać chwalić się znajomym. Nikt z nich przecież nie wiedział, że syn największego bilionera na świecie nie musiał martwić się o oceny na uczelni. Jego ojciec zajął się tym i opłacił wszystkich nauczycieli. Nawet jeśli ktoś domyślałby się tego, nie pisnąłby ani słowem, aby nie stracić stołka.
Upił łyk alkoholu, który na dobrą sprawę wcale nie powi-nien znajdować się w jego pobliżu jako muzułmanina. Ale czy faktycznie jeszcze nim był? Ile wiary pozostało w sercu Amira? Sam nie potrafił odpowiedzieć sobie na to dosyć trudne pytanie. A może najprościej w świecie nie chciał na nie odpowiadać, pozostawiając wszystko takim, jakie jest. Przecież to on był najbogatszym człowiekiem na ziemi. To on jako jedyny mógł równać się samemu Bogu. „O ile on w ogóle istnieje” — dodawał w my-ślach.
Już od wielu lat kolana Amira nie dotknęły dywanika modlitewnego, a czoło nie pokłoniło się przed Najwyższym z Najwyż-szych. Podczas świętego miesiąca Ramadanu nie pościł, nawet nie próbował. Wolał zajmować się poszukiwaniem nowych, zagranicznych kontrahentów, którzy chcieliby podjąć z nim współ-pracę.
Nagle w gabinecie rozległ się dzwonek telefonu stojącego na blacie ciemnobrązowego biurka. Mężczyzna od niechcenia pod-niósł słuchawkę, aby po chwili usłyszeć w niej głos sekretarki.
— Panie Amirze, przybył pan Abdullah. Mówi, że był z panem umówiony.
— Wyślij go do mnie.
Kilka dni wcześniej jego przyjaciel ze szkoły średniej, Ab-dullah, zadzwonił do niego i poprosił o jak najszybsze spotka-nie w Dubaju. Amir zgodził się bez wahania. Doskonale pamię-tał, jak Pakistańczyk pewnego razu uratował mu życie, zabija-jąc w ostatniej chwili kobrę królewską, która już chciała wbić się śmiercionośnymi kłami w jego nogę. Skoro stary przyjaciel chciał się spotkać, musiał mieć do niego sprawę. A jeśli przyjaciel ma sprawę, oznaczało to, że przyszedł czas Amira na spłacenie starego długu. Mężczyzna był gotowy na każdą zachciankę Abdullaha. W wąskiej szufladzie biurka miał nawet przyszykowany czek, który w każdej chwili mógłby wypisać zadowalającą przy-jaciela kwotą.
Z racji tego, że droga na jedno z ostatnich pięter najwyższej budowli świata mającej niemal kilometr wysokości zajmowała niemało czasu nawet windą, Amir czekał cierpliwie aż do momentu, kiedy rozległo się ciche pukanie do drzwi.
— Proszę wejść.
Klamka poruszyła się, a drzwi otworzyły. Do gabinetu wszedł niewysoki, zmarnowany mężczyzna z podkrążonymi oczyma. Każdy z siwiejących włosów układał się w przeciwnym kierunku, sprawiając wrażenie, jakby ich właściciel nie czesał się od dawna. Przybysz miał narzuconą na ramiona granatową kurtkę, a na nogach zużyte, szare adidasy, które w przeszłości z pewnością były białe. Abdullah trzymał za rączkę na oko dziewięcioletnią dziewczynkę odzianą w długą, burgundową sukienkę z kokardką.
— _A Salamu Aleykum_ — przywitał się mężczyzna.
— _Wa Salam_. — Amir odpowiedział w skrócie na powitanie to-warzysza. Wskazał dłonią na dwa puste krzesła przed biurkiem. — Proszę, usiądźcie.
Abdullah opadł ciężko na krzesło. Dziewczynka zaś wdrapała się na drugie. Była jeszcze drobna. Patrząc na nią, można by rzec: Calineczka — taka nieduża i chudziutka. Mała wróżka zajmująca miejsce na przeogromnym tronie. Jej bystre, czarne oczy wodziły ciekawsko po całym gabinecie Amira. Najwyraźniej po raz pierwszy w życiu odwiedziła takie miejsce.
— Co cię do mnie sprowadza, mój drogi Abdullahu? — Biznesmen splótł obie dłonie ze sobą i oparł łokcie o blat przed nim.
Amir zawsze od razu przechodził do sedna sprawy. Nie lu-bił niczego owijać w bawełnę. Gdy coś mu nie odpowiadało, od razu o tym mówił. Kiedy coś urzekło jego ciało i umysł, również dawał o tym znać — oczywiście jeśli tyczyło się to spraw biznesowych. Żadnych innych.
— Jestem chory, Amirze. — Abdullah odpowiedział pewnie, prosto z mostu. — To rak, bardzo szybko postępuje.
— Och, jak mi przykro. — Amir udał przejęcie. W rzeczywistości już nic nie mogło go zaskoczyć. Nie znaczyło to jednak tego, że nie zrobiło mu się żal towarzysza, któremu zawdzięczał życie. — Chciałbyś więc, abym pomógł ci w leczeniu. Nie ma najmniejszego problemu. Powiedz tylko, jaka suma jest ci potrzebna.
— Nie chcę pieniędzy. — Ten pokręcił głową. — Nie przydadzą mi się. Lekarze mówią, że zostało mi może kilka tygodni życia. Może maksymalnie dwa miesiące. Nie da się już nic z tym zrobić. Nic.
Amir został zbity z tropu. Powoli przestawał rozumieć, dlaczego w takim razie przyjaciel postanowił go odwiedzić.
— Więc czego ode mnie oczekujesz?
— To moja jedyna córka, jedyne dziecko. — Spojrzał na dziew-czynkę, która w tej chwili z wielkim zainteresowaniem wpatrywała się w zdjęcie wiszące na ścianie. — Nie ma żadnej rodziny prócz mnie. Jej matka, a moja żona zmarła podczas porodu, niech Allah czuwa nad jej duszą.
— Amen — wyrzuciły usta Amira. Bo tak wypadało.
— Jestem jej jedyną rodziną, jedynym opiekunem. Prócz mnie nie ma nikogo, kto mógłby się nią zaopiekować. — Abdullah ciągnął dalej, a Amir doskonale widział, jak każde kolejne słowo odbiera mu coraz więcej energii. — Chciałbym, abyś wziął nas obojga pod swoje skrzydła, a kiedy odejdę z tego świata, Tamara będzie potrzebowała opieki. Proszę o to, abyś jej to zapewnił.
Mężczyzna dotknął ustami swoich splecionych dłoni uniesio-nych na wysokość twarzy. Wypuścił z ust trzymane w płucach przez chwilę powietrze. Doskonale wiedział, jak to jest stracić kogoś bliskiego. Rozumiał też troskę przyjaciela o córkę. Jedyną córkę. Tak samo jak on bał się i chciał jak najlepiej dla Rahima, tak Abdullah chciał dla Tamary.
— Zgoda — powiedział w końcu. — Jak najszybciej przenie-siecie się do jednej z moich willi w Abu Dhabi i tam zamieszkacie. Twoja córka zostanie dana pod opiekę pracujących tam kobiet i eunuchów. Kiedy osiągnie wiek dojrzałości, zadecyduje za siebie. Jeśli będzie chciała pozostać w willi, rozpocznie pracę dla mnie i zajmie się tamtym miejscem. Ale jeśli będzie chciała odejść, otrzyma pieniądze na start i godne życie.
— Dziękuje, Amirze.
Biznesmen nie zwykł ulegać nikomu ani niczemu. Abdullah był jednak osobą, bez której mógłby nie być tam, gdzie znajdował się teraz. W sumie gdyby nie mężczyzna siedzący teraz naprzeciwko niego, pewnie wąchałby kwiatki od spodu, a stamtąd bardzo trudno o budowanie światowych korporacji i stawianie wieżowców najnowszej generacji jak ten, w którym teraz oby-dwaj siedzieli.
Jeszcze tej samej nocy Abdullah spakował Tamarę i zabrani przez kierowcę wysłanego przez Amira ruszyli do miejsca, które od teraz mieli zwać domem. Miejsca, gdzie Abdullah miał doczekać swoich ostatnich dni, a Tamara spędzić całe dzieciństwo. Choć kto wie, może i całe życie.
Mimo iż Amir darzył przyjaciela wielkim szacunkiem, nie pojawił się na pogrzebie, kiedy ten odszedł na zawsze z tego świata pokonany przez raka wątroby. Sam nie wiedział, dlaczego tego nie zrobił. Nie zjawił się również ani razu na jego grobie, aby wykonać choć jedną modlitwę za jego duszę. Ale do kogo miał się modlić, skoro sam wątpił w istnienie jakiegokolwiek innego boga. Według niego jeśli Bóg naprawdę by istniał, nie sprowadzałby na ludzi tego całego cierpienia, nie odbierałby im bliskich. Nie osieracał dzieci, takich jak Rahim czy Tamara. Nie byłoby zła. Ale to wszystko egzystowało od zarania dziejów. I miało nie mieć końca.
więcej..