Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Picie - ebook

Data wydania:
10 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
69,00

Picie - ebook

Miłość – uczucie totalne, rządzi ciałem, umysłem, życiem... Można kochać do upojenia, obłędnie tęsknić, bezgranicznie pożądać... Caroline zaczęła pić w wieku 14 lat, zakochując się stopniowo w widoku oszronionej butelki, dźwięku wyskakującego korka, odgłosie płynu nalewanego do kieliszka, melodii kostek lodu stukających w szklance. Uczucie – z początku chroniące przed problemami codzienności – z czasem przerodziło się w obsesję. Bez niego nie mogła żyć. Uwiedziona, a potem rozczarowana i zdradzona, coraz bardziej cierpiała. Caroline Knapp – mądra, zdolna i atrakcyjna kobieta – po 20 latach związku rozstała się z alkoholem. Szczerze, nie oszczędzając siebie, rozprawia się z tabu kobiecego alkoholizmu.

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-01-24075-2
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jestem niezmiernie wdzięczna mojej agentce, Colleen Mohyde z Doe Coover Agency, oraz mojej redaktorce, Susan Kamil z Dial Press, za mądrość, entuzjazm i poparcie, dzięki którym powstała ta książka;

Kathleen Jayes i Susan Schwartz z Dial Press – za wsparcie duchowe i praktyczne;

Susan Birmingham, Sandrze Shea, Beth Wolfensberger, Brucie Harvey, Maureen Dezell, Jane Bambery, Billowi Reganowi, Mary Stavrakas, Glee Garard, Robbyn Issner i Cary’emu Barborowi – przyjaciołom, podporom tego przedsięwzięcia;

Davidowi Herzogowi – mojemu przewodnikowi.

Nazwiska i niektóre charakterystyczne szczegóły zostały zmienione, aby zachować prywatność i anonimowość pierwszo- i drugoplanowych postaci.

Caroline KnappPROLOG

To było tak: zakochałam się, a potem, ponieważ ta miłość niszczyła wszystko, co było dla mnie ważne, musiałam się odkochać.

Nie było to łatwe ani proste, ale gdybym miała dokładnie określić moment, w którym związek zaczął się rozpadać, powiedziałabym, że nastąpiło to pewnego wieczoru, kiedy omal nie zabiłam dwóch córek mojej przyjaciółki z czasów dzieciństwa.

Kilka lat temu spędzałam u Jennifer Święto Dziękczynienia. Po kolacji poszliśmy na spacer: moja przyjaciółka z mężem i córkami oraz ja. Jedna z dziewczynek miała pięć lat, druga dziewięć; były śliczne, niebieskookie, piegowate i uśmiechnięte, a ja odgrywałam Niesforną Koleżankę Mamy. Goniłam je, podrzucałam do góry i wreszcie, w chwili krańcowego zaćmienia umysłowego, wymyśliłam sobie podwójny chwyt torbacza.

Wzięłam starszą z dziewczynek, Elizabeth, na plecy, a młodszą, Julię, z przodu, tak że jej ręce otaczały moją szyję, a nogi talię. Tkwiłam między nimi jak nadzienie w kanapce, dźwigając sześćdziesiąt kilogramów dziecięcego ciała. A potem pobiegłam ulicą, wykrzykując jak sprawozdawca sportowy: „Oto podwójny chwyt torbacza! One wykonały podwójny chwyt torbacza!”. I wtedy straciłam równowagę.

Poleciałam do przodu i runęłam na ziemię. Nadal sądzę, że tylko cudem krucha czaszka pięcioletniej Julii nie uderzyła o płyty chodnika. Zdołałam jakoś utrzymać dziewczynkę w ramionach i wysunęłam prawą nogę. Pamiętam tylko upadek i coś w rodzaju drobnej eksplozji w kolanie. Dzieciom nic się nie stało, ja natomiast znalazłam się w izbie przyjęć z raną, przez którą widać było moją rzepkę kolanową.

Szczerze mówiąc, tamtego wieczoru byłam pijana w sztok i naraziłam dzieci na poważne niebezpieczeństwo.

Trzy miesiące później przestałam pić, rozpoczynając długi, powolny proces wyplątywania się z namiętnego, głębokiego, skomplikowanego, dwudziestoletniego związku z alkoholem.ROZDZIAŁ 1
MIŁOŚĆ

Piłam.

Piłam Fumé Blanc w hotelu Ritz-Carlton, piłam podwójnego czarnego Johnny’ego Walkera z lodem w obskurnej chińskiej restauracji po drugiej stronie ulicy i piłam w domu. Przez długi czas pijałam drogie czerwone wina i nauczyłam się dostrzegać subtelną różnicę między jedwabistym merlotem, cierpkim cabernet sauvignon i łagodnym, frywolnym beaucastelem z południa Francji, ale tak naprawdę te niuanse nigdy mnie nie obchodziły, bo – szczerze mówiąc – stanowiły kwestię drugorzędną. Pod koniec trzymałam w domu dwie butelki koniaku: jedną na pokaz, na stole kuchennym, a drugą z tyłu szafki, za starym tosterem. Poziom płynu w pierwszej butelce ulegał nieznacznym zmianom, obniżając się co tydzień o cal, może mniej. Zawartość drugiej znikała szybko, czasami z dnia na dzień. Mieszkałam wówczas sama, ale i tak to robiłam; nie przyszło mi do głowy, żeby dać sobie spokój. Zachowywanie pozorów miało zawsze duże znaczenie.

Piłam, kiedy czułam się szczęśliwa; piłam, kiedy czułam niepokój; piłam, kiedy czułam się znudzona, i piłam, kiedy czułam przygnębienie, co się zdarzało dość często. W roku, w którym umarł mój ojciec, zaczęłam plądrować barek rodziców. Ojciec leżał na szpitalnym łóżku w sypialni ich domu w Cambridge, ja zaś zakradałam się do łazienki i wyciągałam butelkę Old Grand-Dad, którą schowałam za muszlą klozetową. Alkohol smakował paskudnie – butelka zapewne stała u rodziców z piętnaście lat – ale mój ojciec umierał, umierał długą, powolną śmiercią z powodu guza mózgu, więc piłam, nie zważając na smak, i to mi pomagało.

Jeszcze w kwietniu, w dniu pogrzebu ojca, matka znalazła tę butelkę, pustą. Większość innych wyrzuciłam, ale o tej zapomniałam i matka odkryła ją za muszlą klozetową, gdy sprzątała łazienkę przed przybyciem gości. Weszła z butelką w ręku do jadalni, gdzie siedziałam przy stole, i utkwiła we mnie spojrzenie pełne głębokiego rozczarowania. Cóż miałam zrobić, skłamałam.

– To było dawno temu – powiedziałam, nawiązując do obietnicy, którą złożyłam pół roku przed śmiercią ojca. „Dwa drinki dziennie” – przyrzekłam wtedy. „Nie więcej. Obiecuję, że ograniczę picie”.

Złożyłam tę obietnicę pewnej lipcowej niedzieli, potężnie skacowana. Odwiedziłam rodziców w ich letnim domku na wyspie Martha’s Vineyard i w sobotę wieczorem tak się spiłam, że omal nie straciłam przytomności, siedząc na kanapie obok matki. Piłam, oczywiście, po kryjomu: mniej więcej co pół godziny wymykałam się do mojego pokoju, żeby pociągnąć łyk whisky z butelki, którą chowałam w torbie, i pamiętam jak przez mgłę, że pod koniec wieczoru bełkotliwie usiłowałam coś mówić i z najwyższym trudem podnosiłam opadające powieki. Zwykle bywałam ostrożniejsza. Uważnie kroczyłam po linie między stanem podpicia a upojenia i zabierałam się do picia na serio późną nocą, kiedy wszyscy już poszli spać. Ale tamtego wieczoru powinęła mi się noga i matka mnie przyłapała. Nazajutrz poprosiła, żebym przespacerowała się z nią po plaży – co było z jej strony propozycją niecodzienną, ponieważ na osobności poruszała wyłącznie bardzo poważne tematy. Przypominam sobie, że był to słoneczny poranek, połowa lipca, wiał silny wiatr i żar lał się z nieba. Pamiętam własne przerażenie i skruchę; miałam nadzieję, że mama nie będzie na mnie zła.

Ruszyłyśmy ścieżką biegnącą od naszego domku do Menemsha Pond, błękitnego wodnego półkola u stóp wzgórza, i przez chwilę szłyśmy w milczeniu. Wreszcie mama powiedziała:

– Musimy porozmawiać. Bardzo mnie martwi twoje picie.

– Wiem – odparłam. Kroczyłam obok niej, wpatrując się we własne stopy, w obawie, że jeśli podniosę oczy, ujrzę prawdę, której tak naprawdę nie chciałam dostrzec. Dodałam cicho: – Mnie także.

Po jej tonie poznałam, że nie jest zła, tylko zmartwiona, i musiałam jej wyznać, że ja także. W pewnym sensie. Przeszłyśmy jeszcze kawałek.

– To bardzo poważna sprawa – rzekła. – Poważniejsza niż palenie.

Moja matka należała do osób, które starannie ważą każde słowo, dlatego zrozumiałam, że pod prostym zwrotem „poważniejsza niż palenie” kryje się bogactwo znaczeń. Palenie powodowało raka, chorobę, która zabijała ojca, która zabiła kilka kobiet z rodziny matki – i która miała zabić ją samą za parę lat. Matka wiedziała, że picie jest czymś groźniejszym, i wiedziała dlaczego: palenie mogło zrujnować moje zdrowie, picie zaś – mój umysł i przyszłość. Mogło wgryźć się w moje życie dokładnie tak samo, jak rak wgryza się w kości, krew i tkanki, niszcząc wszystko po drodze.

– To naprawdę poważna sprawa – powtórzyła.

Szłam dalej ze spuszczoną głową.

– Wiem.

I mówiłam szczerze, przynajmniej wtedy. W życiu czynnego alkoholika zdarzają się chwile, kiedy rzeczywiście wie, kiedy nagły przebłysk zdrowego rozsądku uświadamia mu, że głównym problemem jest alkohol, ten płynny klej, który oblepia i unieruchamia cały wewnętrzny mechanizm. Tamtego dnia jezioro wyglądało pięknie, drobne połyskliwe fale obmywały brzeg, nadając piaskowi barwę palonej sjeny, i przez chwilę naprawdę wiedziałam, dostrzegałam pewne rzeczy: że mam trzydzieści trzy lata, piję zdecydowanie za dużo, jestem przybita – i to musi się jakoś z sobą wiązać.

Moja matka była bardzo łagodna. Zapytała:

– Jak mogę ci pomóc? Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Właśnie wtedy złożyłam obietnicę. Patrzyłam na jezioro, unikając jej wzroku.

– Nie wiem – powiedziałam. – Muszę sobie z tym poradzić. – Dodałam, że pomyślę o przystąpieniu do ruchu Anonimowych Alkoholików. – A na razie ograniczę picie. Dwa drinki dziennie, nie więcej. Obiecuję.

Mówiłam poważnie. Tego samego dnia po południu wsiadłam na prom kursujący z Martha’s Vineyard do Woods Hole i wróciłam do Bostonu. Pamiętam, jak siedziałam na pokładzie, odczuwając lekkie mdłości i ból głowy – skutki poprzedniego wieczoru. Myślałam o piwie – o jednym piwie, które by uśmierzyło ból głowy – i przez dobre kilkanaście minut roztrząsałam tę kwestię. Czy nie powinnam udowodnić samej sobie, że potrafię przetrwać dzień – choćby jeden dzień – bez drinka? Powinnam czy nie? Czekała mnie półtoragodzinna podróż do Bostonu. Z bezchmurnego nieba lal się żar, jaskrawy blask popołudniowego słońca raził w oczy, a na leżakach rozpierali się pasażerowie w sztormiakach, ciepłych bluzach i okularach przeciwsłonecznych, sącząc budweisera i Michelob Light z wysokich, plastykowych kubków.

Zamówiłam sobie piwo. A później, już u siebie w mieszkaniu, wypiłam trochę wina do kolacji. Tylko trochę, dwa kieliszki, lecz były to małe kieliszki, więc uznałam, że w zasadzie liczą się jako jeden. Odtąd zawsze byłam bardzo ostrożna przy matce – nie piłam przy niej więcej niż dwa drinki i uważałam, żeby nie dzwonić po pijanemu – ale nie dotrzymałam obietnicy.

Tak to już jest. Alkoholicy podejmują próby i ponoszą klęski. Składamy obietnice i rzeczywiście usiłujemy ich dotrzymać, nie zważając na to, że już nie potrafimy. Znajdujemy uzasadnienie dla trzeciego, czwartego, piątego drinka. To tylko dzisiaj. Zły dzień. Coś mi się należy od życia. Pomyślę o tym jutro.

Kilka tygodni później natknęłam się w pewnej książce na test, który pomagał ludziom określić, czy są alkoholikami. Test ów wyznaczał ścisłe granice: trzy drinki dziennie przez pół roku, ani mniej, ani więcej, bez względu na okoliczności. Ktoś umiera – a ty poprzestajesz na trzech. Zwalniają cię z pracy – wypijasz trzy, nie więcej. Nie ma znaczenia, czy to ślub czy pogrzeb, uroczystość czy klęska żywiołowa. Nie pamiętam nawet, ile razy wypełniałam ten test – zapewne wielokrotnie. Nie pamiętam także, abym świadomie oszukiwała czy próbowała nagiąć reguły: nalać sobie czwarty kieliszek wina albo pić z kielichów tak pojemnych, że z trzech robiło się sześć.

Nie potrafiłam. Alkohol stał się zbyt ważny. W końcowym okresie był najważniejszym związkiem uczuciowym w moim życiu.

Opowieść o miłości. Tak, to istotnie opowieść o miłości.

Jest w niej mowa o namiętnościach, o zmysłowej rozkoszy, o wielkim pożądaniu, lęku, przemożnym pragnieniu. O potrzebie tak silnej, że aż obezwładniającej. O pożegnaniu z czymś, bez czego nie wyobrażasz sobie życia.

Pokochałam doznania, których dostarczał mi trunek, i wyjątkowe poczucie odrębności, zdolność oderwania uwagi od własnej osoby i skierowania myśli ku czemuś innemu, mniej bolesnemu niż to, co czułam. Pokochałam dźwięki towarzyszące piciu: odgłos korka wyskakującego z butelki, melodyjny bulgot płynu nalewanego do kieliszka, stukanie kostek lodu w szklance. Pokochałam rytuał koleżeńskiego picia, ciepło, spokój i odwagę, które z niego czerpałam.

Nasze pierwsze spotkanie nie odznaczało się szczególnym dramatyzmem; nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nie pamiętam nawet, jak smakował pierwszy łyk alkoholu. Związek umacniał się stopniowo, w ciągu wielu lat naznaczonych rozstaniami i powrotami. Każdy, kto przeszedł od przywiązania i fascynacji do niekłamanej obsesji, wie, co mam na myśli: związek po prostu jest, zajmuje miejsce w twoim sercu – i pewnego ranka po przebudzeniu zauważasz, że coś uległo nieodwracalnej zmianie. Odczuwasz potrzebę; wokół niej obraca się twoje istnienie.

Piłam z sąsiadką, która miała na imię Elaine. Gdy ją poznałam, miałam dwadzieścia kilka lat, ona zaś dobiegała pięćdziesiątki. Była rozwódką uwikłaną w romans z żonatym mężczyzną, z którym nie umiała zerwać. Elaine piła więcej niż ja, zwłaszcza w okresach, gdy jej związek z owym mężczyzną zaczynał się rozpadać, co następowało dość często. Piła piwo i wódkę, a gdy czuła się wyjątkowo parszywie, dzwoniła po mnie i zapraszała do siebie. Od piwa przybierała na wadze, a po wódce robiła się ckliwa. Tkwiła na sofie i popłakiwała, tuląc butelkę, a łzy rozmywały jej tusz do rzęs. Siedziałam obok, myśląc: „O rany!”. Wysłuchiwałam jej żalów i byłam pełna współczucia, mówiłam to, co trzeba, ale ukradkiem kręciłam głową, uświadamiając sobie, że ta kobieta jest ludzkim wrakiem, że to alkohol tak ją uformował, że alkohol podsyca jej obsesyjne uczucie do żonatego mężczyzny, i stąd się biorą jej łzy, brak nadziei i niezdolność do zmiany.

Ale pewna drobna cząstka mnie (coraz większa z biegiem lat) spoglądała zawsze na Elaine z tajoną ulgą: niechlujny pijaczyna wygląda obrzydliwie, zwłaszcza gdy ów pijaczyna jest kobietą. Mogłam się z nią porównywać i doznawać uczucia wyższości i ulgi. Ze mną nie było aż tak źle; absolutnie nie aż tak źle.

I nie było. Trzymałam się wyznaczonych reguł. Nigdy nie piłam przed południem i nigdy nie piłam w pracy, wyjąwszy okazjonalną mimozę czy Krwawą Mary do późnego sobotniego śniadania, kieliszek (może dwa) białego wina do lunchu w dni, gdy miałam wolne popołudnie, oraz sporadyczne wyskakiwanie po pracy z którymś z kolegów do chińskiej restauracji naprzeciwko.

Przez długi czas nawet nie potrzebowałam reguł. Alkohol po prostu był, zawsze był pod ręką, tak jak jedzenie w lodówce i lód w zamrażalniku. W szkole średniej na imprezach pojawiało się piwo, przynoszone w skrzynkach przez chłopaków w dżinsowych kurtkach i sztruksowych lewisach. U moich rodziców szkocka i gin stały w barku, po lewej stronie kominka w salonie i wyłaniały się stamtąd co wieczór w porze koktajli. Nigdy nie zauważyłam, żeby ich zabrakło ani żeby uzupełniano zapasy – po prostu tam stały. W college’u alkohol był, oczywiście, pod ręką przez cały czas – w małych, przysadzistych lodówkach w akademiku, w beczułkach na imprezach, w oszronionych szklankach na barowych stolikach – i gdy po skończeniu studiów mogłam już kupować alkohol i spożywać go gdziekolwiek i kiedykolwiek zechciałam, picie wydawało mi się czymś równie naturalnym jak oddychanie, zwykłym elementem życia towarzyskiego, prostym rekwizytem.

Mimo to spoglądam czasami w lustro i myślę: „Co się stało?”. Mam curriculum vitae wzorowej obywatelki i uzdolnionego dziecka, nie pospolitej pijaczki. Rodzinne miasto – Cambridge, Massachusetts, siedziba Uniwersytetu Harvarda. Wykształcenie – Uniwersytet Browna, studia ukończone z wyróżnieniem w roku 1981. Rodzice: ceniony psychoanalityk (tata) i artystka (mama), obydwoje troskliwi, spostrzegawczy i niezwykle inteligentni.

Innymi słowy – sympatyczna osoba z dobrej rodziny należącej do wyższej klasy średniej. Patrzę na to i myślę: „Co się stało?”.

Prosta odpowiedź oczywiście nie istnieje. Opisywanie procesu popadania w alkoholizm jest jak próba opisu powietrza. Ogrom, tajemniczość i powszechność zjawiska wymykają się definicji. Alkohol jest w twoim życiu wszechobecny, jest wszędzie, i ta świadomość, a zarazem nieświadomość, towarzyszy ci niemal bez przerwy; wiesz tylko, że nie możesz bez niego żyć i nie da się w prosty sposób wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Żadna pojedyncza chwila ani fizjologiczna reakcja nie wyznaczają granicy między częstym piciem a alkoholizmem. Jest to powolne, stopniowe, podstępne, nieuchwytne stawanie się.

Domek letniskowy moich rodziców znajduje się w miasteczku Gay Head na zachodnim krańcu wyspy Martha’s Vineyard, „suchym” miasteczku, oddalonym od najbliższego sklepu czy baru o czterdzieści minut jazdy. Kiedy byłam nastolatką, odległość zupełnie mi nie przeszkadzała, nie zwracałam na ten fakt uwagi. Po dwudziestce zaczęłam już mieć pewne zastrzeżenia. Przyjeżdżałam do rodziców na weekend, zakładając, że u ojca znajdzie się gin, żeby przyrządzić martini, i wino do obiadu. Znajdowały się, owszem, a ja odczuwałam lekką, nie do końca uświadomioną ulgę. No a potem, gdy przekroczyłam trzydziestkę, moje zastrzeżenia co do „suchego” miasteczka, oddalonego od najbliższego sklepu monopolowego o czterdzieści minut jazdy, urosły do rozmiarów problemu.

Gdzieś w głębi duszy zdawałam sobie sprawę, że wywołuje to we mnie nerwową reakcję. Z przerażeniem uświadamiałam sobie, że ostatnim razem u rodziców była tylko jedna butelka wina do obiadu – jedna butelka na cztery czy pięć osób – i że pod koniec weekendu niebezpiecznie obniżył się poziom trunku w butelce z ginem. Pamiętam bardzo wyraźnie, że aby zrekompensować brak wina, zakradałam się do kuchni i dolewałam sobie ginu, podczas gdy rodzina siedziała na werandzie. W zakamarkach mojego umysłu wzbierał niepokój: nie chciałam znaleźć się znowu w potrzasku, z niewystarczającym zapasem, ale nie chciałam też, aby się wydało, że martwię się o ten zapas.

Dyskutowałam sama z sobą, nie zauważając nawet argumentów i kontrargumentów, które kłębiły się w mojej głowie. Czy przyjechać na weekend ze skrzynką wina, pod pretekstem, że „przyda się w domu”? Czy machnąć ręką na całą sprawę i żywić nadzieję, że ktoś uzupełni zapasy w barku? A może pożyczyć samochód i pojechać do sklepu, udając, że wybrałam się na długi samotny spacer po plaży? W głębi serca zdawałam sobie sprawę, że kwestia domowych zapasów alkoholu nabrała dla mnie wielkiego znaczenia, i to mnie trochę martwiło; był to drobny sygnał ostrzegawczy, nasuwający pytanie, jak bardzo właściwie alkohol jest mi potrzebny? Później następowały dalsze pytania: co zrobić? jak to zrobić? czy ktoś zauważy? dlaczego nikt nie pije tyle, ile ja? W pewnej chwili głosy te zaczynały brzmieć zbyt donośnie i zbyt kłopotliwie, przytłaczając mnie, więc pod wpływem impulsu po prostu umywałam w myślach ręce i w przeddzień wyjazdu kupowałam butelkę szkockiej, którą chowałam w torbie podróżnej.

No i już. Problem z głowy.

W ten właśnie sposób alkoholik zaczyna nie zauważać. Tylko ten jeden raz. Tak to sobie tłumaczysz – tylko ten jeden raz, nie więcej. Podobnie jak zazdrosna kobieta, która w środku nocy łapie za słuchawkę, żeby sprawdzić, czy jej kochanek jest w domu, albo krąży wokół jego mieszkania i patrzy, czy w oknach świeci się światło, a przy tym obiecuje sobie, że robi to ostatni raz. To obłęd, wiem, ale więcej tego nie zrobię. Wezmę i schowam butelkę szkockiej tylko ten jeden raz, bo miałam wyjątkowo ciężki tydzień i chodzi po prostu o to, żebym mogła się napić, gdzie i kiedy zechcę. Nic wielkiego – szklaneczka w moim pokoju przed obiadem, żebym nie musiała wymykać się do kuchni i tam pić ukradkiem. Mała szklaneczka, żeby już więcej nie naruszać zapasów taty. Nic wielkiego; to ma sens.

I rzeczywiście miało pewien przewrotny sens. Siedziałam z rodziną na werandzie domku na Martha’s Vineyard i co jakiś czas przepraszałam ich na chwilę – tylko na chwilę, żeby pójść do łazienki. Po drodze skręcałam do mojego pokoju, wyjmowałam flaszkę z torby, odkręcałam nakrętkę i pociągałam solidny łyk. Czułam pieczenie w gardle i było to miłe uczucie – dawało ciepło i ochronę, dawało gwarancję.

Tak, gwarancję – butelka szkockiej w mojej torbie zapewniała mi bezpieczeństwo. Dzięki niej mogłam siedzieć przy stole, nie zamartwiając się przez cały czas, czy wystarczy wina, czy ktoś zauważy, jak szybko wychyliłam pierwszy kieliszek, czy i jak sobie dolać, żeby nie przyciągnąć zbyt wielu spojrzeń. Dzięki niej wiedziałam, że w potrzebie znajdę się pod dobrą opieką.

To zdumiewające, jak gorliwie usiłujemy nie dostrzegać wad, jeśli kochamy coś lub kogoś. Mniej więcej w tym samym czasie, po przekroczeniu trzydziestki, zauważyłam popękane naczynka krwionośne na nosie i policzkach. Rano, jadąc samochodem do pracy, dostawałam suchych torsji. Ręce zaczęły mi drżeć coraz mocniej i czasami trwało to cały dzień.

Niestrudzenie ignorowałam wszystkie te objawy. Dokładałam starań, aby je ignorować – jak kobieta, która słyszy chłodny ton w głosie ukochanego i stara się usilnie i świadomie nadać mu inne znaczenie.ROZDZIAŁ 2
PODWÓJNE ŻYCIE I

W poniedziałek po wspomnianym Święcie Dziękczynienia, kuśtykając, weszłam do redakcji gazety, w której pracowałam, z kolanem grubo owiniętym białym bandażem. Pierwsza zobaczyła mnie Marsha, redaktor naczelna.

– Co ci się stało? – zapytała.

Przewróciłam oczyma.

– Och, zachowałam się jak idiotka – odparłam i opowiedziałam jej o bieganiu z dziećmi. Nie wspomniałam, że byłam pijana, a jej to nawet nie przyszło do głowy.

Jest takie określenie – alkoholik aktywny zawodowo. Na zewnątrz wygładzony i opanowany, wewnątrz – wzburzony, chaotyczny, skryty. Tego jednak nie widać, nigdy nie widać. Pamiętam, że tamtego ranka siedziałam w swojej niszy z nogą opartą na krześle i myślałam: „Ciekawe, czy ona wie. Ciekawe, czy ktoś, patrząc na mnie, może się zorientować, że coś tu jest nie w porządku”. W ostatnich latach picia często się nad tym zastanawiałam. „Czymś się od nich różnię” – myślałam podczas narad redakcyjnych, przyglądając się współpracownikom, ich pogodnym oczom i spokojnym twarzom. „Czy ktoś to widzi?” Samo zastanawianie się nad tym budziło we mnie niepokój, kruszyło mur negacji.

Prawda jest taka, że patrząc na mnie, nikt by się niczego nie domyślił. Osoba z zewnątrz zobaczyłaby drobną, trzydziestoczteroletnią kobietę o długich jasnobrązowych włosach spiętych spinką, kobietę schludną i dobrze zorganizowaną. Z bliska dałoby się dostrzec oznaki perfekcjonizmu i dbałości o wygląd, przywiązywanie wagi do szczegółów: młoda kobieta z wypielęgnowanymi paznokciami, w czarnych legginsach i włoskich butach, siedząca przy biurku, na którym leży starannie sporządzony harmonogram dnia z kilkoma skrupulatnie odfajkowanymi punktami. Wzorowy porządek panujący na moim biurku kojarzył się jednemu z pracowników z mapą środkowo-zachodnich Stanów – z samolotu byłoby widać wyłącznie kąty proste. Współpracownicy uważali mnie za osobę inteligentną i skłonną do introspekcji, może nieco powściągliwą, lecz za to niezwykle pracowitą: zorganizowaną, kompetentną, twórczą.

Prowadziłam dział obyczajowy w „The Boston Phoenix”, dużym tygodniku alternatywnym, który stale zamieszczał moje felietony cieszące się sporą popularnością; i zawsze dotrzymywałam terminu, nawet wtedy, gdy umierali moi rodzice. Zanim poszłam na odwyk, powiedziałam wszystkim, że wyjeżdżam na dwutygodniowe wczasy, aby odpocząć, odprężyć się i poddać szwedzkiemu masażowi. Nikt nie miał powodu, żeby mi nie wierzyć. Świetnie się maskowałam. Robi to większość aktywnych zawodowo alkoholików.

I ta większość znajduje się w dobrym towarzystwie. Pracujący alkoholicy są wszędzie: wykonują swoją robotę, utrzymują rodziny, chodzą do sklepów. Wielu z nas jest fachowcami w swojej dziedzinie – lekarzami, prawnikami, nauczycielami, politykami, artystami, terapeutami, maklerami, architektami – i funkcjonujemy, lekceważąc fakt, że upijamy się co wieczór, a każdego ranka mamy kaca. Między innymi dlatego, iż tak bardzo odstajemy od powszechnego wyobrażenia o „prawdziwym” pijaku.

Słowo „alkoholik” brzmi paskudnie mimo kilkudziesięciu lat szerzenia wiedzy o tej chorobie. Wypowiedz je głośno, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ujrzysz typowy obraz walącego się z nóg lumpa – starszawego mężczyzny, który zatacza się na ulicy i ściska brązową papierową torbę. Żałosny obraz beznadziejnego wykolejeńca. Albo groteskowy obraz człowieka, którego alkohol ogłupia i ośmiesza; tu przypomina się bełkoczący Dick Martin w Laugh-In czy Otis, radosny pijaczek z The Andy Griffith Show, prekursor postaci odtwarzanej przez Dudleya Moore’a w cyklu filmów o Arturze. W rzeczywistości zapijaczone męty z rynsztoka stanowią zaledwie trzy do pięciu procent ogółu alkoholików, czyli drobny ułamek. Większość z nas zatrzymuje się na znacznie wcześniejszym etapie choroby, w początkowym lub średnim stadium alkoholizmu, i przez długie lata zdumiewająco dobrze radzimy sobie w wielu dziedzinach życia.

Moja przyjaciółka Helena obroniła doktorat z biologii, pijąc przez cały czas. Ginny awansowała w kancelarii prawniczej, w której panowała silna konkurencja. Sarah założyła i prowadziła znaną organizację działającą na rzecz ochrony środowiska. Czasami, gdy chcę utrwalić sobie w pamięci, jak głęboko ukryte bywają objawy i skutki alkoholizmu, rozglądam się na mityngu grupy AA i w myślach wyliczam nasze osiągnięcia: ten był wiceprezesem poważnej instytucji finansowej, kiedy znalazł się na dnie, ta była przełożoną pielęgniarek na oddziale intensywnej terapii, ten założył biuro architektoniczne, tamten kierował spółką prowadzącą badania rynku.

Są to przykłady najzupełniej typowe: silne, bystre, kompetentne osoby, które piły – i odsuwały od siebie myśl o dziesiątkach nieuchwytnych śladów, jakie alkohol pozostawiał w ich życiu – właśnie dlatego, że były silne, bystre i kompetentne. Spoglądając wstecz, wielu znanych mi alkoholików stwierdza ze zdumieniem, jak wiele osiągnęli wbrew samym sobie, jak starannie skrywali prawdę, udając zdrowych i wydajnych. Wtedy po prostu jakoś żyli. Ulegali nałogowi, szli do pracy i przeżywali kolejne dni.

Ja również. W ostatnim, najbardziej intensywnym roku picia napisałam książkę. Moje artykuły były nagradzane. Codziennie wpadałam w wir konkretnej, ściśle określonej działalności zawodowej – redagowałam teksty, pracowałam z grafikami, spotykałam się z pisarzami i redaktorami – i wyłącznie osoba o szczególnych cechach (najprawdopodobniej inny alkoholik) mogła zauważyć, zaglądając do mojej dziupli, że stukam w klawisze komputera na potężnym kacu albo że pod koniec dnia moje ciało aż krzyczy, domagając się drinka.

Albo – co najistotniejsze – że moje życie legło w gruzach. Zanim wylądowałam na dnie, straciłam obydwoje rodziców: ojciec zmarł na raka mózgu, matka – na raka piersi z przerzutami. Uwikłałam się w związek z dwoma mężczyznami i nie potrafiłam zerwać destrukcyjnej więzi łączącej mnie z dawnym partnerem, Julianem, ani zaangażować się w pełni w bardziej udany związek z nowym partnerem, Michaelem. Mieszkałam z Michaelem, lecz nadal spotykałam się z Julianem – i okłamywałam obydwóch. Piłam co wieczór, piłam, żeby się upić, żeby zapomnieć.

Postrzeganie a rzeczywistość. Fasada a wnętrze. Nigdy nie opuściłam z powodu picia ani jednego dnia w pracy, nigdy nie dzwoniłam, że jestem chora, nigdy kac nie zmusił mnie, żebym dała za wygraną i wyszła wcześniej. Ale w środku rozpadałam się na kawałki. Jeden od drugiego dzieliła przepaść.

Poza tym, co godne uwagi, sprawiałam wrażenie osoby uczciwej aż do bólu. Czytelnicy moich felietonów widzieli we mnie kogoś, kto z brutalną szczerością opowiada o życiowych zmaganiach: zapełniałam szpalty barwnymi opisami moich uczuć po śmierci rodziców, pisałam ze swadą o mojej wcześniejszej walce z anoreksją, uwalniałam się od balastu, nasycając humorem i ironią artykuły o życiu na własny rachunek, o ryzyku związanym z samotnością, obsesji na tle nieodpowiednich mężczyzn, zagubienia i niepewności, o tym, co to znaczy być dorosłą. Bohaterką mojej rubryki, moim alter ego, była udręczona i pechowa kobieta po trzydziestce, niejaka Alice K., która na początku każdego tekstu leżała w łóżku, dosłownie wijąc się z podniecenia, opętana myślą o mężczyznach, a jednocześnie uwięziona w rutynie codziennych zajęć. Współpracownicy nieodmiennie zaglądali do mnie w czwartki, kiedy ukazywała się nasza gazeta, i mówili: „Nie do wiary, jak ty się potrafisz odsłonić” albo: „Jak to jest, wywalać tak co tydzień bebechy?”. Dla moich przyjaciół i kolegów zawsze było jasne, że granica między mną a Alice K. jest bardzo mglista, że ja również tkwiłam w kieracie i że rozterki tej postaci wiążą się bezpośrednio z moimi.

Nie było natomiast jasne – ani dla kolegów, ani dla mnie – jak bliski związek istniał między tymi rozterkami a alkoholem i jak kurczowo trzymałam się jednego i drugiego. Pewna czytelniczka napisała mi kiedyś: „Miejmy nadzieję, że nigdy nie założy Pani szczęśliwej rodziny. O czym by Pani wtedy pisała? O błogim ciepełku?”.

Parsknęłam śmiechem, ale pytania potraktowałam poważnie. Jakaś cząstka mnie chyba wiedziała, że picie wiąże się z depresją, lecz byłam przekonana, że poczucie beznadziejności tkwi u podstaw mojej pracy, a alkohol stanowi ryzyko zawodowe, element pisarskiego świata. Tennessee Williams stwierdził, że zanim cokolwiek napisze, musi napić się wina. William Styron często nadużywał mocnych trunków, które ułatwiały mu nie tyle pisanie, ile myślenie, i były środkiem umożliwiającym umysłowi „tworzenie wizji, do których niewzruszony, trzeźwy mózg nie ma dostępu”.

Podpisywałam się pod tym. Utożsamiałam się z całym szeregiem pijących pisarzy: Carson McCullers, Dylanem Thomasem, Dorothy Parker i Thomasem Wolfem, Eugenem O’Neillem, Williamem Faulknerem i F. Scottem Fitzgeraldem; Ernestem Hemingwayem, Theodorem Roethkem i Jackiem Londonem. Picie wydawało się niezbędnym fragmentem układanki, a ci pisarze mieli w sobie posępny urok, który mnie fascynował. Były to mroczne, udręczone dusze, artyści, ludzie przeżywający wszystko głębiej niż inni, dlatego picie zdawało się naturalną konsekwencją ich życia i pracy, reakcją, a zarazem odtrutką na twórczy niepokój.

Ponadto prawie nigdy nie ujawniałam rozmiarów własnej depresji. Obracałam ją w żart, opisywałam Alice K. wbijającą rozpaczliwe spojrzenie w sufit, natrząsałam się z jej obsesyjnych myśli i przesadnie introspekcyjnej, bojaźliwej natury. Kiedy ludzie pytali, jakie to uczucie „odsłaniać się” w ten sposób, wzruszałam ramionami i mówiłam coś nieistotnego; lecz szczera odpowiedź powinna brzmieć: „No cóż... czegoś tu brakuje”. W końcu humor to klasyczna broń, środek, który pozwolił mi stworzyć wrażenie dystansu i autoironii i starannie powpychać prawdziwe uczucia w najgłębsze zakamarki serca. Tam właśnie tkwi utajona, rzeczywista natura aktywnego zawodowo alkoholika – w tych głębokich zakamarkach. Nie to jest najistotniejsze, że ludzie tacy jak ja ukrywają przed innymi prawdę o swoim piciu (co większość z nas robi dość skutecznie); chodzi o to, że ukrywamy przed innymi (i często przed sobą) prawdę o swoim ja; o tym, jacy w rzeczywistości jesteśmy, kiedy tak siedzimy w biurach, gryzmoląc notatki, pracując nad tekstami i przygotowując pokazy; o tym, co naprawdę kłębi się pod powierzchnią.

Pod moją maską błyskotliwej profesjonalistki krył się ocean lęku, rwące rzeki niewiary we własne siły. Podczas jednego z mityngów AA ktoś zdefiniował alkoholizm prosto i dobitnie jako „strach przed życiem”, co wydaje się dość trafnym określeniem. Ja sama jako dziennikarka długo skrywałam lęk w obliczu podstawowych czynności zawodowych, takich jak podniesienie słuchawki i telefonowanie do nieznajomych, żeby zadać im pytania. Wewnątrz tworzyła się długa lista cech, od których dostawałam gęsiej skórki: krucha psychika, nadwrażliwość na reakcje innych – jak gdyby cząstka mojej duszy ulegała rozpadowi pod wpływem nieżyczliwego spojrzenia – poczucie niższości, bezbronność i obawa. Wrażenie, że jest się oszustem, ogarnia dziesiątki ludzi, pracujących i bezrobotnych – nieprzenikniona, szczelna maska kryje małego, niepewnego człowieczka – lecz wśród alkoholików jest to wręcz powszechne. Przez cały dzień zasłaniasz się obowiązkami zawodowymi; po wyjściu z pracy łapiesz za kieliszek.

Miewałam czasami przebłyski świadomości. Pewnego wieczoru po pracy, w drodze na spotkanie ze znajomym w barze przy drinku, poraziła mnie pewna myśl: „To jestem prawdziwa ja, ta osoba, która prowadzi samochód”. Byłam zdenerwowana. Zaciskałam zęby – częściowo dlatego, że przesiedziałam cały dzień przy komputerze, a częściowo z powodu fizycznego pragnienia alkoholu. Czułam wzbierający głęboko w trzewiach lęk, nieokreśloną obawę o to, że straciłam grunt pod nogami. Prawdopodobnie wówczas zrozumiałam, że stworzyłam dwa oblicza samej siebie: oblicze zapracowanej dziennikarki, siedzącej przy biurku i dotykającej klawiszy komputera, i oblicze bywalczyni restauracji, siedzącej przy stoliku i dotykającej kieliszka białego wina. Między jednym a drugim wynurzało się na pięć lub dziesięć minut prawdziwe oblicze: przerażające, napięte, nieszczere i niepewne. Rzadko pozwalałam mu wynurzyć się na dłużej. Praca – twórcza, wydajna, efektywna praca – trzymała je za dnia na uwięzi, rozpraszała i pogrążała. A w nocy alkohol – znieczulający i wszechobecny – odbierał mu czucie.

Tego oblicza także nie potrafilibyście rozpoznać. Nawet na przyjęciu albo w barze, po piątym kieliszku wina, zauważylibyście tylko lekkie rozluźnienie, szczelinę w pancerzu rezerwy. Najbliżsi przyjaciele twierdzili, że stopień mojego upojenia poznawali po oczach. Widzieli, jak opadają mi powieki, i widzieli, że się wycofuję, zamykam na pewnym podstawowym poziomie porozumienia. Ale nawet gdy zataczałam się z lekka albo mówiłam trochę za głośno, większość ludzi nie nazwałaby mnie „pijaczką”. Przeważnie po pijanemu byłam spokojna i grzeczna. Wszystko działo się tylko w mojej głowie.

Gromadziłam rozliczne dowody, które miały świadczyć o moim braku pociągu do alkoholu. Bliscy znajomi mogli zauważyć pewne oznaki – nadmierne palenie papierosów i picie kawy, obsesję na tle krzyżówek z „The New York Timesa” – lecz nie było w tym nic niezwykłego ani kłopotliwego. Odgrywałam rolę osoby zdrowej i towarzyskiej. Uprawiałam wyczerpujące ćwiczenia fizyczne. W porze lunchu siadałam przy biurku i pochłaniałam niskokaloryczną, zdrową żywność. Miałam przyjaciół, koledzy mnie podziwiali, urządziłam sobie ładne mieszkanko w centrum, kupowałam niezłe ciuchy, chodziłam do dobrego psychoanalityka. No więc – nie ma problemu.

Przez długi czas sama tak to widziałam. Alkoholizm jest chorobą postępującą; opanowuje cię tak powoli, tak podstępnie, że dopiero po dłuższym czasie zdajesz sobie z tego sprawę. Gdyby zaznaczyć moje picie na grafiku, byłaby to linia pnąca się przez lata w górę, wspierana rozlicznymi wydarzeniami natury towarzyskiej. Tak się złożyło, że przekroczyłam dwudziestkę w latach osiemdziesiątych, czyli w dekadzie hołdowania nadmiarowi. Jeśli linia na moim grafiku zaczęła piąć się ku górze, biorąc pod uwagę ilość i częstotliwość, mieściło się to w kulturze – nie byłam osamotniona. W połowie lat osiemdziesiątych przeprowadziłam się do Bostonu. Wszędzie powstawały wówczas wykwintne restauracje z bogatymi kartami win. Pili wszyscy – a przynajmniej tak to wyglądało – i wydawało się czymś najzupełniej naturalnym, że człowiek spędza cały wieczór w restauracji lub barze, zamawiając do posiłku trzecią, czwartą czy piątą butelkę merlota. „Chodźmy na drinka”, „Masz ochotę na drinka?”, „Omówimy to przy drinku”. Takie zdania wygłaszano w moim środowisku przy każdej okazji.

Linia na moim grafiku poszła zapewne ostro w górę w okolicach moich trzydziestych urodzin, mniej więcej wówczas, gdy spadła wszędzie indziej – na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszyscy rzucali palenie i stawali się nagle wstrzemięźliwi. W kulturze nastąpił zwrot w nowym kierunku, a ja pozostałam z tyłu – i pamiętam, że byłam tego świadoma. Zauważyłam, że ni stąd, ni zowąd na przyjęciach zapanowała moda na popijanie wody mineralnej. Ludzie stali i sączyli Perriera. „Perrier?” Ściskałam w dłoni kieliszek wina, usiłując wypatrzeć w kątach nielicznych palaczy, i mierzyłam te nowe przejawy powściągliwości cynicznym spojrzeniem. „Co za głupi trend. I to ma być przyjemność?”

Ale alkoholicy doprowadzają do perfekcji sztukę zaprzeczania, dlatego udało mi się zgrabnie zaszufladkować wszelkie rozterki związane z moim własnym piciem i upchnąć je na tej samej półce, na której trzymałam coraz obszerniejszą kolekcję książek o nałogu. „No więc trochę za dużo piję, w sumie to żaden problem” – powtarzałam to sobie wielokrotnie i absolutnie szczerze. Prawdziwi alkoholicy tracili pracę przez picie, upijali się przy lunchu i nie wracali do roboty, nie potrafili pracować na kacu, chowali w biurkach butelki ginu i dostawali od pracodawców nagany, a potem zwolnienia. Ze mną było inaczej, zupełnie inaczej.

Miałam długą, coraz dłuższą listę powodów, dla których piłam. Nikt by ich nie podważył. W ciągu dwóch lat zmarły dwie bliskie mi osoby. Miałam stresującą pracę – nieprzekraczalne terminy i obowiązki. Chaotyczne życie uczuciowe – rozdwojone i mętne. „No więc trochę za dużo piję, ale sytuacja mnie przerasta. To mi się należy” – powtarzałam sobie te słowa z coraz głębszym przekonaniem. Stres. Depresja. Wyjątkowo podły dzień, tydzień, miesiąc. Mam za dużo na głowie. Potrzebuję ulgi. „To mi się należy”.

Pracujący alkoholicy rozumują w ten właśnie sposób. Z czasem alkohol staje się nagrodą za całodzienną, wydajną pracę.

Mitch, mój pijący znajomy, mówi, że w trakcie picia stał się zdumiewająco niewrażliwy na ból. Jest informatykiem, potrafił pracować przez dziesięć, dwanaście, czternaście, szesnaście godzin bez przerwy, ze świadomością, że w końcu się napije, że czeka go nagroda w postaci drinka. Ze mną było to samo. Mogłam tłuc w klawiaturę komputera od świtu do zmierzchu i zawsze drink najbardziej mi smakował po dniu ciężkiej pracy przy biurku, kiedy dobrze się napociłam nad tekstem. „Zasłużyłam na drinka”. W takich chwilach napięcie i niepokój, które odczuwałam pod koniec dnia, uczucie, że każda moja komórka domaga się kieliszka wina, wydawały się uzasadnione i usprawiedliwione, były skutkiem wydatkowania energii. Dlatego drink również wydawał się czymś uzasadnionym. „Boże, mam ochotę się napić”. Mnóstwo ludzi tak mówi, nawet we wstrzemięźliwych latach dziewięćdziesiątych.

Funkcjonowanie na wysokich obrotach jest czymś w rodzaju wielkiego znaku drogowego na ścieżce życiowej alkoholika – sygnalizuje, że panujesz nad sytuacją. Pracujesz z rozmachem, awansujesz, dobrze zarabiasz i nigdy nie zawalasz terminów. Jaki alkoholizm? To przecież niemożliwe. W końcowym okresie picia zdałam sobie sprawę, że moje życie zawodowe układa się pomyślnie tylko dlatego, iż w trakcie pracy nigdy się nie upijam. Nawet na kacu potrafiłam robić postępy, uczyć się na błędach, oceniać zakres swoich możliwości i uzmysławiać sobie, co wymaga jeszcze dopracowania. Moja zdolność widzenia nie była w sferze zawodowej tak zmącona jak w życiu prywatnym i twardo przestrzegałam tej jednej reguły – nie pić w pracy. Wśród aktywnych zawodowo alkoholików zdarza się to dość często: ludzie, którzy piją – tacy jak ja – skłonni są zadać sobie wiele trudu, by chronić własne życie zawodowe i zachować złudzenie, że wszystko jest w porządku. Między innymi dzięki temu funkcjonujemy.

Zaczęłam się jednak martwić. Zauważyłam w ostatnim półroczu, że coraz częściej lawiruję, coraz staranniej dostosowuję harmonogram zajęć do picia. Pisząc felieton, myślałam sobie: „Aha, więc w środę będę miała mniej roboty i mogę pisać przez cały dzień, a to oznacza, że we wtorek nie powinnam się zalać”. Czułam, że spycham moje najbardziej twórcze działania na margines, z trudem znajduję na nie czas, i to mnie przeraziło. Mniej więcej miesiąc przed podjęciem decyzji o niepiciu usłyszałam w radiu wywiad z Pete’em Hamillem. Jego wspomnienia zatytułowane A drinking life właśnie się ukazały i dziennikarz zapytał, czy picie zaważyło w jakiś sposób na jego pracy. Po chwili namysłu Hamill odparł, że z biegiem czasu zaczął czuć się tak, jakby wyciskał swój talent z tubki pasty, jakby jego zdolność rozumowania, koncentracji i posługiwania się słowem uległy poważnemu ograniczeniu. Przeszły mnie ciarki, bo doznawałam takiego samego uczucia.

Pewnego dnia (nie pamiętam dokładnie kiedy; podobne sytuacje zdarzały się bardzo często), o piątej albo szóstej po południu, weszłam do damskiej toalety w redakcji i spojrzałam w lustro. Przez cały dzień męczył mnie kac i zmagałam się z nim do południa, ponieważ jednak ból głowy nie chciał ustąpić, wyszłam z pracy, żeby trochę poćwiczyć. Jest to praktyka dość rozpowszechniona wśród alkoholików: wypocić kaca – ćwiczyłam bardzo dużo. Zaczęłam uprawiać wioślarstwo na Charles River i tamtego dnia przepłynęłam sześć mil, wiosłując zawzięcie przez godzinę. Pod koniec zerwał się wiatr, woda zafalowała, a ja parłam naprzód w mojej wąskiej, chybotliwej łódce, mającej około dwunastu cali szerokości i dwudziestu stóp długości, i myślałam: „Chyba mi odbiło”. Tkwiłam na rzece, spocona i skacowana, próbując siłą doprowadzić własne ciało do innego stanu. Przypominało to samobiczowanie – i w pewnym sensie nim było.

Wróciłam do pracy, napisałam fragment tekstu i zaczęłam zbierać się do wyjścia. W lustrze zauważyłam, że wyglądam okropnie: miałam bladą, ściągniętą twarz i duże, ciemne kręgi pod oczyma. W wycięciu swetra dostrzegłam popękane naczynka krwionośne pokrywające cały dekolt, czerwone cętki, które przypominały wysypkę. Czasami zauważała je moja siostra bliźniaczka Becca, lekarka, i mówiła mi, że jej zdaniem mają one związek z alkoholem; a ja myślałam za każdym razem: „Bzdura. To od słońca; za dużo się opalałam, kiedy byłam młodsza”. Tak czy inaczej, wyglądałam potwornie i gdzieś w środku wiedziałam, że jeśli będę to ciągnąć, jeśli będę dalej piła, pracowała i wyciskała z siebie siódme poty, umrę – stopniowo i dosłownie sama się wykończę.

Prawda zawsze w oczy kole. Sporadyczne przebłyski uświadamiały mi dotkliwie, że mój tryb życia jest zły, po prostu i zwyczajnie niewłaściwy. Nie dopuściłam jednak w pełni do siebie tej świadomości i nie podjęłam żadnych działań, dlatego wzbierało to wewnątrz mnie jak wrzód, powoli niszcząc poczucie godności. Wiesz, a zarazem nie wiesz. Wiesz, ale nie chcesz wiedzieć i dopóki zewnętrzna sfera twojego życia – praca i zawodowa maska – pozostaje nienaruszona, bardzo trudno przyjąć do wiadomości, że sfera wewnętrzna – czyli cząstki ciebie wiążące się z prawością i ambicją – ulega stopniowemu rozkładowi.

To był typowy dzień i typowy przebłysk świadomości, uczucie, które pojawia się w jednej sekundzie i równie szybko zostaje zepchnięte w głąb. Obmyłam twarz wodą, użyłam szminki i różu, a potem wróciłam do redakcji.

– Hej – powiedziałam do Marka, reportera. – Nie wyskoczyłbyś na drinka naprzeciwko?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: