- W empik go
Piąty beatles - ebook
Piąty beatles - ebook
Rudolf Heinz – profiler, miłośnik bluesa po traumatycznych przejściach – i zagadkowe morderstwo, którego okoliczności są bardzo nietypowe. A do tego ta pozostawiona na miejscu zbrodni okładka Abbey Road Beatlesów.
Czubaj powraca w wielkim stylu!
Czerwiec 2012. Trwa mecz Polska–Rosja podczas mistrzostw Europy w piłce nożnej,
gdy policjanci z Piły otrzymują wezwanie na dawne lotnisko, gdzie stacjonował kiedyś pułk myśliwców Su-22. Jest to miejsce zabójstwa, na które przybywa także Rudolf Heinz prowadzący kurs w miejscowej szkole policji. Heinza najbardziej intryguje okładka albumu Beatlesów Abbey Road pozostawiona w hangaroschronie. Profiler nawet nie przypuszcza, jaki obrót przybierze sprawa, która zajmie mu prawie dwa lata i okaże się ostatnią w jego karierze.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-2210-2 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kamień zgrzytnął raz, drugi, trzeci. Udało się za czwartym razem.
Mężczyzna, który siedział po stronie kierowcy, zaciągnął się i wypuścił dym. Stres, który towarzyszył mu ostatnio niczym cień, odpuścił. Mężczyzna rozluźnił się. Przynajmniej na chwilę. Płomień oświetlił twarz pokrytą siwym kilkudniowym zarostem i zmarszczki wokół oczu.
Kierowca co jakiś czas spoglądał we wsteczne lusterko. Trochę z ostrożności. Trochę z przyzwyczajenia.
Przez ostatnią godzinę opowiadał, a ten drugi, nieco starszy, z włosami spiętymi w kucyk, słuchał.
Zatrzymali się przy drodze 913, kilka minut od lotniska. Mogli pojechać na stację benzynową, ale zawsze istniało ryzyko, że ktoś ich przypadkiem zauważy. Poza tym samochód zostałby zarejestrowany przez kamery, a tego woleli uniknąć. Obaj mieli kłopoty i dodatkowe nie były im potrzebne.
Jeden drugiemu mógł zadać pytanie, które wisiało w powietrzu. Ale przyjaciele nie zadają pytań, na które nie ma dobrej odpowiedzi.
Na które nie ma żadnej odpowiedzi.
Pasażer szczelniej owinął się płaszczem, trochę zbyt lekkim jak na tę porę roku. Marzec w dwa tysiące czternastym roku nie rozpieszczał. Przed tygodniem nastąpił kolejny atak zimy, samochody grzęzły w zaspach. Miał to być już ostatni atak kapryśnej pogody w Polsce, przynajmniej na to wskazywały prognozy. Kierowca śledził komunikaty meteorologiczne, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Tym razem miał swoje powody.
Pasażer trzymał na kolanach niewielki wojskowy plecak. Rozsupłał go, wyjął piersiówkę i pociągnął łyk.
– Tobie nie proponuję – zwrócił się do kierowcy. Pierwsze zdanie wypowiedziane od bardzo długiego czasu.
Kierowca wyciągnął rękę, przejął piersiówkę i przyłożył do ust.
– W zasadzie wszystko mi jedno – wychrypiał. – A wiesz, mam ten wiersz ze sobą.
– Wiersz?
– No wiersz. Mówiłem ci. – Wskazał głową na schowek po stronie pasażera.
Przechylił się w prawo, wyjął atlas Polski i plan miasta, a następnie zeszyt w trzy linie, taki, jakiego używają dzieci w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Przerzucił kilka kartek i podał jedną luźną temu drugiemu. Zmierzchało. Zapalił światło w samochodzie. Pasażer zmrużył oczy i zaczął czytać.
Mówią, że
Lennon nie umarł.
Chodzi koło warszawskiego Marriotta
Spaceruje po Central Parku
Stoi na dachu na Abbey Road.
Uprawia jogging
Ze słuchawkami na uszach
Gdy staje przed lustrem
Wita się ze sobą jak z dobrym sąsiadem
Od lat tym samym
– Dzień dobry, panie Chapman.
Tamten uśmiecha się
A zęby lśnią
Jak wilcze kły.
Mówią, że
Lennon nie umarł.
Mówi się, że jak na swoje lata
Trzyma się całkiem nieźle.
Skończył, wypuścił powietrze ustami i spojrzał na kierowcę.
– Nic z tego nie rozumiem. Dla mnie to jak szyfr. Nie znam się na poezji.
Kąciki ust kierowcy drgnęły.
– Tego by brakowało, żebyś się znał. Rzeczywiście to coś w rodzaju szyfru.
Pasażer odwrócił głowę w stronę bocznej szyby i zacisnął dłonie na plecaku. Milczeli. Usłyszeli szum silników lotniczych.
Mężczyzna otulił się ramionami. Podwinął rękaw płaszcza i spojrzał na zegarek.
– Podrzucisz mnie bliżej?
Kierowca, nie mówiąc nic, odpalił silnik. Bez przeszkód dotarli pod terminal.
– Co będziesz teraz robił?
Pasażer odpiął pasy.
– Mam jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Nie mogę się mylić… A potem? Potem nie wiem. A ty?
– Lepiej nie pytaj. – Mężczyzna poprawił włosy spięte w kucyk. – W każdym razie tam, gdzie jadę, jest więcej słońca. Ostatnio i tu zrobiło się gorąco, ale nie o takie ciepło mi chodzi. Jeszcze chwila i przyjdzie im do głowy, że jestem kumplem tego Trynkiewicza.
Dawno nie było go w kraju, ale był na bieżąco z najgłośniejszymi wydarzeniami.
Pożegnali się bez słowa. W ich wypadku było to zbędne. Starszy wysiadł z samochodu i zarzucił plecak na ramię. Wiatr rozwiał mu poły płaszcza. Przez chwilę mężczyzna wyglądał jak ktoś z innego świata.
Miał już odjechać, gdy usłyszał pukanie w boczną szybę. Niespodziewanie pasażer znalazł się po tej stronie. Taka drobna sztuczka na pożegnanie, zupełnie w jego stylu. Mężczyzna opierał się o samochód i trzymał coś w dłoni.
Znów pukanie. Kierowca uchylił szybę.
– Zapomniałbym, to dla ciebie. Sarome. Japońska zapalniczka. Sarome po japońsku oznacza „bóg ognia”. No i jest znacznie lepsza niż ten twój szajs.
Kierowca wziął zapalniczkę. Chłód metalu. Ktoś z tyłu zniecierpliwiony zatrąbił. Spojrzenie we wsteczne lusterko. I znów rzut oka na prezent. Mimo zmroku dostrzegł na chromowanej obudowie wygrawerowaną datę i litery.
1969. LK
– Nie wiedziałem, że paliłeś.
– W ogóle mało wiemy o sobie, prawda? Mimo że znamy się dość długo. Ta zapalniczka była w dobrych rękach. Opowiem ci kiedyś o tym.
Kolejny dźwięk klaksonu. Tym razem jakby bardziej agresywny.
Kierowca uniósł rękę do góry w geście przeprosin i ruszył z piskiem opon. Spojrzał w lusterka, ale nigdzie nie dostrzegł mężczyzny w płaszczu.
Tylko przy drodze w okolicy lotniska pozostały brunatne sterty śniegu. W centrum miasta po zimie nie było ani śladu. Naprawdę końcówka zimy.
Co będzie robił? Naprawdę nie wiedział. Ale miał jeszcze coś do załatwienia. Komunikaty meteorologiczne. Rzeczywiście stały się dla niego ważne.
Gdy Rudolf Heinz, policjant i najlepszy profiler w Polsce, do niedawna o nieposzlakowanej opinii, wjeżdżał w osiedlową uliczkę, nie myślał już o lotnisku i swoim towarzyszu.
Myślał o wilczych kłach.
O zębach, które lśnią jak wilcze kły.2
Nie cierpisz piłki nożnej? Naprawdę?
– Naprawdę.
Zdziwione oczy kolegów i zdania powtarzane jak natrętny refren. Ci starsi kilka razy zapytali go o Heinza piłkarza. Był taki wiele lat temu. Odpowiadał, że to przypadkowa zbieżność nazwisk. Nie miał ochoty nic tłumaczyć i opowiadać swojego życia. A już w ogóle nie chciał wracać do czasów, gdy Józef Heinz, piłkarska gwiazda ze Śląska, opuścił rodzinę, zostawił żonę i małego chłopca, by grać w Niemczech. Dwa lata temu spotkali się po raz pierwszy po kilkudziesięciu latach. I od razu w szczególnych okolicznościach, gdy musiał ojcu ratować życie. W ciągu ostatnich miesięcy kilkakrotnie budziły go wspomnienia. Piwnica. Uprowadzony chłopiec, związany ojciec. I nóż w rękach psychopaty. Później rozmawiali kilkakrotnie przez telefon. Józef, a właściwie już od dawna Joseph, zapowiedział swój przyjazd. Ale to nastąpi, gdy Polacy wyjdą z grupy. Może po starej znajomości skołuje bilety na mecz. Bilety, nie bilet.
Propozycję poprowadzenia warsztatów w Pile przyjął z ulgą. Chciał uciec od Euro. Uwolnić się od piłkarskiej zarazy, która rozprzestrzeniała się szybciej niż jakikolwiek wirus. Wprawdzie w Katowicach nie rozgrywano meczów, ale epidemia nie ominęła tego miasta. Banery i billboardy zachęcały do odwiedzenia strefy kibica, puby zapraszały na coś zimnego i gorący doping, sąsiedzi w „kukurydzy” na Osiedlu Tysiąclecia tworzyli w oknach i na balkonach futbolowe ołtarzyki, pełne flag, szalików i reprezentacyjnych gadżetów. Karolak, sąsiad, który mieszkał piętro niżej, ustawił na balkonie coś w rodzaju kukły piłkarza. Wypchana pakułami reprezentacyjna koszulka i piłka w miejscu głowy. Karolakowie nawet papieża tak nie witali. W gazetach reportaże o dzielnych budowniczych autostrad, kojarzące się Heinzowi ze stachanowskimi poematami ku czci przodowników wytopu surówki. W radiu niewydarzony antropolog opowiadał o cywilizacyjnym skoku, który towarzyszyć miał mistrzostwom. Gamoń. I jeszcze w perspektywie wizyta starego, który nawiedzi ojczyznę. Całe szczęście, że ubywa tych, którzy go pamiętają.
W Pile jednak nie było dużo lepiej. Od Euro nie dało się uciec. Poprzedniego dnia po południu pokręcił się trochę i spotkał trzech Irlandczyków. Dowiedział się, że byli w mieście, którego nazwy nie zapamiętali. Tam, gdzie mieszkał Kopernik. I jakimś cudem, sami nie wiedzieli dlaczego, zabrakło dla nich miejsc w hotelu. Byli absolutnie pijani i absolutnie szczęśliwi. Powiedz nam, bracie, w jakim mieście jesteśmy. What? Pila? Ale to ciągle w Polsce? Okej.
Zrobił swoje i właściwie powinien wracać do Katowic. Popatrzył na zegarek. Wyliczył, że gdy dojedzie, będzie naprawdę późno. Czuł narastające zmęczenie. I jeszcze ten Breivik, który wyprowadził go z równowagi. Postanowił, że zostanie. Kilka godzin nie robi różnicy. Być może szukał pretekstu, by nie odczuwać samotności, gdy otoczony i odizolowany blachą, będzie wracał do domu. Być może chciał się po prostu napić tego wieczoru.
Od dwóch dni mecz z Rosją był tematem numer jeden. Będą prowokacje i uliczne walki? Będą. Chłopaki zacierali ręce. Byli na tyle daleko od Warszawy i Stadionu Narodowego, że nie groziło im żadne uzupełnianie zasobów i tworzenie taktycznej rezerwy na wypadek, gdyby sytuacja wymknęła się spod kontroli. Mogli spokojnie usiąść w lokalu i kibicować.
Heinz przyszedł do baru dwie godziny przed meczem. Wiedział, że dziś stężenie policjantów w „Misiu” przekroczy wszelkie dopuszczalne normy. Można by zrobić pomiary do Księgi Guinnessa. Pamiętał, że przez chwilę była w tym miejscu sieciowa restauracja, ale nie przyjęła się. „Miś” nawiązywał nazwą do peerelowskiego filmu, był dość przyjazny i na tyle przestronny, że mogli tu przebywać równocześnie nawet ci, którzy za sobą nie przepadali. Trzeba tylko wyjść ze szkoły policji, przeciąć zawsze pusty plac i po minucie, jak powiedziałby GPS, osiągasz cel.
Rozejrzał się. Sporo miejsc było zajętych, najwięcej w okolicach wielkich monitorów. Ktoś zamachał ręką. Munch w towarzystwie dwóch kolegów, jednego ze szkoły oraz oficera z Warszawy. Na pustych krzesłach leżały biało-czerwone flagi i szaliki.
Podszedł do baru i stanął w kolejce. Na ekranie telewizora widział relację na żywo z centrum Warszawy. Kilkakrotnie pokazywali dwie grupki. Jedna goniła drugą, ale trudno było zorientować się, kto jest kim. Potem przebitka na okolice stadionu. Tu z kolei kilka starszych osób z transparentami: „Putin morderca” oraz „Bracia Rosjanie! Nie chrońcie winnych mordu w Smoleńsku”.
– Będą niezłe jaja. – Barman wskazał głową monitor. – Już są. Co podać?
Kupił cztery piwa. Na jakiś czas miał spokój z chodzeniem. Następną kolejkę postawi ktoś inny.
Przysiadł się jeszcze jeden. Micio. Tak się przedstawił. Ni to imię, ni nazwisko. Komenda miejska w Augustowie. Podał Heinzowi lepką od potu dłoń i usiadł na sąsiednim krześle. Miał na sobie biały T-shirt, który przylegał do ciała, a na wysokości brzucha pojawiła się plama o rozmiarach piłki. Heinz przesunął się w bok, ale w sumie niewiele mógł zrobić. Wymienił spojrzenia z Munchem, który drugi raz tego dnia miał oblicze zadowolonej śmierci.
Reporter, który pojawił się na ekranie, żywo gestykulował i pokazywał dłonią za siebie. Heinz rozpoznał rondo de Gaulle’a. A potem kamera pokazała dwie grupy. Kibice wygrażali pięściami policjantom uzbrojonym w tarcze i pałki. „Nakarmimy psa, psa, psa”, wrzeszczeli jedni, a policyjny szpaler zrobił krok do przodu. Kibice zaczęli skandować równocześnie dwa hasła. „Raz sierpem, raz młotem, gestapo, czerwoną hołotę, gestapo, gestapo”. Okrzyki wymieszały się, a potem ktoś zaintonował hymn. Szaliki i flagi powędrowały w górę.
– Będzie zabawa, będzie się działo – mruknął ten z Warszawy. Nazywał się Andrzej Pyza i pracował w laboratorium kryminalistyki w komendzie stołecznej. – Dobrze, że jesteśmy tu. Właściwi ludzie na właściwym miejscu.
Stuknęli się szklankami.
Atmosfera gęstniała, zgiełk rósł i przybywało kibiców. Kilka twarzy Heinz znał z widzenia, ktoś mu się ukłonił. Kilka razy ktoś krzyknął: „Polska biało-czerwoni”, inny, gdzieś przy barze, zawołał Adamiakową, rozległ się rechot i brzęk tłuczonego szkła.
Do meczu pozostały minuty, w telewizorze analizowano składy drużyn, a Pyza opowiadał, co mu się przed laty przytrafiło. Policyjne opowieści tysiąca i jednej nocy, na które zawsze jest czas i miejsce, gdy spotkają się ludzie z branży z różnych stron kraju.
– Nie pracowałem jeszcze wtedy w stołku. Dzwoni dyżurny, że na zadupiu, gdzieś na peryferiach Warszawy, ciało znaleźli. Minus dwadzieścia, zimno jak skurwysyn, jadę, tam już czeka ekipa. Mówią mi, że libacja była i jeden musiał dostać nożem. Na miejscu pusto, żadnych świadków, no to pytam, skąd wiedzą.
– Od wróżbity Macieja – wtrącił Munch.
– Wtedy go jeszcze nie było. A przydałby się. Jasnowidz Jackowski był na topie. Powiedzieli, że szklanki po wódce stały. Aha, i nienapoczęta flaszka. I wiecie, co zrobili? Wymyli naczynia i rozrobili wódeczkę, bo zimno przecież.
– Umyli… Higieniści jacyś – powiedział Heinz.
– Potem chcieli mnie wrobić, że nie zabezpieczyłem śladów. Dopiero gdy zagroziłem pismem do prokuratora, odpierdolili się. Do takich bez kija nie podchodź.
– Ja ostatnio miałem faceta, który wkładał sobie kabelki w dupę – powiedział Micio. Nie było wątpliwości, że chce przebić poprzednią opowieść. Przejechał dłonią po blacie, pozostawiając tłustą smugę, spojrzał na ekran i wyprostował się. – Zaczekajcie.
Wstał i chwycił za szalik. Wiele osób w „Misiu” zrobiło to samo. Heinz wstał. Nie miał szalika ani flagi. Nie zaśpiewał hymnu.
– Dobra – sapnął – zanim się rozkręcą, to wam powiem. Więc z jednej strony wtyczka do kontaktu, a z drugiej… – Wykonał gest, jakby mocował coś za plecami.
– Tak się stymulował, czy jak to nazwać… I wiecie co? Elektrycy robili jakąś instalację w bloku, nastąpiło przepięcie. Nie było co z niego zbierać.
– W sumie piękna śmierć – mruknął Heinz. – Jest też takie powiedzenie, że coś się pali koło dupy. Ale żeby aż tak…
Pokiwali głowami. Pięciu jeźdźców Apokalipsy. Pięciu policyjnych mędrców.
Munch w sobie tylko znany sposób, nie ruszając się z miejsca, załatwił następną kolejkę. Ktoś chciał im podebrać krzesło. Było zajęte.
– Na kogo właściwie czekamy? – spytał Heinz.
– Na „Ruska” – powiedział pilski policjant. – Borys Rusiński od nas, ten z dochodzeniówki. Był u ciebie na kursie. Dziwne – spojrzał na zegarek – że go jeszcze nie ma. A „Rusek” byłby dzisiaj jak najbardziej na czasie.
Roześmiał się, podkreślając finezję swojego dowcipu.
Mecz trwał w najlepsze. Co chwila ktoś podrywał się i zawiedziony opadał na krzesło. Kilku nie wytrzymało. Porzucili wygodne miejsca i wpatrywali się w ekran na stojąco. Heinz poszedł do toalety. Przepłukał zimną wodą twarz i wtedy usłyszał złowrogie buczenie, które przerodziło się w jęk. Wyszedł, spojrzał na miny kibiców i nie musiał patrzeć na ekran, by wiedzieć, co się stało.
– Piękna śmierć – mruknął. Tym razem tylko do siebie.
Wyszedł przed bar i zapalił papierosa. Nikt się nie śmiał, palacze rozmawiali cicho, jak na pogrzebie. Pomyślał, że jeśli Polacy przerżną ten mecz, to w istocie będzie pogrzeb. Kolejna żałoba narodowa. Dyscyplina, w której bylibyśmy wielokrotnymi mistrzami. Był ciepły czerwcowy wieczór. Pomyślał nagle, że przydałoby mu się parę dni wolnego. Nie wiedział jeszcze, jak by je spędził, ale przydałyby się teraz. Może spędziłby je sam. Albo z gitarą. Lub z kobietą. Z pewnością nie z jedną i drugą naraz. To już wiedział.
Wrócił do stolika. Popatrzył na ponure twarze. Micio ukrył twarz w dłoniach. Pyza skubał nerwowo hiszpańską bródkę. Munch wysyłał wiadomość.
I wtedy zobaczył kolejnego gościa wchodzącego do baru. Wysokie czoło. Czarny T-shirt. Żadnych barw narodowych. Breivik przelotnie spojrzał na ekran i zaczął się rozglądać po sali. Też postanowił zostać w Pile jeden wieczór dłużej.
– Widzicie tego kolesia? – Heinz wskazał głową. Wszyscy pochylili się w jego stronę, a on zaczął tłumaczyć.
W końcu Breivik ich dostrzegł. Zobaczył też wolne miejsce przy stoliku.
– Przepraszam, czy mogę się do panów dosiąść? – Spojrzał na Muncha.
Najpewniej uznał, że ten jest tu szefem.
Munch powoli uniósł głowę.
– To zależy.
– Od czego?
– To zależy – powtórzył Munch. – Zależy, czy wspomagasz Orkiestrę Świątecznej Pomocy i czy wrzucasz do tych śmiesznych puszek.
Breivik otaksował wszystkich spojrzeniem. Micio zacisnął wargi i lekko kiwał głową. Pyza wciąż skubał brodę. Heinz patrzył mu prosto w oczy.
– Tak – odpowiedział Breivik. – Czasami wrzucam do tych śmiesznych puszek.
– Bo widzisz – ciągnął Munch – tu jest stolik takich, którzy nie wrzucają. Stolik odrzuconych.
– Można wiedzieć dlaczego? Dlaczego nie wrzucacie?
Śmierć uśmiechnęła się.
– Można. Widzisz, nie lubimy być dobrzy. Albo inaczej: nie lubimy, gdy nas się do tego zmusza. Chcemy być dobrzy wtedy, gdy sami o tym zadecydujemy, a nie na zawołanie. Wszystko we właściwym miejscu, o właściwej porze.
– Ja mam taką zabawę – wtrącił się Pyza. Wypił łyk piwa. – Od lat, gdy orkiestra kwestuje, gram w taką grę. Nazwałem ją Grą w Serduszko. Wiesz, na czym polega? Wychodzę na Trakt Królewski i przez dwie godziny idę tak, by nie dać się złapać i przypiąć sobie tego cholernego czerwonego serduszka. Watahy wolontariuszy. Obława jak za okupacji. I nie daj się złapać. Wiesz, jakie to trudne?
Breivik milczał.
– Wy tam w Warszawie to macie nieźle najebane – powiedział Micio.
– Akurat tę grę podsunął mi kumpel z Poznania. Miasta słynącego z hojności.
Przez chwilę słyszeli rozemocjonowany głos Dariusza Szpakowskiego. Ponoć nasi piłkarze odnaleźli już rytm gry. A potem wszyscy, wszyscy z wyjątkiem Breivika, parsknęli śmiechem.
– W sumie więc jest z tobą tak. – Heinz wyciągnął przed siebie zaciśniętą pięść i skierował kciuk do dołu. Pozostali zrobili to samo i potrząsali rękami. – Wiesz, o co chodzi? Nie lubimy cię. Hejtujemy, dislajkujemy czy jak się to na tym twoim fejsie nazywa.
– W sumie, chłopaki – Munch przeciągnął się na krześle – moglibyśmy go jeszcze zapytać o piosenkę Madonny. Dać jeszcze jedną szansę. O czym jest Like a Virgin?
Heinz obrzucił spojrzeniem Micia, Pyzę i tego z Piły. Nie był pewien, czy wiedzieli, o co chodzi.
– Bo jedyna prawdziwa odpowiedź, która zapewniłaby ci miejsce przy stole, jest taka, że to piosenka o tobie.
– Kurwa – warknął Breivik i zrobił krok do przodu. – Jedyna prawdziwa odpowiedź…
Nie dokończył. Munch uniósł się błyskawicznie i zamarł. Otworzył usta. Sekundę, może dwie narastał tumult na sali, a potem histeryczny ryk niemal rozsadził ściany.
– Błaszczu! – krzyknął Micio. Przeciągnął ostatnią samogłoskę i przykleił się spoconym ciałem do Heinza. – Jak on to zrobił!
Polacy strzelili wyrównującą bramkę. Żałoby nie będzie. Rozpoczęła się feta. Jedną skrajność zastąpiła inna.
Profiler uwolnił się z objęć. Spojrzał na Muncha, który zajęty był robieniem zdjęcia rozentuzjazmowanym kibicom. Odwrócił się do Breivika.
– Spieprzaj stąd – wysyczał. – Spieprzaj, zanim ten koleś przypomni sobie o twoim istnieniu. Idź do baru i napij się czegoś zimnego. Możesz wziąć nawet na mój koszt. Ale spadaj i to już!
Patrzyli sobie w oczy. Kolejny raz tego dnia. W końcu Breivik dał za wygraną. Wzruszył ramionami, obrócił się na pięcie, burknął coś pod nosem i tyle go widzieli. Na wielkim monitorze z różnych ujęć powtarzano rajd Błaszczykowskiego, zejście do środka, strzał i rozpaczliwą interwencję rosyjskiego bramkarza.
W przerwie Heinz wyszedł znów zapalić.
Przy stoliku pojawił się „Rusek”. Jakoś przeoczył jego wejście. Byli zatem w komplecie. Ale Borys Rusiński nie usiadł. Pochylił się, rozmawiał o czymś z Munchem, żywo gestykulowali, a wreszcie mistrz strzelania wskazał ręką w stronę wyjścia. „Rusek” popatrzył tam i napotkał spojrzenie profilera.
Podszedł szybkim krokiem.
– W jakiej jest pan formie, komisarzu? – zaczął bez zbędnych wstępów.
– Lepszej niż Adamiakowa. I niż ci grajkowie na boisku – odpowiedział.
Policzył. Cztery piwa. Rzeczywiście. Czuł się całkiem dobrze.
– Jest sprawa – powiedział policjant. – Wiem, że nie pańska i że jest mecz, ale mamy ciało. Dlatego cholera nie mogłem być tu z wami.
– Pechowy dzień, co?
Rusiński przytaknął.
– Czasami myślę, że nie ma innych. I naprawdę przepraszam. Mamy ciało na byłym lotnisku wojskowym i są… są pewne okoliczności. Po prostu chciałbym, by pan to zobaczył. First look. Sam pan mówił…
Heinz wrócił do stolika i pożegnał się. Wieczór będzie dziś w Polsce długi, niezależnie od końcowego wyniku. Wyszedł przed „Misia” i odetchnął z ulgą. Jakby zdjęli mu ciężar z pleców. W jednej chwili piłkarskie święto przestało go obchodzić.