Piąte przykazanie - ebook
Piąte przykazanie - ebook
Po uzyskaniu licencji detektywa Dioniza Remańska kupuje dom w Strzygomiu, przyjmuje kilka prostych zleceń i powoli rozkręca firmę. Pewnego dnia w agencji pojawia się Maria Pisarek – kobieta twierdzi, że jej syn, Paweł, który zdaniem policji zaginął, został tak naprawdę zamordowany. Kobieta podejrzewa prawie wszystkich mieszkańców miejscowości Osiny, którzy rzekomo szykanowali jej dziecko, a w końcu doprowadzili do śmierci chłopaka.
Z czasem wychodzi na jaw, że Paweł Pisarek, młody i zdolny informatyk, szantażował wiele osób, jednak z powodu braku dowodów śledztwo zostaje zawieszone. Równolegle prowadzona jest sprawa bestialsko skatowanego proboszcza.
Czy zniknięcie Pawła może mieć coś wspólnego z morderstwem proboszcza, w którego komputerze chłopak znalazł dowody na to, że ksiądz wykorzystywał seksualnie nieletnich? Dioniza wie, że i tym razem w poszukiwaniu mordercy nie znajdzie łatwych odpowiedzi…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66570-14-6 |
Rozmiar pliku: | 571 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
23 czerwca 2019
Nieduża sala mieszcząca się na piętrze budynku OSP w Osinach pękała w szwach. Zeszła się tu niemal cała osada, brakowało jedynie dzieci, ale też ich obecność była zdecydowanie niepożądana. Dla starszych ustawiono krzesła, młodsi tłoczyli się pod ścianą, utyskując na ścisk i duchotę. Jedno i drugie rzeczywiście mogło doskwierać. Panujący od kilku dni upał nagrzał mury do tego stopnia, że we wnętrzu budynku było niewiele chłodniej niż na zewnątrz, a wypełnione ludzką ciżbą małe pomieszczenie po kilku minutach zaczęło przypominać saunę.
– Nie można było zrobić tego zebrania na dużej sali? – spytał z irytacją ktoś stojący w tylnym rzędzie. – Przecież tu, kurwa, nie ma czym dychać. Po chuj to całe zebranie? Nie macie nic do roboty?
Jan Kukuczka, samozwańczy przewodniczący zgromadzenia, przebiegł wzrokiem po obecnych, lecz nie wypatrzył buntownika. Rozpoznał jednak jego głos.
– Cisza! – wrzasnął, by zagłuszyć gwar, jaki zapanował po słowach Kazimierza Pawlusa. Wrzawa ucichła. – Ty, Kazek, możesz sobie pójść, jak ci duszno. W knajpie będzie ci chłodniej, a nam wystarczy obecność twojej żony. Wszyscy wiedzą, że w waszej rodzinie to ona ma jaja.
Pawlus zaklął, ale nie ruszył się z miejsca; ciekawość okazała się silniejsza od urazy i poczucia krzywdy. Nie jego wina, że żona zagarnęła wszystkie obowiązki, a dla niego zostawiła tylko dbanie o konia. A i to nie do końca, bo nieraz, gdy przytrzymując się muru, docierał wreszcie do stajni, zastawał zwierzę w wysprzątanym boksie, nad pełnym żłobem. Pił, bo nie miał nic do roboty, a co to za życie dla chłopa, jak nie ma zajęcia.
– Duża sala – przypomniał sobie nagle zadane wcześniej pytanie. – Czemu nie tam?
– Bo jest już udekorowana na wesele – odparł Kukuczka z powagą, której przeczył kpiący uśmiech. – Zapomniałeś?
– Co bych mioł zapomnieć – żachnął się Pawlus, zaraz jednak zaprzeczył sam sobie. – Kto się żeni?
– Ja! – zawołał młody człowiek z rogu sali. – Z twoją córką!
Gruchnął śmiech; większość obecnych zwróciła głowy w stronę mężczyzny, który do tego stopnia oddał się we władanie butelce, że zapomniał o ślubie własnego dziecka. Kukuczka dał im czas na wyśmianie się i wyrażenie swoich opinii, wreszcie znowu ryknął, by zapanować nad rozbawionymi mieszkańcami osady:
– Spokój! Zwołałem was tutaj, bo musimy się naradzić w sprawie młodego Pisarka.
– Amerykę odkrył! Wiadomo, że młodego. Stary od dawna nie żyje, a inszego Pisarka tu nie ma.
Zaskakujący jak na mózg przeżarty alkoholem wywód logiczny nie przysporzył Pawlusowi uznania. Przeciwnie, mężczyzna został natychmiast uciszony zniecierpliwionymi syknięciami mieszkańców Osin, jednocześnie zaintrygowanych i zaniepokojonych wstępem. Nie sądzili, że temat Pisarka będzie jeszcze kiedyś poruszany.
Starowinka siedząca z przodu pierwsza zadała nękające obecnych pytanie:
– Po co mamy radzić o Pisarku?
Zamiast odpowiedzieć, Kukuczka skinął na młodą, energiczną kobietę, która rok temu przejęła po schorowanej ciotce prowadzenie sklepu. Jedyny w Osinach obiekt handlowy nie przedstawiał się zbyt imponująco. Niezbyt okazały, z dobudowanym z tyłu mieszkaniem składającym się z jednego niedużego pokoju, małej kuchni i jeszcze mniejszej łazienki, stanowił typowy relikt minionych czasów i jeszcze teraz starsi mieszkańcy nazywali go geesiokiem. Zaspokajał jednak podstawowe potrzeby mieszkańców małej osady, przez co cieszył się u nich sporym powodzeniem. Zwłaszcza od czasu nastania rządów nowej właścicielki, która przyjmowała zamówienia na towary niestanowiące typowego asortymentu sklepu i dowoziła je następnego dnia.
Marianna Zawodna przedarła się do przodu i stanęła obok Kukuczki. Nie czuła tremy, chociaż wszystkie oczy skierowane były na jej drobną postać.
– Wczoraj rano do sklepu przyszła Pisarkowa – oznajmiła dźwięcznym, melodyjnym głosem. – Akurat nikogo innego nie było, więc się rozgadała. Mówiła głównie o Pawle. – Uśmiechnęła się krzywo i niecierpliwym gestem odgarnęła opadający na oko pukiel rudych włosów. – Że taki zdolny, taki przystojny… Stara śpiewka, jakby kto nie znał, toby kupił. Nie wytrzymałam, kiedy zaczęła opowiadać, jaki to z niego dobry człowiek, i powiedziałam, że chyba w marzeniach. Wtedy się wściekła i zaczęła na mnie wrzeszczeć, potem złapała słoik z lizakami dla dzieci i walnęła nim o podłogę.
– A nam co do tego? – znów wtrącił się Pawlus. – Samaś se, Mańka, narobiła dziadostwa. Trza było jej nie wkurwiać.
Zawodna zignorowała pijaka. Nawet na niego nie spojrzała, tylko spokojnie kontynuowała relację:
– Zagroziłam, że jak się nie uspokoi, to zadzwonię na policję, a ona na to, że policja i tak wkrótce znowu tu przyjedzie, bo ona wreszcie znalazła kogoś, kto zajmie się sprawą Pawła na poważnie. Powiedziała, że już niedługo ten ktoś przetrzepie nas tak, że wióry polecą. Że zapłacimy za jej krzywdę.
– Chce sobie nająć Rutkowskiego?
W sali znów gruchnął śmiech. Nie śmiały się tylko trzy osoby – Kukuczka, Zawodna i Pawlus. Ten ostatni odezwał się pierwszy.
– Jak psiarnia przyjedzie i zacznie nas maglować, to będzie twoja wina. Mogłaś nie grozić Pisarkowej, to mielibyśmy spokój.
Wystawił wskazujący palec, kierując go prosto w Mariannę, która nie straciła rezonu i odpowiedziała mu wystawieniem środkowego.
– Gówno byśmy mieli, nie spokój. Nie wymyśliła sobie tego w sklepie, musiała już wcześniej mieć plan, żeby kogoś na nas nasłać.
Kukuczka z aprobatą kiwnął głową.
– Zawodna ma rację, ona musiała zaplanować to wcześniej. A my teraz musimy uradzić, jak się obronić. Ja jestem za tym, żeby milczeć. Jeżeli nikt się nie wyłamie, ten, co tu przyjedzie węszyć, dowie się tyle, co policja. Czyli nic.
– A ja jestem za tym, żeby powiedzieć prawdę – sprzeciwiła się Zawodna. – Niech to się wreszcie skończy.
– Dobrze ci mówić – wytknął Kukuczka z ponurą miną. – Tobie nic nie grozi, jesteś czysta. W miarę czysta – poprawił się na widok jej miny.
– Nikt tu nie jest do końca czysty. – Marianna powiodła wzrokiem po zgromadzonych. – Nie o to chodzi, że tęskno mi do więzienia, ale moim zdaniem to się nie uda. Za dużo osób w tym siedzi, żeby na dłuższą metę dało się zachować wszystko w tajemnicy. Prędzej czy później ktoś wymięknie i zacznie gadać, a wtedy sprawa się rypnie.
Starowinka z pierwszego rzędu poruszyła się niespokojnie.
– Jak wszyscy będą się pilnować, to nic się nie wyda. Tak było w Strzygomiu z Diabelskim Śpiewakiem. Ile to roków minęło od czasu, kiedy zniknął? – Bezgłośnie poruszyła bezzębną szczęką, rachując w myślach. – W maju minęło osiemdziesiąt. I do dziś nikt nie wie, co się z nim stało.
Nie dodała nic więcej, lecz wyraz triumfu na pooranej zmarszczkami twarzy wyraźnie świadczył, że ona doskonale wie, co spotkało osobę o oryginalnym przezwisku. Jak zwykle pierwszy nie wytrzymał Pawlus. Wyszedł przed stojące w trzech rzędach krzesła i popatrzył z pogardą na starą kobietę.
– Chcecie nam wmówić, że wy wiecie, co się z nim stało? Siedzicie se, Drzyzgowa, na tej swojej grapie i gówno wiecie, co się we wsi dzieje. O Strzygomiu chcecie nam opowiadać, a nawet w Kaletach żeście nie byli!
– Zawrzyj jadaczkę, śpiku obeiszczany! – Kobieta pogroziła mu laską. – Widzicie go! Taki mądry, a do haźla trafić nie umie. Brat mój Kuba przyżenił się w Strzygomiu i ja tam u nich byłam, jak Diabelskiego Śpiewaka ubili. Za grzybami akurat chodziłam i widziałam, co się stało w lesie. Nie powiem wam, kto go ubił, bom przed Bogiem przysięgła. Ale jak nie wierzycie, to poszukajcie tam za stawem, gdzie taki wielki buk rośnie. Pod nim go pogrzebali. Bez księdza, bez krzyża. Jak psa. Ale po prawdzie to mu się należało.
Przymknęła oczy, zmęczona długą przemową, lecz gdy wnuk ujął ją za ramię, chcąc wyprowadzić z sali, odtrąciła go gniewnym ruchem.
– Babciu, czas wam odpocząć. Odprowadzę was do domu – tłumaczył cierpliwie jak dziecku.
– Za chwilę, Oluś, jeszcze nie skończyłam. – Wzięła głęboki wdech. – Trza tylko trzymać się razem i nie dać się złamać. Osiniacy nie są gorsi od strzygomian, no i my mamy Osę. Ona nam pomoże.
Głębokie przekonanie w głosie starej kobiety wywołało u obecnych różne reakcje, od pełnych aprobaty okrzyków po uśmiechy politowania. Te ostatnie pojawiły się głównie na twarzach przedstawicieli młodszego pokolenia, którzy uważali opowieści o Osie za zwykłe bajdurzenie i tylko przez wzgląd na podeszły wiek Drzyzgowej zrezygnowali z postukania się palcem w czoło.
Zdecydowanie największą grupę stanowili należący do średniego pokolenia, niemający wyrobionego zdania. Z jednej strony rozum nakazywał im odrzucać istnienie legendarnej opiekunki osady, z drugiej zaś nieraz doświadczyli czegoś, co można było uznać za interwencję sił wyższych. A że nie wierzyli, by tak ważna persona jak sam Pan Bóg zstąpiła nagle na ziemię i nawiedziła zagubioną wśród lasów maleńką osadę, pomoc mogła pochodzić wyłącznie od Osy.
Jedynie starzy święcie wierzyli w prawdziwość opowieści przekazywanej w Osinach z pokolenia na pokolenie, dzięki czemu przetrwała do dzisiejszych czasów w niezmienionej formie. Osa, od której osada wzięła imię, nadal opiekowała się swoją dziedziną i żadne gadanie tego nie zmieni.
Stojący pod ścianą przystojny mężczyzna wysforował się z tłumu. Mógł mieć nieco ponad czterdzieści lat, a jego nietknięte siwizną, intensywnie rude włosy oraz zielone oczy mówiły wyraźnie o bliskim pokrewieństwie z Marianną.
– Moja córka dobrze powiedziała. Prędzej czy później wszystko się wyda, a wtedy będzie za późno na targowanie się z policją. Trzeba było przyznać się od razu, kiedy tu przyjechali. Ale nawet teraz…
– Co teraz?! – oburzył się inny, stojący do tej pory z tak obojętną miną, jakby problem w ogóle go nie dotyczył. Przecisnął się przez tłum i stanął obok Kukuczki. – Słyszycie, co Damian gada? Chce nas sprzedać gliniarzom!
Wśród zebranych rozległy się głosy oburzenia, lecz Damian Zawodny się nimi nie przejął. Stał z obojętną miną, jakby cała ta wrzawa go nie dotyczyła, i odezwał się dopiero wtedy, gdy zaczęła przycichać.
– Nie mam zamiaru nikogo sprzedawać, tylko mówię, że powinniśmy powiedzieć prawdę. Niczego strasznego nie mam na sumieniu i tak sobie myślę, że wy też nie. No, chyba że Olek Myszka, bo coś za bardzo protestuje.
Jego adwersarz spiął się, jakby szykował się do ataku.
– Ty skurwysynu – wysyczał przez zęby. – Niewinny się znalazł! A Pisarek? Uważasz, że to nic takiego?
Zawodny lekceważąco machnął ręką.
– Nie mam nic wspólnego z jego zniknięciem i ani myślę odpowiadać za kogoś. Jeżeli ktoś z nas go zabił, powinien ponieść karę. – Uśmiechnął się ironicznie do Aleksandra. – Powiedz, Myszka, czy to aby nie byłeś ty?
– Nie pieprz głupot i zostaw Olka w spokoju – ofuknął go Kukuczka. – Dość ma chłop kłopotów ze swoją babą. – Odczekał, aż ucichnie śmiech wywołany ostatnimi słowami. – Damian, ty się lepiej zastanów. Chcesz stanąć przeciwko całej osadzie? Nie radzę. Byli już tacy i dobrze na tym nie wyszli.
Marianna zrozumiała ostrzeżenie. Czym prędzej podeszła do ojca i szepnęła coś, czego inni nie mieli szans dosłyszeć, choć w skupieniu nadstawiali ucha. Damian Zawodny najwyraźniej nie zgadzał się z córką, gdyż kręcił z uporem głową i marszczył gniewnie brwi. W końcu stracił cierpliwość i niezbyt delikatnie odsunął dziewczynę.
– Wcale nie chcę być przeciw wam, tylko uważam, że to nie ma sensu. Mańka dobrze powiedziała, że nie ma szans na utrzymanie tego w tajemnicy.
– Nie masz racji – sprzeciwiła się stara Drzyzgowa. – I przestańcie się kłócić. Trzymali my się w kupie przez wojnę i potem też, kiedy przyszli ruscy. Nie dali my się różnym „Bartkom” ani „Sztubakom”, to i teraz damy radę. Tylko nikomu nie wolno się wyłamać, a będzie dobrze. Uwidzicie, że się nam uda.
Wokół rozległy się pomruki poparcia. Kukuczka wykorzystał stosowny moment i zarządził głosowanie za utrzymaniem sprawy w całkowitej tajemnicy. Nikt się nie wyłamał. Nawet Pawlus, uwielbiający stawać okoniem, tym razem bez wahania podniósł rękę w górę, a gdy Marianna Zawodna się zawahała, nieznaczny gest ojca sprawił, że również poparła wniosek. Decyzja zapadła.
Henryk Flame ps. „Bartek” – dowódca partyzanckiego oddziału NSZ działającego w beskidzkich lasach i na Śląsku Cieszyńskim.
Antoni Biegun ps. „Sztubak” – podkomendny „Bartka”, dowódca pododdziału. W wyniku konfliktu wraz ze swoimi ludźmi opuścił oddział i działał odtąd na własną rękę.Rozdział 1
Pierwsza poważna klientka
2–3 lipca 2019
Znowu nie mógł zasnąć. Ciężkie, nabrzmiałe burzą powietrze zdawało się nie mieć w sobie dość tlenu, by można było swobodnie oddychać, a wzdłuż kręgosłupa spłynął strumyczek potu. Mężczyzna skrzywił się, usiłując odkleić od ciała wilgotną koszulkę.
Podobno wielu ludzi ma problemy z zasypianiem w trakcie pełni, lecz nigdy nie słyszał, by ktoś jeszcze cierpiał na bezsenność w innych kwadrach. Tymczasem on od lat miał problemy z zasypianiem, gdy tylko księżyc zbliżał się do nowiu. Widocznie w zakresie nocnego wypoczynku był jakąś anomalią.
Oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że oszukuje sam siebie – dobrze wiedział, co wywołuje ten stan. Tamto stało się właśnie podczas lipcowego nowiu, dlatego co roku o tej porze snuł się w ciemnościach niczym dusza pokutująca, bezskutecznie szukając ucieczki przed wspomnieniami.
Stąpał cicho, przemykając przez korytarz do wspólnego salonu, i równie cicho wyszedł na taras. Wyminął majaczące w mroku krzesło i przytrzymując się barierki, wolno posuwał się do przodu, wyszukując stopami kolejne schodki. Kilka razy potknął się na nierównościach terenu, nim dotarł do stołu ustawionego pod rozłożystą jabłonią, gdzie przez gęste listowie nie przedzierał się nawet najsłabszy poblask światła. Namacał oparcie ławy, zrobił dwa małe kroki i usiadł z cichym stęknięciem. Był zmęczony. Trzy noce bez snu odbiły się mocno na kondycji nie tylko psychicznej, ale i fizycznej, i jedyne pocieszenie stanowił fakt, że księżyc zbliżał się powoli do pierwszej kwadry. Jeszcze dzień lub dwa, a pojawi się cieniutki sierp, niosący nadzieję, że męczarnia dobiegnie końca.
Nie miał pojęcia, jak długo tak siedział bez ruchu, tępo wpatrzony w ciemność. Naraz jakiś dźwięk wyrwał go z zamyślenia. Mężczyzna bezwiednie skulił się w oczekiwaniu na uderzenie i musiało minąć dobrych kilka minut, zanim zrozumiał, że nic mu nie grozi, a cichy szloch nie wydobył się z jego gardła. Wyprostował się i nadstawił uszu, jednocześnie zaciekawiony i przerażony rodzącym się podejrzeniem.
Szloch rozległ się znowu, przypłynął od strony tarasu, który nie był już całkowicie pogrążony w mroku. Teraz pojawiła się na nim lekka poświata płynąca z salonu, dzięki czemu mógł dojrzeć zarys dwóch postaci, jednej wysokiej i masywnej, drugiej niższej i drobniejszej. Początkowe podejrzenie zamieniło się w pewność, gdy zaraz potem usłyszał burkliwy głos, niosący się wyraźnie po otulonym ciszą ogrodzie:
– Przestań histeryzować. Przecież ci się podobało. – Krótki rechot i znów ten sam głos: – Masz tu na czekoladę.
– Nie chcę… – zabrzmiały nieco zniekształcone płaczem słowa.
– Bierz, przecież wiem, że u was w domu bieda. Teraz już idź, tylko ostrożnie, żeby nikt cię nie widział. Ale najpierw daj mi buzi na do widzenia.
– Nie chcę. Nie…
– Zamknij się i przestań się wyrywać. No już…
Odgłosy szamotania, czyjś stłumiony jęk, potem cisza. Siedzący pod jabłonią mężczyzna drżał ze zgrozy i obrzydzenia, lecz nie zdobył się na najmniejszy nawet ruch. Sparaliżowany własną fobią nie potrafił rzucić się na pomoc temu, kto znowu szlochał rozdzierająco. Tamten głos, teraz zdyszany i wibrujący podnieceniem, jeszcze raz rozerwał kokon ciszy spowijającej ogród.
– Masz cudowne usta. I to młode, słodkie ciałko. Mógłbym cię pieścić całą noc i ciągle byłoby mi mało. Dotknij mnie. Szybko, pospiesz się…
Znów szamotanie i rozpaczliwy płacz, potem rytmiczne sapanie i jęki. Słuchanie tych odgłosów stało się nie do zniesienia i mężczyzna pod jabłonią wetknął palce do uszu, a gdzieś w najgłębszych zakamarkach jego duszy coś rosło. Stawało się coraz większe, aż całkiem go pochłonęło, wydobywając z jego ust dziki ryk.
Mężczyzna zerwał się z ławki i ruszył w stronę domu, napędzany tym czymś, co zastąpiło jego wolę, a czego nie potrafił nawet nazwać. W ciemnościach potknął się na kępie trawy i zatoczył, wpadając na wiaderko do zbierania deszczówki, które przewróciło się z głośnym brzękiem. Zimna woda oblała mu stopy, lecz nie zwrócił na to uwagi, z żelazną konsekwencją zmierzając do celu.
Tymczasem podzwanianie wiaderka doszło widocznie do uszu ludzi na tarasie, zauważył bowiem w nikłym świetle dobiegającym z wnętrza domu, że wyższy z nich, zapamiętale pracujący biodrami, zastygł na moment i zwrócił twarz w stronę ogrodu, jakby chciał wzrokiem przebić mrok. Niższa z postaci natychmiast wykorzystała moment nieuwagi. Rozpaczliwym skrętem ciała wyrwała się z uścisku, zeskoczyła z tarasu i popędziła w bok budynku, w biegu podciągając spodnie. Nadchodzący mężczyzna nie próbował jej gonić. To nie ona była celem.
Stojący na tarasie człowiek dojrzał go wreszcie i bezskutecznie usiłował zasłonić swoją nagość. Dresowe spodnie okręciły mu się wokół kostek, nie pozwalając na szybkie podciągnięcie, toteż mężczyzna spod jabłoni zastał go z obnażonym, nadal wzwiedzionym członkiem. Na ten widok splunął z odrazą i zamachnął się trzymaną w ręce witką. Człowiek z tarasu wrzasnął dziko i osunął się na kolana, przyciskając ręce do podbrzusza pulsującego niewyobrażalnym bólem.
– Ostrzegałem cię. – Człowiek z witką pochylił się i splunął raz jeszcze, tym razem prosto w twarz, na której łzy bólu wyznaczyły lśniące ścieżki. Mówił cicho, beznamiętnie, jak automat. – Powiedziałem, co się stanie, jeśli to zrobisz.
Tamten usiłował wstać, lecz fala bólu znów rzuciła go na kolana. Jęcząc głośno, poniechał prób dźwignięcia się do pionu, mimo to nie zamierzał pozwolić, by ktoś mu groził i go poniżał. Tym bardziej że tamten nie miał już żadnych dowodów.
– Gówno się stanie! – wycharczał, tłumiąc jęk. – Skasowałeś te parszywe zdjęcia i nie możesz mi nimi zagrozić, ty tępy bucu.
Mężczyzna spod jabłoni dopiero teraz zrozumiał, jak wielki popełnił błąd. Kiedy zobaczył w swojej skrzynce e-mail te odrażające fotografie, najpierw spędził długie minuty w toalecie, targany gwałtownymi torsjami. Gdy wreszcie zdołał zapanować nad własnym organizmem, złapał laptop, pobiegł do człowieka uwiecznionego na nich i drżąc z gniewu i obrzydzenia, zażądał wyjaśnień.
Tamten w pierwszej chwili zbladł i wyglądał na przerażonego, ale zaraz odzyskał rezon. Nawet się uśmiechał, gdy wolno wyciągnął przed siebie lewą rękę i rozcapierzył palce, demonstrując zdeformowany kciuk. „To fotomontaż. Bardzo dobry, ale chyba sam widzisz, że to nie ja jestem na tych zdjęciach” – tłumaczył zmieszanemu oskarżycielowi. „Ktoś chciał mi zaszkodzić, tylko nie pomyślał o tym”. – Dźgnął palcem w ekran laptopa, wskazując lewą rękę jednego z uczestników uwiecznionego na fotografii aktu seksualnego. Wszystkie palce były idealnie proste. Na pytanie, co należałoby zrobić z fotografiami przesłanymi w załączniku, bez wahania przysunął sobie laptop i jednym ruchem skasował wiadomość, po czym usunął ją z kosza.
Mężczyzna spod jabłoni pamiętał doskonale słowa, które wtedy wypowiedział, nie bacząc na konsekwencje. „Wierzę ci, ale będę cię obserwować. A jeśli kiedyś się dowiem, że mnie okłamałeś, albo przyłapię cię na czymś takim, zatłukę jak psa!” Tamten tylko się uśmiechnął i stwierdził, że w takim razie może spać spokojnie, gdyż tego typu uciechy nigdy go nie pociągały. Ktoś zrobił głupi kawał, i tyle.
Teraz został mu już tylko jeden argument.
– Znajdę tego, co tu był, i obiecam mu pomoc, jeśli cię oskarży.
W odpowiedzi przeciwnik pogardliwie wydął wargi.
– Nie piśnie ani słówka. Dobrze wie, że byłby tu skończony, gdyby się wydało, że łykał spermę jak inni chłopcy coca-colę. – Zarechotał urągliwie, potem spojrzał ostro. – Dosyć już tego pierdolenia. Pomóż mi wstać. Tym razem ci daruję, ale na przyszłość radzę się nie wtrącać, bo cię zniszczę.
TO znowu zaatakowało, zasnuło wzrok czerwoną mgłą, kazało dłoni zacisnąć się w pięść i uderzyć powstającego z kolan człowieka w sam środek twarzy. Coś chrupnęło nieprzyjemnie, na ręce osiadły drobinki krwi. Kolejne uderzenie, tym razem tuż pod oko, potem jeszcze jedno w krwawiący, złamany nos. I następne, następne, następne…
Nagle TO odeszło tak samo niespodziewanie, jak się pojawiło, i człowiek spod jabłoni omal nie upadł na zakrwawione ciało, gdy brak napędzającej mocy wytrącił go z rytmu. Z trudem opanował mdłości. Usiadł ciężko na krześle i zapatrzył się w mrok. Czuł tak obezwładniające znużenie, że nie miał siły nawet myśleć.
Z apatii wyrwał go odgłos przejeżdżającego samochodu. Powiódł zdumionym wzrokiem po zbryzganym krwią tarasie, wzdrygnął się na widok zmasakrowanej twarzy i nagle zrozumiał, jak niszczącą siłą potrafi być nienawiść. Nie mógł dopuścić, by jeszcze kiedyś wzięła go w swe władanie. Nie chciał tak żyć.
Błysnęło. Rozległ się pierwszy grzmot.
*
Diona pieszczotliwym gestem pogładziła błyszczącą politurę popielatego biurka, usiadła i rozejrzała się po pomieszczeniu. To, co widziała, sprawiało jej niewymowną radość, choć prawdę rzekłszy, nie bardzo było się czym zachwycać. Na stanowiącym komplet z biurkiem regale stał przeraźliwie samotny segregator, a puste półki zdążyły już pokryć się cienką warstwą kurzu. Ów regał, biurko, dwa krzesła i komoda, na której ustawiono czajnik, maleńki ekspres do kawy i tacę z filiżankami, stanowiły jedyne umeblowanie dość dużego pokoju, który dzięki skromnemu wyposażeniu sprawiał wrażenie opuszczonego.
Nie wpływało to jednak w żaden sposób na dobry humor właścicielki. Po raz pierwszy w swoim dwudziestodziewięcioletnim życiu Diona miała coś należącego wyłącznie do niej i nie zamierzała przejmować się brakiem pieniędzy na urządzenie biura. Wystarczało jej, że w ogóle je ma, zwłaszcza że jeszcze kilka miesięcy temu nie ośmieliłaby się nawet marzyć o własnej firmie i własnym domu.
Zmiany zapoczątkowała chęć poznania prawdy o śmierci biologicznego ojca. To w tym celu przyjechała tutaj, do małej wioski w Beskidzie Żywieckim, i właśnie tutaj odmienił się jej los. W myśl postanowień testamentu odziedziczyła piękne mieszkanie w nowym bloku w Jodłowcu, a także terenowy samochód i dość dużą kwotę pieniędzy, ulokowaną na rachunku bankowym.
Gdy wkrótce potem nadarzyła się okazja kupna niewielkiego domu w Strzygomiu, nie zastanawiała się ani chwili. Sprzedała mieszkanie i prawie nowe renault captur, pozbyła się też wszystkich pieniędzy, lecz dzięki temu stała się właścicielką posesji położonej w centrum wsi, opodal jadłodajni „U Mirabelki”. Lokalizacja była idealna. Z właścicielką lokalu, Mirosławą Belką, oraz z jej rodziną łączyły dziewczynę przyjazne stosunki, toteż nie zachodziła obawa, że na nowym miejscu poczuje się samotna.
Na meble nie wystarczyło już pieniędzy i nowa właścicielka musiała zadowolić się tym, co pozostawił sprzedający. Nie zamierzała nad tym ubolewać, tym bardziej że ojczym obiecał wyposażyć biuro na swój koszt, traktując to jako wkład do spółki. Powtarzał tę obietnicę już przez dwa miesiące, co Diona przyjmowała ze stoickim spokojem. Grzegorz Imielski był chodzącym dowodem na to, że krążący po Internecie mem nie jest li tylko złośliwą oceną mężczyzn.
– Powiedziałem, że w przyszłym tygodniu kupię, i nie musisz mi o tym przypominać co miesiąc – mruknęła, dopasowując treść memu do sytuacji, po czym roześmiała się serdecznie. Kochała swojego przybranego ojca razem z jego wadami i słabostkami.
Podeszła do ekspresu z zamiarem zaparzenia kolejnej tego dnia kawy, gdy nad głową rozległ się brzęczyk oznajmiający, że ktoś otworzył furtkę, a zaskoczonej dziewczynie drgnęła ręka i porcja kawy wylądowała nie w zasobniku, ale na komodzie. Diona zaklęła szpetnie, lecz zamiast zlikwidować skutki wypadku, podskoczyła ku oknu, by zobaczyć, kto nadchodzi. Logika i rozsądek podpowiadały, że to zapewne jakiś akwizytor czy przedstawiciel handlowy zaintrygowany nowym szyldem. Do głosu doszedł jednak organ odpowiedzialny za produkcję optymizmu i dziewczyna z bijącym sercem czekała chwili, gdy nadchodząca postać wyłoni się zza rozrośniętej forsycji.
Idąca w stronę drzwi kobieta nie wyglądała na potencjalną klientkę agencji detektywistycznej. Czarna spódnica do pół łydki, ozdobiona dżetami kremowa bluzka i czółenka na niezbyt wysokim obcasie skojarzyły się dziewczynie z „niedzielnym” strojem, wkładanym na wyjście do kościoła, do lekarza lub na inną równie ważną okazję. Osoby preferujące ten styl ubierania wiekowo bardziej pasowały do pokolenia babci Diony, nie spodziewała się więc, że kobieta poszukuje detektywa.
Rozległo się krótkie, nieśmiałe pukanie. Dziewczyna już otworzyła usta, by zawołać, lecz naraz jakiś impuls kazał jej postąpić inaczej. Nacisnęła klamkę, otwierając drzwi przed gościem.
Kobieta była dużo młodsza, niż dziewczyna myślała, opierając swój osąd na krótkiej obserwacji zza na wpół zasuniętych żaluzji, choć i teraz określenie jej wieku z dokładnością większą niż dziesięć lat nastręczyło pewnych trudności. We włosach w wyglądającym na naturalny kolorze gorzkiej czekolady nie srebrzyła się żadna siwa nitka, twarz o zdrowej, nietkniętej pudrem cerze wydawała się twarzą najwyżej czterdziestolatki. Ale zmarszczenie brwi i bruzdy wokół ust dodawały kobiecie lat, podobnie jak wargi, wygięte w dół w grymasie znamionującym gorycz i niezadowolenie.
Nieznajoma przystanęła w progu, spojrzała niepewnie na witającą ją młodą kobietę i zerknęła na trzymany w dłoni, mocno wymięty karteluszek.
– Dzień dobry. Czy zastałam panią Dionizę Remańską?
Mówiła cichym, wyważonym głosem, lecz niespokojne spojrzenie i nerwowe zaciskanie dłoni świadczyły, iż jest to opanowanie pozorne.
Diona uśmiechnęła się do nowo przybyłej i gestem zaprosiła ją do środka.
– To ja. Napije się pani kawy lub herbaty? A może woli pani coś chłodnego?
Kobieta sprawiała wrażenie oszołomionej. Dłuższy czas spoglądała podejrzliwie, jakby w obawie, że te proste pytania kryją w sobie jakiś podstęp, potem wolno podeszła do krzesła i usiadła sztywno na samym brzeżku.
– Poproszę kawę, jeśli to nie kłopot.
Remańska powściągnęła zniecierpliwienie wywołane ostatnią uwagą. Nie znosiła takich odpowiedzi, uważając je za kompletnie pozbawione logiki. Gdyby zrobienie kawy czy herbaty było kłopotem, to nie proponowałaby poczęstunku. Przywołała na usta przyjazny uśmiech, przeniosła filiżanki na biurko i usiadła, obserwując spod oka podenerwowanego gościa. W takich chwilach wolałaby wyręczyć się ojczymem, gdyż sama nie przejawiała zbyt wielkich zdolności dyplomatycznych. Niestety nie mogła tego zrobić, i stało się tak na jej własne życzenie.
Po zakupie domu wpadła na pomysł, by część parteru przeznaczyć na pomieszczenia biurowe, coś na kształt filii raczkującej agencji, dzięki czemu nie musiałaby codziennie pokonywać trasy pomiędzy Strzygomiem a Bielskiem. Dopóki jeździła tam do pracy, nie wydawało się to uciążliwe, ale prawie równocześnie z kupnem domu na gruncie zawodowym także nastąpiła zmiana. Diona uśmiechnęła się krzywo na wspomnienie faktu, że sama tę zmianę sprowokowała, namawiając pracodawcę na odkupienie od gminy ośrodka wypoczynkowego w Jodłowcu i wybudowania na jego terenie strzelnicy.
Nie spodziewała się wtedy, że Patryk Gartowski jest taki szybki w działaniu. Nie tracąc czasu na zbędne namysły, porozumiał się z władzami gminnymi, po czym natychmiast przystąpił do budowy modułowej strzelnicy oraz remontu starych i dosyć siermiężnych domków letniskowych, przekształcając je w wygodne, nowocześnie wyposażone budynki. Zatroszczył się również o centralne ogrzewanie, aby można było z nich korzystać nie tylko w sezonie letnim, na co wcześniej namawiała go Diona. Dzięki temu niemal natychmiast pojawili się klienci, zachęceni różnorodnością oferty, gdyż oprócz strzelnicy ośrodek dysponował też siłownią i proponował zajęcia fitness.
Zanim jeszcze nowy obiekt został oddany do użytkowania, Gartowski oddelegował Remańską do nadzoru nad inwestycją, a później powierzył jej obowiązki głównego instruktora strzelectwa. Dziewczyna nie miała więc potrzeby częstego odwiedzania Bielska-Białej, zwłaszcza że w niedawno otwartej agencji detektywistycznej nie pojawiło się jak na razie zbyt wielu klientów. Śledzenie żony podejrzewanej o zdradę, sprawdzenie, z kim zadaje się małoletnia córka, czy prześwietlenie przeszłości przyszłego męża – wszystko to z powodzeniem mógł załatwić Grzegorz Imielski, bez konieczności angażowania pasierbicy. Zajęła się więc urządzaniem biura, lecz teraz wszystko było już gotowe i Diona zaczynała się nudzić. Lubiła nowe wyzwania w takim samym stopniu, jak nienawidziła bezczynności, toteż wizytę potencjalnej klientki potraktowała jako dar losu.
– Co panią do mnie sprowadza? – spytała, gdy milczenie trwało już zbyt długo. Najwyraźniej siedząca na brzeżku krzesła kobieta miała opory przed zdradzeniem powodów swojej wizyty.
– Ja… ja przyszłam… – zaczęła nieporadnie, lecz zachęcona przyjaznym spojrzeniem Diony wzięła głęboki wdech i wyrzuciła z siebie, prawie nie robiąc przerw między wypowiadanymi słowami: – Chciałabym skorzystać z usług detektywa. Bo mam taki straszny problem. To znaczy mój syn ma problem. Zniknął bez śladu i jestem pewna, że nie żyje. Zgłosiłam się na policję, ale oni mają to gdzieś, a ja dobrze wiem, że go nienawidzili i na pewno to oni go zabili…
Urwała i zaniosła się płaczem, a Diona przygryzła wargi. Jak zwykle w takich sytuacjach nie bardzo wiedziała, co powinna zrobić. Nie nadawała się na pocieszycielkę strapionych, jej domeną było działanie, nie słowa czy gesty, które zawsze uważała za bezsensowne, ponieważ w żaden sposób nie wpływały na rozwiązanie problemu. Najchętniej potrząsnęłaby solidnie szlochającą kobietą, by wydusić z niej w miarę spójną wypowiedź, gdyż z tego, co usłyszała, pojęła niewiele. Nie podejrzewała, że nieznajoma rzeczywiście tkwi w przeświadczeniu, iż to policjanci nienawidzili jej syna i go zabili. To raczej chaos wypowiedzi nadał słowom takie
znaczenie.
Odczekała jeszcze chwilę, dając kobiecie czas na opanowanie emocji, po czym oświadczyła, starając się zabrzmieć kojąco:
– Myślę, że musimy to jakoś uporządkować. – Przysunęła sobie kartkę i sięgnęła po długopis. – Zacznijmy od podstawowych informacji, czyli pani nazwiska i adresu. Jak się pani nazywa?
– Maria Pisarek. Mieszkam w Osinach. – Remańska zmarszczyła brwi, przywołując w pamięci mapę i usiłując zlokalizować wymienioną miejscowość. Pisarek zauważyła jej konsternację i uzupełniła wypowiedź: – Właściwie to mieszkam w Kaletach. Osiny to tylko osada. Ale kiedyś była odrębną wsią i jakoś trudno nam się przestawić.
Diona podziękowała za wyjaśnienie i zanotowała podane informacje, postanawiając, że później wypyta dokładnie Mirabelkę o dawny i obecny podział administracyjny regionu. Nie lubiła być niezorientowana.
– Powiedziała pani, że jej syn zniknął. Czy chce nam pani zlecić jego odszukanie?
Maria Pisarek zaprzeczyła ruchem głowy, jej oczy ponownie wypełniły się łzami.
– Za późno – jęknęła żałośnie. – On już nie żyje.
Remańska nie potrafiła ukryć powątpiewania.
– Skąd ta pewność? Równie dobrze mógł gdzieś wyjechać.
– Czuję to w sercu – odparła Pisarek z emfazą. – Niech mi pani wierzy, matki czują takie rzeczy.
Dla odmiany pokiwała głową z takim zapałem, że kilka kosmyków włosów wydostało się z gumki i opadło na twarz. Odgarnęła je niecierpliwym gestem i spojrzała z nadzieją na Dionę, która z trudem powstrzymała się od przewrócenia oczami. Owszem, wierzyła w intuicję, ale w matczyne przeczucia już nie bardzo.
– Rozumiem – odrzekła ugodowo. – Czego w takim razie oczekuje pani ode mnie?
– Chcę, żeby pani udowodniła, że to mieszkańcy Osin zmówili się i wspólnie zabili Pawła – odpowiedziała Pisarek bez zastanowienia. – Od dawna go obmawiali, szykanowali i robili mu na złość, i w końcu go zabili.
Diona nie potrafiła ukryć powątpiewania.
– Pani Mario – zaczęła ostrożnie, nie chcąc szczerą opinią zrażać potencjalnej klientki. – Rozumiem, że czuje pani do nich żal i stąd te oskarżenia. Ale sama musi pani przyznać, że zmowa wszystkich mieszkańców dla zabicia jednego człowieka jest niezbyt prawdopodobna. Gdyby skutkiem niechęci zawsze było morderstwo nielubianej osoby, raz-dwa doszłoby do wyludnienia.
Maria Pisarek potrząsnęła głową z ubolewaniem, a jej wzrok mówił wyraźnie, że właśnie straciła złudzenia co do inteligencji Remańskiej.
– Jest pani jeszcze młoda i mało wie o życiu. Ale musiała pani czytać w gazetach albo przynajmniej słyszeć w telewizji o takiej wiosce, gdzie też mieszkańcy się zmówili. Tylko że tam, zdaje się, zabito całą rodzinę.
– Słyszałam – przyznała Diona z lekkim uśmiechem. – Ale to nie do końca prawda z tą zmową. Tam zabójcami nie byli wszyscy mieszkańcy wioski, oni jedynie nie chcieli zdradzić organom ścigania, co wiedzą o sprawie, choć wiedzieli sporo i z całą pewnością znali nazwiska zabójców. W dodatku milczeli nie dlatego, żeby ich chronić, ale ze strachu przed zemstą. Sama pani widzi, że różnice są istotne.
Kobieta przyznała jej rację, lecz zrobiła to z namacalną wręcz niechęcią. Później, najwyraźniej zniecierpliwiona prowadzącymi donikąd rozważaniami, pochyliła się do przodu i wbiła w dziewczynę przenikliwy wzrok.
– To jak będzie, pani detektyw? Odszuka pani morderców mojego syna?
Diona skinęła wolno głową, nadal nie całkiem przekonana, czy postępuje słusznie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Paweł Pisarek nadal był wśród żywych i nie zamierzał wybierać się do lepszego ze światów. Zapewne to jeden z licznych przypadków, gdy potomek, nie mogąc dłużej znieść apodyktyczności rodziców, postanawia zniknąć, zacierając za sobą ślady. Ale z drugiej strony samo odnalezienie osoby, która zrobiła wszystko, by nie zostać odnalezioną, może być niezłym wyzwaniem.
– Przyjmę to zlecenie, muszę jednak uprzedzić, że nie wygląda to zbyt różowo – zaczęła, chcąc uświadomić kobiecie, że powinna liczyć się z niepowodzeniem. Pisarek odebrała jej słowa inaczej i żachnęła się z oburzeniem.
– Może na to nie wyglądam, ale mam pieniądze. Nie musi się pani obawiać, że nie będę miała z czego zapłacić.
– Ale ja wcale…
Klientka przerwała jej niecierpliwym gestem, sięgnęła po portmonetkę i wyjęła z niej zwitek banknotów. Położyła je na biurku i przesunęła w stronę Diony.
– To zaliczka – odpowiedziała na pełne zdumienia spojrzenie Remańskiej. – Czy tyle wystarczy?
– Wystarczy – odparła Diona słabym głosem, zaskoczona ilością pieniędzy. – Zaraz wypiszę pokwitowanie.
Po załatwieniu formalności poprosiła Pisarek o wszelkie informacje o synu, włącznie z upodobaniami żywieniowymi czy nazwą ulubionego zespołu muzycznego. Nigdy nie można przewidzieć, czy kiedyś się nie przydadzą.
Według słów matki dwudziestodwuletni Paweł Pisarek zaginął w połowie lutego 2019 roku, a więc blisko pięć miesięcy temu. Poprzedniego dnia nic nie wskazywało na to, by miał zamiar gdzieś wyjechać, zachowywał się bowiem całkiem zwyczajnie i nawet dobrowolnie pomógł matce w domowych pracach, co nie zdarzało się zbyt często. Trzynastego lutego wstał rano w doskonałym humorze, zjadł przygotowane przez matkę śniadanie i bez ponaglenia uruchomił odkurzacz. Po skończonej pracy oświadczył, że wychodzi do kolegi. Trochę ją to zdziwiło, gdyż już od dawna nie utrzymywał z nikim bliższych kontaktów, nie dopytywała jednak o szczegóły, wiedząc, że Paweł tego nie lubi.
To był ostatni raz, kiedy go widziała. Syn do domu nie wrócił, a ona początkowo wcale się tym nie przejęła. Był dorosły, miał prawo do swojego życia. Potem niepokój zaczął narastać, a po trzech dniach nabrała pewności, że musiało stać się coś złego, pojechała więc do Jodłowca, by w tamtejszym komisariacie zgłosić zaginięcie.
Tu Pisarek przerwała opowieść i zerknęła na Dionę nieco niepewnie.
– Dlaczego pani tak mi się przygląda? Nie robi pani notatek?
Remańska skrzywiła się lekko.
– Nie lubię pisać skrótami, a inaczej nie nadążyłabym notować. Nagrywam naszą rozmowę i potem zrobię z tego zapis na papierze. Proszę mówić dalej. Interesuje mnie przede wszystkim, jakie czynności podjęto w związku ze zgłoszeniem.
Teraz to Pisarek się skrzywiła, przybierając minę, jakby zjadła coś kwaśnego. Z jej słów wynikało, że policjant wprawdzie przyjął zgłoszenie, ale nie wydawał się przekonany, że Paweł Pisarek rzeczywiście zaginął, i dość jednoznacznie dawał zrozpaczonej matce do zrozumienia, iż chłopak z pewnością wyrwał się na dłużej spod zbyt restrykcyjnego rodzicielskiego nadzoru, zatem nie ma powodów do paniki.
– A ja wcale nie panikowałam – opowiadała oburzona klientka. – Byłam zaniepokojona, to oczywiste, ale myślałam, że może syn uległ jakiemuś wypadkowi i leży w szpitalu. Zdenerwowałam się i trochę nagadałam temu aspirantowi, i teraz tak sobie myślę, że on dlatego nie zajął się sprawą, jak należy.
– Czy jest możliwe, że policjant miał rację? – spytała Diona, a widząc minę kobiety, natychmiast dorzuciła: – Absolutnie nie zamierzam kwestionować pani słów. Po prostu chcę dowiedzieć się o Pawle jak najwięcej.
– Mówiłam już, że nie wyjechałby bez uprzedzenia. A gdyby nawet, to na pewno już dawno by wrócił. Ale w ogóle w to nie wierzę. Przecież zostawił wszystkie swoje rzeczy oprócz laptopa, nawet bielizny nie wziął na zmianę. To po prostu niemożliwe.
Remańska musiała się z nią zgodzić. Właśnie zaczął się lipiec, zatem nie mogło być mowy o chwilowej nieobecności i w grę wchodziły tylko dwie opcje – albo zniknął celowo, a wtedy niełatwo będzie go odnaleźć, albo rzeczywiście coś mu się stało.
– Z pani słów wynika, że mieszkacie tylko we dwoje. Proszę nie brać tego za wścibstwo. Muszę pytać o prywatne sprawy, żeby poznać zwyczaje syna. Nawet drobiazgi mogą okazać się ważne. Czy jego ojciec mieszka gdzieś w pobliżu was?
Pisarek uśmiechnęła się smutno.
– Można tak powiedzieć. Od lat spoczywa na cmentarzu w Osinach. Zmarł, kiedy Pawełek miał dziesięć lat.
Diona odnotowała tę informację i zadała następne pytanie:
– A co z dalszą rodziną? Dziadkowie, ciocie, kuzyni. Może któreś z nich coś wie?
Kobieta oświadczyła, że nikt taki nie istnieje, a widząc niedowierzanie detektywki, udzieliła obszerniejszych wyjaśnień:
– Mąż był jedynakiem; jego rodzice zmarli wkrótce po naszym ślubie. A ja byłam panieńskim dzieckiem i nigdy nie dowiedziałam się niczego o ojcu. Moi dziadkowie wyrzekli się mamy, wyrzucili ją z domu i musiała zamieszkać z babką. Nie miałyśmy z nimi żadnego kontaktu i nie mam pojęcia, czy nadal żyją. Dziesięć lat temu matka wyjechała do Niemiec i została tam na stałe, tak więc nie mieliśmy z Pawełkiem nikogo, kogo można by nazywać rodziną. Byliśmy zdani tylko na siebie i na łaskę Bożą.
Remańska w zamyśleniu potarła długopisem czoło, rysując na nim spory zygzak. Ponownie przyjrzała się dyskretnie klientce, która wydawała jej się kobietą pełną sprzeczności. Sądząc z zasobu słownictwa, była wykształcona, co niezbyt korespondowało z przedstawionymi informacjami. Czy odrzuconą przez rodziców samotną matkę byłoby stać na wykształcenie córki? I czy w ogóle chciałaby to zrobić? Diona doskonale wiedziała, że w takich małych miejscowościach kształcenie dzieci, zwłaszcza dziewcząt, nie stanowiło priorytetu. Dziewczyna miała wyjść bogato za mąż, być dobrą żoną, matką i gospodynią, a wszystko ponad to uważano za nowomodne fanaberie. Pod tym względem mentalność mieszkańców tkwiła jeszcze w początkach ubiegłego wieku.
– Może syn postanowił odszukać pradziadków? – zasugerowała bez większego przekonania, wyłącznie po to, by przełamać panującą już zbyt długo ciszę.
Odpowiedziało jej lekceważące prychnięcie, a i mina Pisarek świadczyła o zwątpieniu w jasność umysłu detektywki.
– Oni na pewno już nie żyją. To po pierwsze. A po drugie, po co miałby to robić? Jest nam dobrze we dwoje i nie potrzeba nam kontaktu z kimś, kto mnie nie chciał.
– Pewnie ma pani rację, ale mimo to proszę o jakieś namiary na nich. Nigdy nic nie wiadomo. Może syn liczył na spadek?
Kobieta westchnęła rozdzierająco, ale posłusznie otworzyła torebkę i po przegrzebaniu jej zawartości wydobyła mały, niezbyt gruby notes. Przekartkowała go, po czym położyła na biurku, zaznaczywszy uprzednio odpowiednią stronę za pomocą paragonu użytego zamiast zakładki.
– Nazywali się Malec – mruknęła niechętnie. – Zygmunt i Helena. Mieszkali w Pietrzykowicach. Tu ma pani adres. – Podsunęła notes, a później z ponurą miną obserwowała Dionę przepisującą dane. – Ale to będzie strata czasu. Paweł nie miał powodu, by ich szukać. I na pewno nie chodziło mu o spadek. Wystarcza nam to, co mamy.
Tym samym przeszły do kwestii, którą Diona od początku zamierzała wyjaśnić i tylko czekała sposobnej chwili.
– Czy syn gdzieś pracował?
Maria Pisarek wyglądała na wręcz oburzoną.
– Oczywiście, że nie. Przecież niedawno ukończył szkołę, musiał sobie trochę odpocząć. Stać mnie na utrzymanie jedynego syna!
Remańska pomyślała, że ów trwający trochę odpoczynek nieco się chyba przeciągnął, ale przezornie zmilczała, nie chcąc rozgniewać potencjalnej klientki. Stwierdziła, że równie dobrze dowie się od sąsiadów, dlaczego dwudziestodwulatek nadal żył na garnuszku mamusi, mimo że nie podjął studiów. Gdyby przyczyną była choroba, Pisarek zapewne poinformowałaby ją o tym.
Zdecydowała, że na dziś wystarczy już pytań. Teraz powinna porozmawiać z którymś z policjantów służących w Jodłowcu, bo może miejsce pobytu zaginionego zostało już dawno ustalone i zatajone przed matką na wyraźne życzenie syna. Zapisała więc adres klientki i obiecała, że wkrótce pojawi się w osadzie, by rozpytać sąsiadów.
Diona dość długo spoglądała przez okno, odprowadzając wzrokiem zmierzającą ku furtce Marię Pisarek, i zastanawiała się, czy uczyniła słusznie, przyjmując tę sprawę, w dodatku bez porozumienia z ojczymem. Wreszcie sięgnęła po komórkę i wyszukała odpowiedni numer. Odczekała kilka sygnałów, a gdy nikt nie odebrał, wybrała inny. Tym razem rozmówca zgłosił się natychmiast, a dziewczyna uśmiechnęła się, usłyszawszy przezwisko, którym ojczym obdarzył ją w dzieciństwie.
– Cześć, szczurku. Co słychać w wiosce strzyg?
– Zdobyłam pierwszą poważną klientkę – oznajmiła natychmiast po powitaniu. – Matka poszukująca syna, który prawdopodobnie miał serdecznie dość jej wtrącania się do wszystkiego i zwyczajnie dał w długą. Ale ona żyje w przeświadczeniu, że chłopak nie żyje. Matczyne przeczucie, rozumiesz, tatek?
Ku jej zdziwieniu Imielski ani się nie roześmiał, ani nie wyraził poparcia dla tej teorii, a gdy się odezwał, jego głos brzmiał poważnie.
– Nie wykpiwaj matczynej intuicji. Zdziwiłabyś się, jak często potrafi być trafna. Opowiedz mi więcej o tej sprawie.
Diona zrelacjonowała dokładnie przebieg rozmowy z Marią Pisarek, opowiedziała też, co zamierza najpierw zrobić.
– Porozumiem się z Lipskim. Może będzie mógł mi pomóc. Kiedy przyjedziesz?
Gdy Diona zdecydowała się przeznaczyć sporą część parteru na siedzibę nowo powstałej firmy, ojczym obiecał, że jeśli pojawi się jakiś klient, przyjedzie natychmiast, by ją wspomóc, gdyż nie chciał, by pasierbica przez obowiązki detektywa zaniedbała pracę w strzelnicy. Teraz jednak nie wypowiedział słów, na które czekała. Milczał przez chwilę, potem odchrząknął i wyznał:
– Przykro mi, ale na razie nie mogę.
– Jak to?! Przecież obiecywałeś, że…
– Wiem dobrze, co obiecywałem – warknął w odpowiedzi. – Ale przyjąłem już inne zlecenie i muszę się nim zająć. Przecież się nie rozdwoję! – zakończył z taką irytacją, że Diona nie spytała już o nic.
Później zastanawiała się, co takiego mogło być w tym zleceniu, iż sama wzmianka o nim wyprowadziła ojczyma z równowagi, jednak nie zdążyła dojść do żadnych wniosków, gdyż rozległ się dzwonek telefonu. To oddzwaniał Marcin Lipski, z którym pozostawała w koleżeńskich stosunkach, choć policjant nieraz dawał jej do zrozumienia, że chętnie zamieniłby koleżeństwo w bliższy i bardziej intymny związek. Ona jednak obracała jego podchody w żart, mimo że Marcin podobał jej się jako mężczyzna. Wszystko przez to, że nie do końca była pewna, czy znów nie zostanie zraniona, co więcej, nie wiedziała, czy będzie umiała jeszcze kiedyś komuś zaufać.
– Pamiętam to zgłoszenie – oświadczył po wysłuchaniu opowiadania o Pawle Pisarku. – Przyjął je mój ojciec i z tego, co później mówił, wynika, że jego odczucie było zbliżone do twojego. Nie wiem, jaki jest obecnie status sprawy. Mogę się dowiedzieć, ale myślę, że najlepiej będzie, jeśli sama porozmawiasz z tatą. – Po krótkiej przerwie zaproponował: – Może pójdziemy na kawę? Będę mieć wolny weekend.
– Oo! – Diona nie powstrzymała okrzyku zaskoczenia. – Czyżby cała przestępczość w Żywcu została zlikwidowana?
Marcin przez pewien czas pełnił obowiązki komendanta komisariatu w Jodłowcu, lecz szczerze nienawidził tego zajęcia i przy pierwszej sposobności upomniał się u szefa żywieckiej dochodzeniówki o obiecany etat. Naczelnik Cichostępski dotrzymał słowa i tym sposobem starszy aspirant Lipski trafił do wydziału dochodzeniowego.
Starszy aspirant Marcin Lipski – doprecyzowała w myślach, mając na względzie fakt, że jego ojciec nosił ten sam stopień. Później wymieniła jeszcze z Marcinem kilka uwag, wreszcie rozłączyła się, by zadzwonić do Dariusza Lipskiego i zaprosić go na kawę do lokalu „U Mirabelki”.
Ciąg dalszy w wersji pełnej