- W empik go
Piast - ebook
Piast - ebook
Epicka opowieść o człowieku, którego śladem kroczyli bogowie.
Wkrocz do zamglonej słowiańskiej puszczy, pełnej złowrogiego pohukiwania sów, błyszczących oczu saren, przesądów i starych wierzeń. Zasłuchaj się w pradawnej opowieści o rywalizacji między dwoma przyrodnimi braćmi, o dorastaniu i miłości, o mocy imion i plemiennych bojach Słowian znad Warty i Odry.
Swojska i osobliwa historia o naszych korzeniach.
Opowieść o Piaście.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-189-8 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piast to postać w najlepszym razie na poły historyczna i tak też należy traktować tę powieść. Nie znajdziecie w niej zbyt wiele dziejowej prawdy – o ile coś takiego w ogóle istnieje – starałem się jednak uczynić swoją gawędę prawdopodobną. Mam nadzieję, że udało mi się wiernie ukazać to, co wiemy o realiach technologicznych, politycznych i społecznych wczesnośredniowiecznej Słowiańszczyzny. Niestety informacje, które posiadamy o przedchrześcijańskich dziejach naszych przodków, pozostają fragmentaryczne i niespójne; w wielu kwestiach nie ma zgody ani wśród autorytetów naukowych, ani wśród historyków amatorów. Z pewnością znajdą się tacy, którzy będą twierdzić, że naopowiadałem bzdur. Całe szczęście opowiadać bzdury jest przywilejem pisarza.1
Dziwna to rzecz – imię. Kryje się w nim wróżba, życzenie, wreszcie cała osoba. Rodzimy się jednak jako Nikt, beczące jakieś, różowe koźlę. Potem zaś dają nam imię fałszywe, żeby zwieść boginki, mamuny, złą Dolę. I bogów. Zwłaszcza bogów. Bogom lepiej schodzić z oczu; uwierz, sprawdziłem.
Kiedy przyszliśmy na świat – mój brat i ja – nazwano nas Niemoj i Zadra. Byliśmy, jak to się wówczas mawiało, jarymi bliźniakami. Znaczy to tyle, żeśmy się urodzili w jednym roku, on na przedwiośniu, ja zimą. Łakomy kąsek dla złośliwych losów. Zresztą te imiona, które nam dano – śmieszne, głupawe – na nic się zdać nie mogły. Zbyt były prawdziwe.
Rośliśmy szybko. Ani się obejrzeliśmy, a zabrali nas od matki, z pachnącego mydlnicą babińca, postrzygli i powiadają:
– Od dziś nie jesteście Niemoj i Zadra. Od dziś jesteście Barnim i Olech.
W porządku.
Tamtego wyrostka zwanego Barnimem pamiętam wyraźnie. Przez to może, że pisane mu było zginąć z mojej ręki. Wysoki był i ciężkawy, miał kasztanowate włosy, szare oczy i często się śmiał. Olecha nie pomnę. Od dziesiątków lat nikt mnie nie wołał Olech ani Oluś, ani Olko. I to sobie zapamiętaj. Olecha już nie ma. Jest Piast, a ty jesteś synem Piasta i może, jak on – jak ja – będziesz musiał kiedyś zabić swoich braci, jeśli mieliby zniszczyć to, co dla ciebie zbudowałem.
Twarda to lekcja, ale twardą ręką zostałem wychowany. Przez ojca, pewnie, niech będzie, że przez ojca. Przez Trzebora z Rybnicy. Choć wszyscy wiedzieli, że matkę moją, Bognę, posiadł przed nim Popiel.
Lubieżny cap rozrzucał nasienie szeroko. Z tego zresztą względu zwaliśmy go Chwościskiem – nie dlatego wcale, że włos nosił długi, jak dziś gadają niektórzy, tylko dlatego, że nie potrafił utrzymać chwostu w portkach. A tak się akurat złożyło, że nasza osada leżała nieopodal ulubionego jego grodu; w długie letnie dni dało się zajść tam i wrócić w ciągu poranka. Można też było płynąć łodzią, ale mało komu chciało się wiosłować w górę rzeki. Mało komu w ogóle chciało się tam chadzać poza dniem targowym albo dniem wiecu. Gród leżał bowiem na ostrowie wśród moczaru i miał smrodliwe podgrodzie.
Ród nasz nie należał do zamożnych. Ziemi mieliśmy niewiele, do tego duża jej część była podmokła, przez co ziarna gniły i dawały ubogi plon. Trudniliśmy się głównie rybołówstwem. Są tacy, co twierdzą, że przed moim czasem, przed czasem Piasta, żyło się lepiej, bo zwierz należał do kniei, a ryba do rzeki, nie zaś do kniazia, i każdy mógł napchać brzuch do sytości, jeśli tylko miał przy tym wzgląd na bogów. To nieprawda. Nie płaciliśmy wówczas danin, ale i nikt nie opiekował się nami w dni głodu. A jeśli mocniejszy jaki ród postanowił siłą odebrać, co nasze, mogliśmy się jedynie skarżyć na wiecu, gdzie mocne rody bratały się przeciw słabym. I tak było zawsze.
Za najmocniejszy zaś ze wszystkich uchodził ród Popiela. Sprawował on pieczę nad miejscem zgromadzeń i miał wielu pachołków. Jeżeli w czasie plemiennych obrad ktoś sprzeciwiał się jego woli, bito takiego, aż sprzeciw wycofał. Dlatego mądrze było z nimi trzymać.
Ojciec mój urodził się jako najmłodszy z pięciu braci, ostatni w kolejce do chleba i ostatni w kolejce do ziemi, jeśliby się chciał ożenić. Z tego powodu jeszcze jako wyrostek porzucił gospodarstwo i poszedł na służbę do Popielowego ojca. Nie istniały wówczas drużyny na dzisiejszą modłę, ale bogacze chętnie zbierali wkoło siebie takich gniewnych młodszych synów, dawali im włócznie i tarcze i prowadzali na rabunek. Były to zwykłe zbójeckie bandy, które przy sroższej zimie potrafiły się zwrócić i przeciw swoim.
Niemniej ojciec dorobił się, a gdy umarł stary jego pan, związał się z Popielem i u boku tegoż dalej chadzał na wojnę. Aż wreszcie zdarzył się taki rok, że wyprawili się pierwej przeciw Piaszczanom, co żyli po tamtej stronie rzeki, a później na bajecznie bogate Pomorze. Przywiózł wtedy Trzebor tylu brańców, że nie mogli mu bracia dłużej odmawiać ziemi. Wziął więc od naszych sąsiadów żonę, matkę moją Bognę, do tego w wianie cztery krowy, kawałek pastwiska i pole uprawne, którego nie śmieli mu bronić. Popiel wybór małżonki bardzo pochwalał.
Jeszcze tego samego roku poczęty został Barnim, a w dziesięć miesięcy później – ja. Tematu mego pochodzenia nikt nie poruszał, bo rąk do pracy nigdy za wiele. Zresztą po drugim porodzie matka stała się bezpłodna. Znaczy: zachodziła dalej w ciążę, ale już tylko roniła. Ojciec wyjeżdżał, a ona zostawała sama w boleściach. Coraz bledsza, coraz przejrzystsza. Tak z roku na rok.
W końcu, którejś zimy, wraz z krwią uszło z niej nie jedno życie, lecz dwa.
Ojca nie było wówczas w domu. Zimował z Popielem i innymi na ziemiach Piaszczan i gdy doszła go wieść, nie zamierzał wcale wracać. Zjawić się miał dopiero latem, na kilka dni przed świętem Kupały.
Od jego powrotu wszystko się zaczęło. Gdyby wówczas zginął albo choćby wypuścił się gdzie dalej na rozbój, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Może Barnim i ja nie splamilibyśmy się mordem i nie musieli uciekać z wioski. Może nie zwrócilibyśmy na siebie uwagi bogów…
A więc wszystko zaczęło się od powrotu ojca.
Choć nie. Nie. Zaczęło się od dziewczęcego śmiechu.2
Powietrze okrywało ziemię niczym ciepła pianka. Duszne, przegrzane. Pachniały trawy, trzęślica. Świerszcze nadawały jak głupie, gzy brzęczały pośród przybrzeżnego mułu, gdzieś gderał zbłąkany perkoz. Ponad to wszystko wznosiły się jednak inne głosy. Słodkie głosy. Dziewczęta śmiały się, rozplatając warkocze, rozsznurowując fartuszki.
Po upalnym dniu kobiety wyszły z wioski – w dół rzeki – aby obrobić się z praniem i zażyć kąpieli. Towarzyszyły im gromadki dzieci i wianuszek podrosłych córek, które zrzuciwszy ubrania, taplały się już w wodzie, a to się bawiąc, a to przekomarzając, a to porównując, która i gdzie bardziej się zaokrągliła od zeszłego lata.
Barnim i Olech, którzy skryli się pośród leszczyny na łęgu, mieli oczy tylko dla jednej, Letki, to jest Lietosławy, córki Niezamira.
– Myślisz, że jest jeszcze dziewicą? – zapytał młodszy z braci, Olech.
Starszy parsknął z cicha.
– Głupek. Sam jesteś dziewica.
Letka była niewysoka, miała drobne piersi w kształcie gruszek, krągłe biodra i długie, długie włosy barwy pszenicznego piwa zaprawionego miodem. Ale chłopców najbardziej fascynował delikatny złoty trójkąt błyskający między jej udami, gdy się odwracała.
Olech przestąpił z nogi na nogę. Poprawił portki, które zaczynały go uciskać.
– Chyba ty – mruknął do brata. – Widziałeś przecież w zeszłą Kupałę, jak poszedłem z tą… no, z tą Miłką Samborówną. Widziałeś, co?
Barnim zachichotał, a jego głos wpadł w wysokie, dziecinne rejestry, z których chłopak dopiero co wyrósł.
– Poszedłeś, poszedłeś – odparł. – Potrzymaliście się chwilę za ręce, a potem dygnęła ze starym Lemięgą. Ty byś, Oluś, nawet nie wiedział, co robić z dziewczyną. Snujesz się jak smród po gaciach i do żadnej nigdy nie zagadasz.
– Wal się. Utop się i umrzyj.
Zapadła cisza. Chłopcy dreptali to w prawo, to w lewo – raz, żeby mieć lepszy widok na Letkę, dwa, że obu już nosiło.
– Ale powiedz, jak myślisz – podjął młodszy z braci. – No, jest dziewicą czy nie jest?
– Ma szesnaście lat. Pewnie, że nie jest.
Olech się stropił. W fantazjach zawsze to on był tym pierwszym.
– Baby się powinno krótko trzymać – powiedział. – A nie żeby się tak puszczały jak suki…
– Po co? – zapytał Barnim.
– Letka ładna jest, ojciec byle komu jej oddać nie chce. Czeka, aż się nawinie możny pan. Tyle że taki pan to lubi mieć, czego inny przed nim nie miał.
– Ta, bo ty to się znasz. – W głosie starszego z braci zabrzmiała nuta zniecierpliwienia.
– A znam się. W zeszłym roku poszedłem z Miłką Samborówną. A ty? Ty co? Mnie nazywasz dziewicą, a ty co?
– Raju, tak, jestem dziewica – warknął Barnim. – Tak samo jak ty. Teraz się zamknij, bo cię wytnę w zęby.
Olech się zjeżył. Choć był blisko głowę niższy od brata, zaczął już nabierać mięśni, wrastając w krępą i mocną sylwetkę ich ojca. Nie obawiał się bójki. Zacisnął pięści. Zanim jednak zdążył uczynić choćby jeden ruch, twarz Barnima się odmieniła. Wykwitł na niej szeroki dziecinny uśmiech.
Dryblas objął młodszego brata ramieniem i wskazał coś poprzez krzaki.
– Popatrz tylko, popatrz – szepnął uradowany.
Letka wdała się właśnie w zapasy z inną dziewczyną. Mnóstwo było przy tym pisku, szarpania za włosy, podskakiwania piersi. W końcu obie dziewczyny rymsnęły w przybrzeżne błoto. Wówczas wpadła między nie starsza kobieta, wywijając kijanką do prania.
– Ufff… – westchnął z zadowoleniem Olech, patrząc, jak lśnią oblepione mułem pośladki obu panien, gdy padają na nie razy kijanki.
Spodnie znów zaczęły go uciskać.
– Może i jestem dziewica – powiedział Barnim, szczerząc zęby – ale już niedługo. Za trzy dni Kupała. Poproszę Letkę, żeby poszła ze mną. Co ty na to, zgodzi się?
– Mmm…
Spektakl dobiegał już końca. Starszy z braci odchrząknął, jakby zamierzał coś rzec.
– Muszę w las – powiedział szybko Olech. – No, na siku.
– Ja też muszę – odparł Barnim. – Na siku.
Wypuścił brata z objęć i przygarbiony, aby nie rzucać się w oczy, ruszył przez kępy leszczyny ku krawędzi lasu. Przez chwilę słyszał jeszcze, jak Olech przedziera się innym szlakiem, potem został sam. Odetchnął. W nozdrza wkręcił mu się zapach kory i wilgotnego mchu. W lesie było chłodniej niż na łęgach, ciemniej, inaczej. Krople wieczornej rosy lśniły już na liściach.
Barnim oparł się o pień olszy. Przymknął oczy i ujrzał w wyobraźni Letkę. Uśmiechnął się, myśląc, że będzie ona jego żoną, a jednocześnie, że myśl taka, tutaj, w lesie, to coś więcej niż pusta fantazja. To zaklęcie.
Nie otwierając oczu, poluźnił troki spodni. Wyobraził sobie, że to Letka go dotyka. Zarumienił się – przez chwilę marzył, jak by to było, gdyby zastała go tak, wracając znad rzeki. Obraz ten wydał się mu naraz słodki i wstydliwy.
Wystarczyło kilka ruchów. Chłopak westchnął, jęknął i złożył ofiarę Matce Ziemi Wilgotnej, dobrej pani Mokoszy.3
Olech miał zamiary zbliżone do brata, chciał jednak – bez wiedzy tamtego – nacieszyć się jeszcze widokiem Letki. Z bliska i w samotności. Kto wie, może zdołałby się nawet podkraść pod okno jej chaty i zobaczyć, jak dziewczyna ściąga z siebie mokrą sukienkę?
Kierowany tą myślą – i wciąż jeszcze niezagasłą złością na Barnima – starając się nie zwracać uwagi na natarczywe, bolesne wręcz mrowienie w podbrzuszu i kroczu, zawrócił w stronę osady. Skradał się zwinnie; wraz z bratem nieraz łowili na polach zające, kilkakrotnie wypuszczali się też w knieję na grubego zwierza. Zresztą rozwrzeszczana czereda kobiet, dziewcząt i dzieci nie myślała wcale baczyć na okoliczne krzaki.
Letka szła na samym końcu grupy, o kilka kroków za pozostałymi, z jedną tylko przyjaciółką za rękę. Każda niosła na ramieniu fartuszek i wierzchnią suknię, a pasek z sakiewką owinęła sobie wokół wolnej dłoni. Noszone pod spodem sukieneczki z szarego lnu opinały ich wilgotne ciała, ale panowała zbyt wielka duchota, by martwić się przyzwoitością. Poza tym od strony rzeki Wieczorna Zorza gnała już mgły i gasły ostatnie łuny zachodu. A po zmroku, gdy słońce zamknie wszechwidzące oko, można sobie pozwolić na więcej. Zwłaszcza gdy w powietrzu czuć nadchodzącą Kupałę.
W przypływie osobliwej jakiejś zuchwałości Olech porzucił schronienie leszczyny i wielkich kęp perzu i wyszedł na ścieżkę – nie więcej niż dwadzieścia kroków za zamykającymi pochód dziewczętami. Przez chwilę dreptał ich śladem – z uwięzłym w piersi oddechem i dudniącym sercem – urzeczony kołysaniem dziewczęcych bioder.
Wtem pełznący od wody opar wylał się spośród zarośli. Pociemniało wkoło. Z nieba znikły ostatnie ciepłe refleksy, rozpłynęły się w szarówce. Chłopak zobaczył jeszcze, jak Letka obejmuje przyjaciółkę, jak drobna dłoń ześlizguje się z pleców na talię, na pośladek. Mgnienie oka później zniknęły obie niby za szarobiałą zasłoną.
Olecha przeszedł dreszcz. Zrobiło mu się czegoś chłodno. Uświadomił sobie, że cały jest zlany potem i śmierdzi jak zwierzę. Zdało się młodzikowi, że dobiegają go jakieś głosy. Zląkł się, pomyślał o wodnikach, potem o boginkach, które mogłyby mieć chrapkę na takie chutliwe bydlę jak on. Opanował się jednak zaraz. Głosy nie dolatywały wcale od strony rzeki – dolatywały od strony osady. Coś tam się działo. Wrzawa jakaś. Poruszenie.
Olech przyspieszył kroku. Zaczął biec, lecz zwolnił, gdy wypadł na otwartą przestrzeń i ujrzał, że zbliżył się do orszaku kobiet. Pod wioską, na łące, opar zrzedł nieco. Snuł się tylko szerokimi wstęgami ponad wilgotną trawą, nie przesłaniając chałup ani płotów gospodarstw, nawet tych dalszych, stojących już w zakolu rzeki. Widać było, że pomiędzy sadybami kręcą się ludzie. W gęstniejącym mroku zamajaczyło kilka podługowatych sylwetek jeźdźców na koniach.
Chłopak obrócił się na pięcie i pognał ścieżką w stronę kąpieliska i lasu. Dotarłszy w pobliże kryjówki, z której wcześniej wraz z bratem podglądali Letkę, zahamował, przyłożył dłonie do ust i zawołał:
– Barnim!
Nic. Cisza. Tylko krew huczy w uszach.
– Barnim!
Leszczyny zafalowały. Z mgły wyłoniła się wysoka postać.
– Co? Co się drzesz?
Barnim mówił spokojnie, ale coś w zachowaniu młodszego brata musiało go spłoszyć, bo przekrzywiał głowę i nozdrza miał rozdęte niczym węszący pies.
Olech opanował się, splunął i rzekł:
– Ojciec wrócił.4
Kiedy wraz z Barnimem weszliśmy do domu, ojciec siedział już przy stole i niby bogacz pił pszeniczne piwo, przegryzał pszeniczne placki i pchał sobie do ust kawały tłustego węgorza. Naprzeciw niego, na skraju ławy, przycupnął stryj Jacław, gospodyn naszego rodu. Z posępną miną przyglądał się bratu, ale nic nie mówił.
Po izbie kręciły się dwie niewiasty, stryjna Lubomiła, żona Jacława, i obce jakieś babsko o tęgim biuście, kibici i biodrach. Wyglądało, że ta druga bada, gdzie garnki, gdzie zioła, gdzie spiżarka, gdzie sól, gdzie tłuczek do niej i tak dalej, podczas gdy pierwsza spogląda jej nieufnie przez ramię i niechętnymi szczeknięciami tłumaczy, ile krów mamy w gospodarstwie, ile kóz, ile owiec i jaka część majątku należy do Trzebora.
Na widok przybyszki – pamiętam – drżenie przeszyło mi lędźwie. Musiała mieć najmarniej dwadzieścia pięć lat, a mimo to włosy nosiła splecione w warkocze niczym dziewczę. Jak dziewczę też się zachowywała, poruszała gibko, kusząco i śmiała się w głos, od czego falowały jej potężne piersi. Spocone, masywne ciało zdawało się obiecywać duszne rozkosze, o jakich marzą wszyscy chłopcy.
Kiedy zauważyła mnie i Barnima, podeszła do nas i się uśmiechnęła. Nie pomnę już jej imienia, ale do dziś pamiętam ten uśmiech ze szczerbą w miejscu drugiego zęba na górze, po prawej stronie.
Ojciec skończył jeść, z hukiem odstawił kufel i rzekł do stryja:
– No. Żeniłbym się.
Baba pokraśniała i ze zdwojoną gorliwością wróciła do wypytywania stryjny o to, o tamto.
Jacław obejrzał się niechętnie przez ramię, potem rzekł – nie tyle do ojca, ile bardziej do stołu:
– Nie ma roku, jak pochowaliśmy Bognę.
– I?
– Niezamir nierad będzie. Nie godzi się tak z sąsiadem żyć.
Niezamir, ojciec Letki, był głową sąsiedniego rodu, a także stryjecznym bratem mojej i Barnima matki. Z Trzeborem wadzili się często, choć nie było między nimi jawnej nieprzyjaźni.
Sądziłem, że ojciec wścieknie się po uwadze stryja. Nie wściekł się jednak. Nalał sobie tylko piwa i dalej siedzieli w milczeniu. Aż w końcu rozliczyli się z wyprawy, połowów i wiosennego chowu i Jacław poszedł. Gdy wychodził, ojciec rzekł mu jeszcze:
– Popiel zjedzie do nas po Kupale. Będziemy radzić o ślubie.
Później rozwalił się przy stole i pił długo w noc. Zdawał się markotny. Ilekroć wracał z wojny, zazwyczaj przez kilka dni chodził jak struty i ciągle się upijał.
Wraz z Barnimem wcisnęliśmy się w kąt posłania na narach, które zajmowały całą zachodnią ścianę domu, i próbowaliśmy spać. A gdy zagasły paleniska i dopalił się stojący przy drzwiach ogarek, usłyszeliśmy, jak na wymoszczone sianem belki wspinają się ojciec i jego kobieta. Nary zaczęły trzeszczeć. Trzebor sapał, baba chichotała niby podlotek, szeptała słowa takie, że wstyd powtarzać, jęczała. Wreszcie pisnęła krótko, jakby chciała powiedzieć: „ojej”, ale zabrakło jej powietrza w piersi. A ojciec zarzęził i ucichł.
Cisza nie trwała długo. Coś zaszeleściło, potem odezwał się głos zachrypły, bełkotliwy.
– Przemka zabili. I Sławka, i Miłutę. Miłucie rozbili łeb siekierą. Żył jeszcze trzy dni i strasznie rzygał. Za to jakeśmy jednego capnęli, tośmy mu palce rwali po sztuce. Płakał do mamy. Ale Przemka zabili, więc to za to… A zeszłą zimą Bolka, tego, co go zwali Dzikiem, mór wziął. A drugiego Bolka, tego, co go wołali Kołyszko… Mówią, że na niego wiedźma rzuciła urok. Że strzyga mu wlazła w bebechy. Srał krwią przez dwa tygodnie. Aż umarł.
Cisza. Potem znów.
– Przemka zabili i Sławka, i Miłutę. Zeszłej zimy dwóch Bolków. A poprzedniego roku Jaroszowi brzuch przekłuli. I Siemorada zabili, i Cieszyna, i tego Sławka, co go przezywali Lasota, i tego chłopaczka Ostromiła. A jeszcze rok wcześniej zginęli Mścigniew i Mścibor. Bracia. Jeden na wiosnę, drugi latem. Wyłowiliśmy trupa z jeziora. Napuchł i ryby go żarły.
Cisza. Potem znów.
– Więc Przemko i Sławko, i Miłuta, i Dzik, i Kołyszko, i Jarosz, i Siemorad…
I byłby tak ojciec wyliczał do świtu, gdyby mu nie przerwała jego kobieta:
– A cicho już, stary. I złaź ze mnie, oddychać ciężko.
Po tych słowach po raz kolejny zapadła cisza, ale inna niż wcześniej – ciężka jak w chwili, gdy błysnął już piorun, lecz nie słychać jeszcze gromu. Później rozległo się mięsiste plaśnięcie i okrzyk – bardziej zdziwienia niż bólu. Ojciec nie mówił nic więcej. Bił, sapiąc przez nos, a tamta płakała i prosiła, by przestał.
Myśmy z Barnimem działali w tamtym czasie niby dwa ciała o jednym rozumie. Tak jak wcześniej zgodnie trwaliśmy w bezruchu, tak teraz poderwaliśmy się z posłania i wylecieliśmy z chaty. Nie chcieliśmy słuchać. Nogi poniosły nas przez gospodarstwo, osadę i dalej nad wodę, szlakiem po wielokroć przez nas przedeptanym.
Mieliśmy takie miejsca, które uważaliśmy za własne, w które uciekaliśmy przed gniewem Trzebora lub nudą codziennej roboty. Wieczorami często wędrowaliśmy w górę rzeki, niby dla sprawdzenia sieci i pułapek, w rzeczywistości zaś, żeby oglądać łowiące rybitwy. Jak zaklęci patrzyliśmy na smukłe białe ciałka śmigające nad szarą kipielą i robiliśmy zakłady, który ptak pierwszy złapie rybę. Barnim strasznie się wściekał, ilekroć przegrywał, a przegrywał często. Raz pobiliśmy się nawet i skąpaliśmy obaj.
Ale tamtej nocy – i to nas może później zgubiło – tamtej nocy czuliśmy, że potrzebujemy nie tyle schronienia, ile potężniejszej jakiejś opieki. Było zaś w pewnej odległości od wioski wzgórze zwane Perginią, na którym stał krąg omszałych kamieni. Za czasów mego dziada składano tam jeszcze ofiary Welesowi i Leszemu, lecz później przeniesiono wszystkie obrzędy na bliższy pagórek i do świętego gaju nieopodal Rybnicy. Głazów nie ustawili bowiem nasi przodkowie, lecz obcy jakiś lud czczący rogatego boga.
Minąwszy ostatnie chaty, odbiliśmy od rzeki i zagłębiliśmy się w las. Nie baliśmy się, że pobłądzimy; znaliśmy tam każdy pień i każdą ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta. Dreszcz nas jednak przeszedł, kiedyśmy posłyszeli przenikliwe wołanie pójdźki:
– Póóójdź! Tu. Tu. Chooodź!
Kiedy wzywa cię taki głos na puszczy, powinieneś zawrócić. Inaczej narażasz się, że wejdziesz w drogę bogom. Ale my oczywiście zawrócić nie mogliśmy. Żaden z nas nie chciał pokazać drugiemu, że go strach obleciał.
Parliśmy naprzód i wnet przerzedły drzewa. Otwarło się przed nami podejście pod wzgórze. Zamarliśmy. Coś tam w górze szurało. Cienie drżały w ciemności. Wtem mignęła para ślepi – okrągłych, zielonkawych. Barnim parsknął, poczochrał włosy i ruszył po zboczu, a cienie ustąpiły przed nim z ledwo uchwytnym szelestem i tylko białe ogony migały między drzewami. Sarny.
Dotarłszy na szczyt, siedliśmy pod największym z kamieni. Zbliżała się szara godzina przedświtu, robiło się więc chłodno, my zaś nie mieliśmy ze sobą okryć. Wsparliśmy się nawzajem plecami, by podzielić się ciepłem, i drzemaliśmy z głowami spuszczonymi na podciągnięte kolana.
Gdy rozedniało w pełni, otrząsnęliśmy się z rosy, rozgrzaliśmy kilkoma kuksańcami. Śmiech nas brał na wspomnienie nocnych strachów. Zapomnieliśmy zupełnie o bogach. I został tylko wstyd, że trzeba będzie spojrzeć w obrzmiałą, pokrytą sińcami twarz ojcowej kobiety.
Nie zastaliśmy jej jednak w domu. Nie widzieliśmy jej już nigdy więcej.5
W najdłuższy dzień roku Barnim obudził się szczęśliwy. Odkąd wrócił Trzebor, chłopak nie sypiał w domu; wraz z Olechem i stryjecznymi braćmi nocowali na łące, przy stadku owiec i kóz, które strzygli mozolnie żelaznymi nożycami, aż puchły im dłonie i sztywniały karki. Wieczorami pili jęczmienne piwo z wodą i gadali o głupstwach. O dziewczynach głównie. I było im z tym dobrze. A gdy niebo zaciągało się granatem, milkli, patrzyli w gwiazdy. Podmuchy wiatru chłodziły spocone czoła, rumiane poliki. I z tym też było im dobrze.
Barnim uniósł się do pozycji siedzącej, wyczochrał z włosów pojedyncze źdźbła trawy. Słońce grzało już mocno, choć dopiero co wspięło się ponad las. Wokół cykały pasikoniki. Zapowiadał się upał.
Chłopak czubkiem stopy trącił brata, który spał z samą tylko głową okrytą płaszczem.
– Njo? – wymamrotał Olech. – Czo tam?
– Wstawaj, mordo. Dziś będzie dobry dzień. – Dryblas poderwał się z miejsca i wziął do budzenia reszty krewniaków. – Ej, chłopaki… Co ma być? Trzeba się szykować. Koszule poprać, buty wyczyścić. Inaczej tłuki z Borków zgarną nam wszystkie panny sprzed nosa.
– Czego twarz piłuje? – burknął jeden z synów stryja Jacława, pryszczaty szesnastolatek. – Jak raz robić nie każą, to przychodzi gówniarz taki i budzi.
Barnim, choć młodszy od tamtego, był od niego większy i cięższy, nie bał się więc szukać zaczepki. Chwyciwszy bukłak z resztką piwa, bryznął starszemu chłopcu prosto na łeb.
Pryszczaty młodzik zatrzepotał ramionami.
– Żeż kurwa! – wrzasnął. Spróbował wstać, lecz pośliznął się i rymsnął na tyłek. – W ryj ci nikt dawno nie dał?!
Barnim parsknął i chwycił krewniaka w mocny uścisk, na pół zapaśniczy, na pół pieszczotliwy.
– Brachu, nie wściekaj się tyle. Wy byście tylko spali, a potem co? Tak pójdziecie na Kupałę? Mordy skapcaniałe, oddech smrodliwy…
– Puść już…
– Puszczam, puszczam.
Barnim uwolnił stryjecznego brata z objęć, a tymczasem Olech usiadł z rozmachem. Ziewnął, zamrugał. Zamrugał i ziewnął.
– Oluś, śpisz jeszcze?
– No. Śpię.
Dryblas chwycił Olecha za kołnierz i postawił na nogi. Otrzepał mu przód koszuli i zaczął upychać ją w spodnie.
– Czego mnie macasz? – obruszył się młodszy z Trzeborowych synów.
– Letki się nie mogę doczekać, a na razie mam tylko ciebie – odparł Barnim i spłoszył się zaraz. Łypnął przez ramię, zarumienił się, roześmiał, by pokryć zmieszanie.
– Głupi! – prychnął Olech.
Pozostali chłopcy gramolili się już na nogi i wnet cała gromada pognała nad rzekę. Strawili tam czas aż do południa – pierwej na kąpieli i praniu, później na zapasach i wygłupach, wreszcie na bójkach z synami innych rodów, którzy również szykowali się do Kupały.
Gdy wrócili do wsi, powitał ich rozkoszny zapach pieczonego mięsa i podpłomyków. Nie dane im było jednak długo się nim cieszyć; wnet zagnano ich do noszenia stołów z chałup na łąkę, ustawiania ław, mis, koszy. Gderali przy tym, ale cieszyli się na myśl o sutym obiedzie. Burczało im w brzuchach, bo od minionej wieczerzy nie jedli nic poza kilkoma skradzionymi tu i ówdzie jabłkami.
Kiedy wszystko już było gotowe, Jacław, jako gospodyn rodu, złożył właściwe ofiary i dał znak, że można zaczynać.
Chłopcy rzucili się na jadło z ochotą; rzadko kiedy trafiały im się takie smakołyki. Zamiast miski kaszy jaglanej z cebulą, grzybami i grochem każdy dostał porcję mięsa z dzikiej świni. Do tego na stole nie brakło wędzonych ryb, gomółek owczego i koziego sera, świeżych ogórków, gotowanej marchwi z koprem, no i, ma się rozumieć, podpłomyków. Starszyzna popijała to wszystko drogim pszenicznym piwem; młodzież musiała się zadowolić piwem jęczmiennym, ale każdemu dano też czarkę aromatycznego lipowego miodu.
Po posiłku – który trwał długo, umilany pieśniami i gawędami – senność opadła Jacławowy ród. Słońce stało pośrodku błękitnego nieba i zdawało się, że nie drgnie nigdy. Pachniały polne zioła.
– Jak pójdę kiedyś na wojnę, to wezmę tylu brańców, że już do końca życia będą mnie tylko poić miodem – wymruczał Olech.
Barnim uszczypnął brata w ucho. Jego też ogarniało słodkie znużenie i członki miał jak z puchu, ale zmusił się, by wstać. Ochlapał twarz wodą i już podrywał młodzież z ław – chłopców i dziewczęta. Przed Kupałą należało nazbierać kwiatów na wianki.
Stryj Jacław przecknął się, zrzędził coś mrukliwie.
Młodzi, nie bacząc na niego, wysypali się poza gospodarstwo. A gdy wyszli na pola, ujrzeli dzieciaki z pozostałych rodów. Mieszały się ze sobą i choć milczały – jak kazał obyczaj – oczy im się skrzyły i nie brakło zaczepek, kuksańców, ciągnięcia za warkocze.
Tymczasem za ich plecami, w Rybnicy, rozpraszały się dymy. W chatach gaszono paleniska.
Barnim szedł pośród traw krokiem zamaszystym, ciągnąc ze sobą Olecha. Zielsko łapał byle jakie – co wpadło w ręce. Od miodu i piwa szumiało mu w głowie i gęba sama się śmiała. Wypatrzył Letkę. Szła samotnie, jakby dopiero co odłączyła się od grupki krewniaczek.
Chłopak stanął. Na migi pokazał bratu, że ma iść gdzie indziej.
Olech łypnął gniewnie, tęsknym spojrzeniem omiótł piękną córkę Niezamira, ale nie mógł się w głos wykłócać, jeśli nie chciał ściągnąć na siebie siedmiu tygodni nieszczęść, odbił więc ku starej wierzbie, pod którą stały dwie z jego stryjecznych sióstr.
Barnim, gdy został już sam, odetchnął. Poprawił włosy. I wtedy zdał sobie sprawę, że nie wie, co począć dalej, a w żołądku formuje mu się jak gdyby zimna gruda.
Przymusił się do ruchu. Zaczął szerokim łukiem okrążać Letkę, rozumując – z zaskakującym trudem – że dziewczyna nie zwróci na niego uwagi, jeśli przez cały czas będzie trzymał się poza jej polem widzenia. Zostawiwszy za sobą większość młodzieży, kątem oka zauważył, że przygląda mu się para dziewcząt. Popatrywały ku niemu, by zaraz kryć twarze za pękami ziół i chichotać. Nie zwracał na nie większej uwagi.
Na nic w ogóle nie zwracał uwagi i tym sposobem prawie nadepnął na młodego zająca skrytego w kępie perzu. Zwierzak musiał tam przycupnąć, gdy rozległy się hałasy, zamiast – wzorem reszty swego plemienia – umknąć do lasu. Teraz wystrzelił jak kamień wyrzucony z procy. A że kierunek znowu obrał niefortunnie, rąbnął Barnima prosto w brzuch.
Chłopak gruchnął o ziemię. Z głośnym „ufff” wypuścił powietrze. Coś zaszamotało mu się przed twarzą. Mgnienie oka później zając rwał już w stronę drzew.
Dryblas uniósł się do pozycji siedzącej. Otrzepał koszulę. Wstał. Spostrzegłszy, że para podlotków wciąż go obserwuje, poczochrał włosy, uśmiechnął się głupkowato. I zamarł.
Bo oto przyglądała mu się też Letka.
Barnim odchrząknął, pozbierał rozrzucone przy upadku zioła i podszedł do dziewczyny, wierząc głęboko, że wcale się nie zarumienił. Jakby nigdy nic zerwał rosnącego jej pod stopami fiołka. Potem coś zielonego, nie był pewien co. Przez cały czas świdrowało go spojrzenie oczu urocznych, figlarnie iskrzących, kształtem i barwą nasuwających na myśl krzemienny grot strzały.
Chłopak odchrząknął ponownie. Dźwięk przełamał czar i ruszyli oboje dalej przez łąkę, w odległości dwóch kroków od siebie. Dryblas od czasu do czasu, gdy znalazł jakiś kwiat czy kłos szczególnie dorodny, wręczał go Letce, która bez słowa wplatała dar do własnego bukietu.
Trwało to długo, a zarazem nieznośnie krótko. W końcu dziewczynę porwało stadko tłumiących śmiech krewniaczek. Przyszedł czas na plecenie wianków.
Chłopcy z ociąganiem opuścili łąkę; do końca dnia czekała ich już tylko robota w czysto męskim gronie. Zebrane przez nich zioła miały posłużyć do przyozdobienia miejsca zabaw, a także do wróżb i czarów. Najpierw jednak należało przygotować pochodnie i paleniska.
Barnim popatrzył w niebo, jęknął. Słońce wciąż stało tak nieprawdopodobnie wysoko.
– Czego jęczysz? – zapytał Olech, wyrastając u boku starszego brata niby spod ziemi.
Barnim capnął chłopaka za kark i unieruchomił w mocnym uścisku.
– Ajajaj… Weź, no, weź…
– Mówiłem ci, Oluś, że dziś będzie dobry dzień?
Olech grzmotnął brata łokciem, wysmyknął się z chwytu, sapnął.
Dryblas ze śmiechem roztarł bok.
Na skraju lasu chłopcy spotkali się z grupą mężczyzn, w tym wojów, którzy wraz z Trzeborem wrócili do wioski po rozbójniczych wyprawach. Ci ostatni – w znacznej mierze już pijani – przez całą drogę do świętego gaju rzucali sprośne żarty i na nic się nie zdali przy pracy.
Poza nimi w wyznaczonym na obrzędy miejscu zjawili się też chłopi z Borków i Krosna, dwóch pozostałych osad należących do tego samego co Rybnica opola. Niestety oni również bardziej byli skorzy do wylegiwania się w cieniu niż szykowania ognisk.
I tak ciągnęła się robota niby ten szlam na rzece.
– O kant dupy potłuc – skomentował Olech, gdy plecy ścierpły mu już od noszenia bierwion. – Dobry dzień, dobry dzień… W rzyć se wsadź. Nic, tylko nas ganiają z miejsca na miejsce. Bo my jesteśmy dla nich dzieciuchy. Nie? Patrz na tego… no… Obszczał się i śpi. Zasraniec ma raptem jedną zimę więcej niż ty. Ale na wojnie był!
– Oluś.
– Co?
– Zamknij pysk.
Barnimowi uleciały już z czupryny opary miodu i piwa, otrzeźwiał ze słodkich aromatów polnych ziół. Czuł się ciężki. Czuł się zgrzany. Czuł się, jakby słońce na wylot prześwietliło mu głowę.
– Ten twój zasrany dzień nigdy się nie skończy… – naburmuszył się Olech.
– Skończy się. Patrz tylko.
– Co?
Barnim nie odpowiedział. Gasły różowe poblaski wśród koron drzew, las szybko ciemniał. Wyglądało to, jakby potężna jakaś istota szła ku polanie, okrywając wszystko wkoło płaszczem cienia.
Zapadł zmierzch. Rozpoczęła się Noc Kupały.6
W sercu polany, pośród pachnącego wieczorną rosą mroku, błysnął płomień. Urwała się ponura pieśń zmierzchu. Żywy ogień – skrzesany nie z użyciem żelaza, krzemienia i hubki, lecz poprzez obracanie brzozowego kołka jesionowym smykiem – zapełgał między wiechciami skoszonego przed kilkoma tygodniami siana, by zaraz wystrzelić w górę. Niezamir, ojciec Letki, któremu w tym roku przypadł zaszczyt prowadzenia obrzędów, odpalił od niego nasmołowaną pochodnię i rzucił ją w centralne palenisko.
Gdy kolejne ogniowe języki wyskoczyły spomiędzy naszykowanych bierwion, pochodnie zapalili również pozostali naczelnicy rodów. Wnet poniesiono ogień po całym świętym gaju i dalej, na pola, nad rzekę, do wiosek.
Stare kobiety zaintonowały nową pieśń – radosną, spokojną pieśń wiecznego dnia, płodności i słońca. Tańczyły przy tym w kręgu wokół największego ogniska, dopóki ich miejsca nie zajęły młodsze, karmiące matki, które wniosły do pieśni lament za tym, co utracone, i skargę na trud. Je z kolei zastąpiły dziewczęta w wiankach, psotne i beztroskie, wirujące opętańczo, wkoło i wkoło, z piskiem, z furkotem sukien. Urwały nagle tan i rozsypały się po polanie, ustępując miejsca pląsającym bezładnie dzieciom.
Otwarto dwie beczki orzeźwiającego czwórniaka. Niezamir ulał ofiarę dla bogów i poszły w ruch czarki. Trunek rozbudził zleniwiałą po upalnym dniu młodzież. Zaczęły się skoki przez ogniska.
Barnim odczekał, aż płomienie wystrzelą wysoko, upewnił się, że Letka patrzy, pomodlił się i skoczył. Choć nogi miał długie, nigdy nie był przesadnie zwinny. Owionęła go fala gorąca, ogień osmalił podeszwy. I wnet był po drugiej stronie. Wkoło wznoszono pełne uznania okrzyki. Ktoś wciskał mu kubek miodu do ręki.
Chłopak wypił. Roześmiał się. Poszedł otrzeć twarz wilgotną szmatą.
Gdy usiadł, Letka już na niego nie patrzyła, ale w kąciku jej ust czaił się uśmiech, a w oczach błyskały iskierki.
Barnim odetchnął, potoczył wzrokiem po polanie. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że ojciec przygląda się tej samej co on dziewczynie. Trzebor, jakby wyczuwszy spojrzenie syna, łypnął na młodzika i powoli skinął głową.
Chłopakowi serce zabiło żywiej w piersi. Stary nigdy wcześniej, najmniejszym choćby gestem, nie wyraził pochwały.
Ośmielony Barnim wyłudził od Jacława jeszcze czarkę miodu, po czym dołożył do ogniska sosnowych gałęzi, wziął rozbieg i ponownie skoczył przez płomienie. Tym razem ogień nie tyle liznął mu buty, ile rzucił się na nie z zębami. Dryblas poczuł, jak opalają mu się brwi, rzęsy i grzywka. Ale w ciągu jednego uderzenia serca wylądował już na piachu i tylko dymiły mu lekko podeszwy.
Młodsi i starsi mężczyźni wznieśli radosną wrzawę. Poklepywano chłopaka po plecach. Ktoś zawołał do Trzebora, że na następny rok musi zabrać syna na wyprawę.
Barnim wyrwał się ze ścisku. Podszedł do beczki z wodą, zmoczył w niej szmatę, wyżął i zarzucił sobie na głowę. Spocił się i lekko drżały mu nogi, lecz czuł się szczęśliwy. Wziął kilka głębokich wdechów, następnie smyrgnął szmatę z powrotem do beczki i poszedł się napić rozwodnionego piwa dla ochłody.
Gdy skończyły się popisy, pozwolono ogniom przygasnąć. Pogłębiły się cienie w świętym gaju, miejsce pieśni zajęły gorączkowe szepty i pojedyncze wybuchy śmiechu. Grupa dziewcząt wzięła pochodnie i wianki i ruszyła nad wodę. Słychać było, jak ich głosy niosą się po lesie – niczym dźwięk srebrnych dzwoneczków. Odpowiedziały im zaraz rubaszne pohukiwania. Chłopcy maszerowali, by ustawić się w dolnym biegu rzeki i łowić nadpływające pęki świętych ziół.
Nie wszystkie dziewczyny zamierzały jednak zdać się na los. Niektóre dyskretnie wręczały wianki wybrańcom, aby rozpłynąć się z nimi wśród ciepłych, pachnących leśnym kwieciem zarośli. Inne rzucały zioła w ogień i wróżyły z dymu.
Letka siedziała i w zamyśleniu obracała wianek w palcach.
Barnim zebrał się na odwagę i usiadł obok niej. Przez chwilę przebierał nogami, wycierał dłonie o portki. Wreszcie – jak głupek – zasłonił usta ręką, pochylił się do dziewczyny i zapytał:
– Chcesz ze mną pójść?
– Dokąd?
– Eee… szukać kwiatu…
Letka najpierw w zdziwieniu uniosła brwi, potem przewróciła oczami.
– Nie – odparła krótko.7
Olech na dłuższy czas stracił Barnima z oczu. Kręcił się z miejsca na miejsce, słuchał bzdurnych przechwałek, pił piwo, a czasem też miód, jeśli udało mu się go dostać. I myślał. Raz przycupnął przy kępie leszczyny, zza której dobiegły go miłosne westchnienia i jęki. Coraz szybsze, niecierpliwe. Z bijącym gdzieś w gardle sercem nastawiał ucha, potem jednak przypomniał sobie trzeszczenie nar w domu, sapanie ojca, spocone ciało tamtej kobiety, uderzenie mięsa o mięso… Uciekł. Pił więcej, ale nie mógł się upić. Żółć podpełzała mu do gardła, paliła. Myśli huczały we łbie jak w klatce z kości. Więc wracał podglądać Letkę. Uciekał, wracał.
Aż głos Trzebora osadził go na miejscu.
– Synu.
Olech pomyślał, że ojciec zawsze go tak woła. Synu. Barnima zaś – Barnim. Z ociąganiem podreptał ku siedzącemu na okorowanej kłodzie mężczyźnie. Nie był pewien, czy powinien się bać, czy cieszyć, że został wezwany.
– Mmm?
– Czemu tak się snujesz, synu? Siądź sobie trochę.
Chłopiec rozejrzał się na boki. Nie widział nigdzie dogodnego siedziska, a nie chciał kucać przy nodze ojca jak pies.
– Siadaj tu przy mnie – powiedział Trzebor. Następnie przesunął się na skraj kłody, aby zrobić chłopakowi miejsce, i sięgnął do leżącego nieopodal bukłaka. Odkorkował go i uniósł do ust, ale ze środka nic nie pociekło. – O. Wyszedł już miód. Wyszedł…
Olechowi, nie wiedzieć czemu, żywiej zabiło serce.
– Przyniosę ci – zaoferował.
– Niezamir ci nie da. Skąpy skurwysyn.
– Przyniosę – powtórzył chłopiec.
I czmychnął. Zakradł się do baryłek, z których gospodyn nalewał wcześniej czwórniaka, lecz ledwo co tam błyskało na dnie. Pomyślał więc, aby znaleźć samego Niezamira i poprosić o więcej trunku. Poszczęściło mu się. Ojciec Letki szarpał się właśnie z pijanym jak bela stryjem Jacławem, a kawałek dalej leżał porzucony przez nich bukłak. Olech gwizdnął go, skryty w krzakach skosztował zawartości. Zaklął. Piwo – i to nie za dobre.
Chwilę się wahał, czy wracać do Trzebora. Nigdy nie wiadomo, czy się stary nie rozsierdzi.
Odetchnął głęboko. Poszedł do ogniska, przy którym zostawił ojca.
– Nie ma już miodu – powiedział ostrożnie. – Ale przyniosłem ci piwo.
Wręczywszy Trzeborowi skórzane naczynie, czekał na wybuch wściekłości. Ten jednak nie nadszedł. Ojciec upił z bukłaka długi łyk, czknął, otarł wąsy, a następnie chwycił syna za łokieć i potrząsnął nim w sposób jednocześnie niezgrabny i dziwnie poufały.
– No – pochwalił. – Siadaj przy mnie, synu.
Olegowi zrobiło się czegoś ciepło. Siadł u boku starego, nie za blisko. Trzebor puścił mu oko, poklepał po ramieniu.
– Dziewczyna, którą upatrzył sobie twój brat – rzekł. – No. Ładna.
Chłopcu zrobiło się jeszcze trochę cieplej. Zakłuło go coś w piersi. Nigdy z ojcem tak nie rozmawiał: jak mężczyzna z mężczyzną.
– Ojcze? – odezwał się. Chciał o coś zapytać, ale słowa grzęzły mu w gardle, kleiły się do skołczałego nagle języka. – Kiedy ktoś ma kobietę… No… Kiedy ktoś weźmie kobietę… A ty chcesz… ty chcesz…
Trzebor spochmurniał. Nie słuchał. Potem jego oblicze się rozjaśniło.
– Ładna – powiedział. – No, ładna, ładna…
Olech zamilkł. Poczuł się jak skończony dureń. Dopiero teraz dotarło do niego, że stary jest zupełnie pijany, że kiwa się tylko z boku na bok i ledwo widzi na oczy. W nozdrza chłopca uderzyła przykra woń, jak gdyby zgniłego zboża i potu, i szczyn. Wstał z pniaka. Cofnął się. Odwrócił.
Wtedy zauważył, że Letka zniknęła.
Zostawiając Trzebora za plecami, podreptał ku krawędzi polany. Rosły tam drzewa stare, poskręcane: dzikie grusze i wierzby pośród lasu olszy, dębów i grabów. Między nimi leżały omszałe głazy.
Olech się zawahał. Następnie wyszedł z kręgu rzucanego przez paleniska światła – w ciemność. Tyle że ciemność okazała się wcale nie tak ciemna. Wiszące nad koronami drzew niebo miało tę samą barwę co oczy Letki – ciemnego błękitu wpadającego w szarość.
Chłopca dobiegły jakieś szmery. Postąpił kilka kroków naprzód. Coś zachrzęściło mu pod stopą. Kucnął i ujrzał zmięty wianek. Uniósł go, wyprostował się. Ruszył dalej.
Otwarł się przed nim niewielki prześwit – kobierzec mchu, paprocie, kilka zwalonych pniaków. Stała tam Letka, a Olech z jakiegoś powodu nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jeszcze chwilę wcześniej nie była sama. Rozejrzał się i zdało mu się, że gdzieś pośród drzew błyska biała sukienka.
Słysząc szmer butów na miękkiej ściółce, dziewczyna się obróciła.
– Kto tam? – zapytała.
– Olko. No, ten… Olech.
Letka podeszła do przybysza. Blisko, bliziutko. Była tego samego wzrostu co on, może nawet ociupinkę wyższa.
– Masz ładniutkiego brata. Jest słodki, ale głupi. Nie umie mówić. Czy ty umiesz mówić, Olko, znaczy Olech?
Chłopca zapiekły uszy.
– Umiem mówić – powiedział. – I znalazłem twój wianek.
– Skoro umiesz mówić, powiedz bratu, żeby przyszedł do mnie jutro. Albo za tydzień. Niech nazbiera kwiatów w polu i miodu w lesie i spróbuje zaklęcia.
– Nie jestem jego sługą. Nie po to umiem mówić, żeby z nim gadać. Wianek znalazłem ja. Nie Barnim.
Letka roześmiała się i wzięła Olecha pod rękę. Jej drobna pierś musnęła ramię chłopca. Zrobiło mu się gorąco.
Ruszyli przez las. Młodszy z synów Trzebora milczał z obawy, że jeśli otworzy gębę, to zacznie dyszeć. Albo sapać. Myśli splątały mu się w głowie. Coś łaskotało w podbrzuszu, pulsowało w kroczu.
– Idziesz ze mną, Olko? – zapytała Letka. – Czy nie chcesz? Wolisz zostać przy ogniu?
– Idę – westchnął Olech. I wydyszał: – Czekaj… czekaj…
Dziewczyna znów się roześmiała. Poczuł się jak głupiec.
– Dokąd idziemy? – wydusił.
– Do nas. Do łaźni.
– Będzie wyziębiona. Zgasili wszystkie paleniska.
– Nie będzie. Stara Samborowa nie znosi Kupały, zawsze czeka tylko, aż rozpalą żywy ogień, i zaraz posyła pachołka, aby grzał piec. Dawno już pewnie wypociła zwiędłe dupsko i poszła spać.
Olech chciał zapytać, co będą robili w łaźni, ale ugryzł się w język.
Oddaliwszy się od świętego gaju, puścili się biegiem. Na polach pod lasem było już dość jasno – niebo szarzało od wschodu – ale pośród chałup we wsi i nad rzeką wciąż snuły się głębokie cienie.
Łaźnia stała na skraju Niezamirowego obejścia. Była to niewielka chata o drewnianych, uszczelnionych mchem ścianach i dachu. Jeden jej róg – o ile orientował się Olech – zajmował masywny kamienny piec, nad którym znajdował się zamykany klapą dymnik; resztę wnętrza wypełniały ławy. Kiedy Letka otworzyła drzwi, uleciał zza nich rzadki, pachnący sośniną dym.
Dziewczyna odwróciła się plecami do swojego towarzysza i ściągnęła najpierw pas z sakiewką, potem łykowe chodaki, potem wierzchnią suknię i wreszcie – spodnią sukienkę. Olechowi zamajaczyły w półmroku jej krągłe ramiona, plecy, pośladki, mignął zarys piersi. W następnej chwili zniknęła wewnątrz łaźni.
Chłopiec rozebrał się również. Przez kilka uderzeń serca stał tylko – oszołomiony i zawstydzony własną nagością. Dopiero kiedy usłyszał przeciągły syk i z otwartych drzwi wytoczył się ku niemu kłąb wonnej szałwią pary, rzucił się naprzód.
Coś huknęło mu za plecami. Miał wrażenie, że tonie w ciepłej, wilgotnej ciemności. Potknął się. Wpadł na Letkę. Wylądowali razem na ławie. Nie bardzo wiedział, co robić, ale robić, robić kazało mu bolesne rwanie w podbrzuszu. Objął dziewczynę, wtulił się w nią, ukrył twarz w gorącym zagłębieniu między jej ramieniem a szyją. Bezmyślnie, odruchowo ucałował gładką skórę – tak jak całował kiedyś matkę w policzek. Spłonił się. Skulił. Odszukał piersi Letki. Spróbował je ugniatać, szarpać. Wziął sutkę do ust. Jak sutkę matki, kiedy był dzieckiem – nie mógł tego pamiętać! Pogubił się. Mocniej przycisnął Letkę do siebie. Odnalazł jej wargi. Wiedział, że dziewczyny powinno się całować w otwarte usta, ale jej usta pozostawały zamknięte. Złożył więc na nich dwa czy trzy suche pocałunki. Pozwolił dłoniom powędrować na brzuch Letki, na biodra, niżej, ku środkowi.
– Och, przestań już – powiedziała. – O niczym nie masz pojęcia.
Olech poczuł się, jakby wymierzyła mu policzek. Cofnął się. Drżał. Zorientował się, że mimo pary, mimo buchającego gorącem pieca zimno kąsa go w czubki palców u rąk i u stóp.
– Po… pokaż mi – wydukał, próbując nie szczękać zębami.
– Nie chcę. Nauczysz się kiedyś.
– To po co mnie tu przyprowadziłaś?
– Nie wiem. Z ciekawości. Może chciałam się przekonać, jak będzie.
– A… A Barnim?
– Co Barnim?
Para rozwiała się nieco i w ciemności zamajaczyła sylwetka dziewczyny. Siedziała, zdało się, z jedną nogą podciągniętą pod brodę i dłońmi złożonymi między udami.
– Barnim jest ładniutki – powiedziała, gdy milczenie zaczęło się przeciągać. Głos miała teraz niższy, nosowy, przytłumiony.
– Jeżeli ci się podoba, czego z nim nie poszłaś? – zapytał Olech.
– Nie wiem… – odparła Letka. Jej głos zgasł niemal do szeptu. Zlały się z nim jakieś szmery. Poruszała się w ciemności, cichutko, miarowo. – To głupie. Te wianki. Ogniska. Wróżby… Kwiat paproci…
Chłopcu zadrżały wargi.
– Barnim… – Słowa go zdradziły, wpadając w dziecinny pisk. – Barnim to bękart.
– I co… z tego?
– Kocham cię.
– Nie kochasz. Pragniesz. Chcesz mnie mieć. Gdybyś go tu przyprowadził… Gdybyś go tu przyprowadził… Może oddałabym się wam obu. Tak. Barnim jest ładniutki.
W piersi Olecha wezbrały uczucia, jakich nigdy wcześniej nie doświadczył. Odraza. To musiała być odraza. Tylko może… może…
Pulsowanie, rwanie w kroczu, w podbrzuszu przerodziło się w niekontrolowany dygot. Chłopiec jęknął. Poderwał się z ławy. Wypadł przez drzwi. Potknął się. Wylądował na kolanach.
W chłodnym blasku poranka nasienie uszło z niego wprost w złożone na kształt misy dłonie.8
Olech wracał do świętego gaju na sztywnych nogach. Piekły go oczy, bolał kark. Czuł się pusty.
Na polanie nie zastał wielu ludzi. Zniknął gdzieś ojciec, zniknął Niezamir, rozeszły się kobiety. Z całej starszyzny jeden tylko stryj Jacław chrapał na mchu – z zadartą koszulą odsłaniającą wiotki, porośnięty siwiejącym włosiem brzuch.
Paleniska powoli dogasały.
Barnim siedział na samotnym pniaku z brodą wspartą na pięści. Wyglądało, że zasnął; u jego stóp leżał bukłak. Ale kiedy Olech podszedł bliżej, starszy chłopak drgnął. Wstał. Popatrzył na brata.
– W porządku? – zapytał młodszy z synów Trzebora.
– Chodź, Oluś. Chodźmy nad rzekę. Napij się ze mną.
Głos Barnima brzmiał obco. Dorośle. Olech poczuł ukłucie niepokoju, lecz wyszukał wśród koszy z zapasami na wpół jeszcze pełny bukłak jęczmiennego piwa i ruszył za bratem.
Siedli na trawie nad samą wodą. Wśród łęgu rozbrzmiewały już ptasie trele.
Barnim milczał długo, pił piwo. Dopiero gdy skończył, zapytał swym nowym ochrypłym głosem:
– Gdzie byłeś, Oluś?
– Jak to gdzie byłem?
– Gdzie byłeś?
Olech poruszył się niespokojnie.
– Tu byłem – mruknął. – Wianków szukałem.
– I co? Znalazłeś?
Młodszy z braci się zawahał. Pomyślał o wianku Letki, który zostawił pod łaźnią w gospodarstwie Niezamira, kiedy w popłochu zbierał ubrania.
– Poszczęściło ci się, co, Oluś? – podjął Barnim. – Poszedłeś w krzaki z ładną dziewczyną. Dobrze jej z tobą było?
– Nie poszedłem nigdzie z żadną dziewczyną – odburknął Olech.
– To gdzie byłeś?
– Nigdzie. No, łaziłem po lesie. Żeby wytrzeźwieć.
Barnim wypuścił bukłak na ziemię.
– Nie kłam mi! – warknął.
Olech poczuł, jak zmęczenie i niepokój ustępują miejsca złości. Wstał.
– Wal się, Barnim – powiedział. – Utop się i umrzyj.
Większy chłopak w mgnieniu oka był na nogach. Chwycił brata za koszulę, powalił, wykręcił mu ramiona.
Olech zaczął się wić.
– Boli! – krzyknął.
– Byłeś z Letką – wydyszał Barnim. – Widziałem, jak szliście do łaźni. Jeszcze czuć cię strzykiem. Śmierdzisz rują, ale kłamiesz mi w żywe oczy. Wiedziałeś, że Letka jest moja, wiedziałeś, że chcę… Wiedziałeś…
– Nigdzie z nią nie byłem! Puść już!
Synowie Trzebora bili się nieraz. Sprowadzało się to zwykle do szarpania, przyduszania; do niedawna byli jeszcze jednego wzrostu. Zwycięzca zapasów czasem siadał przegranemu na twarzy i karmił go pierdami. Teraz jednak Barnim obrócił mniejszego chłopca na plecy i bez mrugnięcia okiem grzmotnął pięścią w twarz.
Olechowi zadzwoniło w uszach. Umilkł. Zamrugał. Po pierwszym ciosie nie czuł nic poza drętwotą w policzku. Ale potem przyszły kolejne razy. I nagle nie przypominało to już bójki między braćmi. Było jak wtedy, gdy Trzebor chwytał młodszego syna za kark i bez opamiętania tłukł go kijem po dupie i udach.
Chłopiec szarpał się, wierzgał, wrzeszczał piskliwym głosem:
– Puść już! Nigdzie z nią nie byłem! Puść!
A Barnim płakał i bił dalej.