- promocja
Pięć królestw. Błędny rycerz. Tom 2 - ebook
Pięć królestw. Błędny rycerz. Tom 2 - ebook
Cole Randolph wcale nie chciał trafić na Obrzeża. Gdy jednak w Halloween porwano jego przyjaciół, ruszył im na ratunek, co dało początek fascynującej, ale też niebezpiecznej przygodzie!
W podróży towarzyszą mu nowi znajomi: Mira, Drgawa i Jace, a każde z nich ma do zrealizowania własną ważną misję. Ruszają tropem siostry Miry, której może grozić niebezpieczeństwo, a na swej drodze spotykają tajemniczego człowieka znanego w Elloweer jako Błędny Rycerz. Czy okaże się on ich sprzymierzeńcem, czy raczej śmiertelnym wrogiem? Czy Cole odnajdzie przyjaciół ze swojego świata? I czy uda mu się przechytrzyć najwyższego króla, który nie cofnie się przed niczym, żeby odzyskać to, co stracił?
Druga część pięciotomowej serii, o której sam autor mówi, że najbardziej przypomina bestsellerowy „Baśniobór”. I jest co najmniej tak samo genialna!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8318-189-9 |
Rozmiar pliku: | 673 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęło trochę czasu, zanim Cole zauważył, że autowóz jedzie szybciej niż zwykle. Mira, Jace, Drgawa i Joe zasnęli tuż po zmroku. Pomimo ciemności oraz rytmicznego stukotu olbrzymiej czworonożnej cegły ciągnącej pojazd Cole nie mógł się na tyle odprężyć, aby także się zdrzemnąć.
Podążali w kierunku Elloweer już od wielu dni. Mira była tak podniecona perspektywą spotkania z siostrą, że chwilami Cole zastanawiał się, czy nie zapomniała, że Honoracie grozi niebezpieczeństwo. Drgawa podróżował w ciszy, niewiele mówił, chyba że ktoś zadawał mu pytania. Joe przez większość czasu koncentrował się na niebezpieczeństwach, które mogły czyhać na drodze. Jace natomiast z każdym dniem robił się coraz bardziej rozdrażniony i niespokojny. Cole wcale mu się nie dziwił.
Warunki podróży tłumaczyły obecną bezsenność – zbyt wiele godzin spędzonych w ciasnym autowozie, brak ruchu oraz drzemka, kiedy tylko naszła ochota. Zlewały się dni i noce, trudno było utrzymać regularny rytm aktywności i odpoczynku.
Kiedy inni spali, Cole, siedzący w ciemności, zmagał się z myślami o otaczającym go świecie. Jeszcze kilka tygodni temu prowadził zwyczajne życie szóstoklasisty w miejscowości Mesa w Arizonie. A potem, po wycieczce do nawiedzonego domu w Halloween, trafił wraz z przyjaciółmi na Obrzeża, do tajemniczego świata Pięciu Królestw, z których każde rządziło się innym rodzajem magii. Jakby nie wystarczyło, że utkwili w innej rzeczywistości, to tuż po przybyciu na Obrzeża wszystkie dzieci towarzyszące Cole’owi naznaczono jako niewolników.
Po nieudanej próbie ratowania przyjaciół chłopiec został oddzielony od pozostałych i sprzedany Łupieżcom Niebios – grupie poszukiwaczy pozyskujących wartościowe przedmioty z niebezpiecznych zamków na niebie. Cole nie miał pojęcia, dokąd trafili koledzy z Arizony, w tym jego najlepszy przyjaciel Dalton oraz Jenna, dziewczyna, w której od lat się kochał. Wiedział tylko, że są gdzieś na terenie Pięciu Królestw, i zamierzał ich odnaleźć. Czasami jednak to zadanie wydawało się niewykonalne.
Jedynym jasnym punktem było to, że na Obrzeżach poznał nowych przyjaciół, między innymi Jace’a, Drgawę i Mirę – Łupieżców Niebios, którzy uciekli razem z nim. Joe przybył ostrzec Mirę o zagrożeniu, a potem do nich dołączył. Cole czuł, że powinien towarzyszyć dziewczynce. Miała znajomości w całym Elloweer, które ułatwiały podróż i mogły pomóc w znalezieniu informacji na temat przyjaciół Cole’a. To oczywiście znaczyło, że wcześniej czekało ich mnóstwo niebezpieczeństw, ponieważ Mira uciekała przed niezwykle potężnym złym władcą. A tak się akurat złożyło, że był on przy okazji jej ojcem – najwyższym formistą i samozwańczym najwyższym królem. Już kiedyś skradł Mirze jej moce, a teraz chciał je odzyskać. Cole nawet go rozumiał, bo widział na własne oczy, co umożliwiają.
Od czasu przybycia na Obrzeża już kilka razy otarł się o śmierć – gdy przeszukiwał zamki na niebie, gdy uciekał z Nieboportu i gdy przedzierał się przez Krainę Snów stworzoną przez jakiegoś uzdolnionego magicznie chłopca. Wydawało się, że niebezpieczeństwom nie ma końca. Ile razy mu się jeszcze upiecze?
Miał wrażenie, że znajduje się milion kilometrów od domu. Tak naprawdę był pewnie jeszcze dalej. Obrzeża istniały chyba w całkiem innym wymiarze.
Teraz jednak Cole przebywał tutaj, w Sambrii, jednym z Pięciu Królestw, i w przewidywalnym czasie nie miało się to zmienić, więc musiał się skoncentrować na najbliższym celu.
Matka Miry użyła swojego talentu formistycznego, żeby umieścić na niebie gwiazdę nad Honoratą. Oznaczało to, że siostra Miry jest w niebezpieczeństwie, ale innych szczegółów nie znali. Niedawno moc Miry przyjęła fizyczną postać. Pokonali ją, ale prawie przypłacili to życiem. Czy teraz czekało ich podobne starcie? Nie mieli pojęcia, co grozi Honoracie, ale Mira była zdeterminowana, żeby ją uratować.
Woźnica Bertram siedział, zgarbiony, na swojej ławce i wpatrywał się w podłogę. Jego stara twarz nic nie wyrażała. Jako pozór stworzony za pomocą formowania nie potrzebował snu, ale nie zaprojektowano go tak, żeby nadawał się na towarzysza. Czasem dzielił się przydatnymi informacjami na temat podróży. Ostatnio stwierdził, że do granicy z Elloweer dotrą następnego dnia rano.
Zwykle autowozem jechało się płynnie, więc kiedy pojazd raz za razem podskakiwał na nierównościach, Cole zwrócił na to uwagę. Rytm kroków chodzącej cegły jeszcze nigdy nie był tak żwawy. Stukot przybrał tempo szybkiego biegu i autowóz jeszcze bardziej przyśpieszył.
Autowóz nie był ani zwierzęciem, ani maszyną. Stworzyli go formiści, więc nigdy się nie męczył, ale też nigdy nie poruszał się szybko. Cole postukał Bertrama w ramię.
– Dlaczego przyśpieszamy?
Staruszek tylko na niego spojrzał. Trzęsły mu się wargi, drgała powieka. Bertram odzywał się tylko po to, żeby udzielić informacji na temat następnego odcinka trasy albo zapewnić każdego, kto chciał słuchać, że jest na wakacjach z wnukami brata. Co prawda jego odpowiedzi nie zawsze pasowały do sytuacji, ale jeszcze nigdy nie zlekceważył pytania.
– Wstawajcie! – zawołał Cole. – Coś jest nie tak!
Joe, który dotąd cicho chrapał, parsknął. Popatrzył na chłopca spod zmrużonych powiek.
– Czy powóz… biegnie?
– Tak – odparł Cole i dodał: – A Bertram nie odpowiada na pytania.
Stary pozór miał zbolałą minę. Raz po raz zaciskał dłoń.
Joe w pośpiechu potrząsnął Mirą i Jace’em.
– Obudźcie się!
Drgawa usiadł gwałtownie.
– Co się dzieje? – zapytał.
Teraz cegła galopowała, dudniąc kopytami. Autowóz skrzypiał i stukotał. Podskoczył na wyboju tak, że Cole poczuł prąd w kręgosłupie.
Jace wyciągnął złotą linę, magiczny przedmiot, który zdobył, gdy pracował u Łupieżców Niebios. Mira sięgnęła po swój miecz skakania, wykonany przez ich przyjaciela Liama, zanim ten wrócił do wielkiego formisty Sambrii.
Joe energicznie uderzył Bertrama w policzek.
– Bertramie! Zwolnij! Zatrzymaj wóz!
– Bertramie! Zatrzymaj wóz! – zażądała Mira.
Woźnica wykrzywiał twarz w grymasie bólu, zgrzytał zębami. Ślina ciekła mu po brodzie.
– Bertramie, stój! – naciskał Joe. – Natychmiast się zatrzymaj!
Bertram wrzasnął i zaczął się kolebać. Na dźwięk tego okropnego, rozpaczliwego krzyku Cole wpadł w panikę. Cóż mogło zmusić spokojny stary pozór do takiego niezwykłego zachowania?
Autowóz chyba nadal przyśpieszał.
– Wyskakujemy? – zapytał Drgawa i wsunął na palec swój elloweerski pierścień, który sprawiał, że widoczne stawały się jego półprzeźroczyste skrzydła oraz nogi pasikonika.
– A nasze rzeczy? – odparł Jace.
– Wy uciekajcie – polecił Joe. – Użyjcie swoich artefaktów, żeby bezpiecznie wylądować. Ja tu zostanę i zobaczę, dokąd…
Jego wskazówki urwały się, kiedy autowóz wystrzelił w górę. Na moment przestała działać grawitacja. Cole zawisł w powietrzu, pozostali również. Po chwili runęli w dół, bo pojazd, mocno wychylony do przodu, z hukiem grzmotnął o ziemię i zaczął staczać się po stromym zboczu.
Cole wylądował na plecach, a na nim – Drgawa. Autowóz trząsł się i pędził po stoku, bez żadnej kontroli. Zanim Cole zdążył usiąść, pojazd znów wzbił się w powietrze, a przy tym ostro przechylił się w prawo.
Nagle złota lina Jace’a rozrosła się i wypełniła wnętrze kabiny skomplikowanym zygzakowatym wzorem. Autowóz wylądował na boku, a potem gwałtownie zaczął się toczyć. Impet cisnął Cole’a i jego przyjaciół na elastyczne zwoje liny. Zawiłe sploty zadziałały amortyzująco i ochroniły ich przed uderzeniem o ściany. Cole, oplątany kawałkami sznura, stracił orientację. Wokół niego wirował i sypał się autowóz.
Pojazd zatrzymał się do góry nogami. Przez chwilę pasażerowie wisieli jak owady w pajęczej sieci. Po gwałtownej kraksie nastały upiorna wręcz cisza i spokój. Potem lina się rozluźniła i wszyscy opadli na sufit. Cole był obolały i miał mętlik w głowie.
– Wysiadajcie – szepnął gorączkowo Joe. – To atak. Jeszcze nie koniec. Musimy uciekać.
Drzwi z jednej strony zniszczonego powozu były wyrwane. Drgawa wyskoczył przez otwór i zniknął w mroku. Jace przywrócił linie zwyczajne rozmiary, a potem również wyszedł. Za nim wysiadła Mira, później Cole. Jako ostatni wydostał się Joe.
Autowóz spoczął na dnie ziemnego wąwozu, nad którym przebiegał most. W słabym świetle księżyca widać było strome, porosłe krzakami zbocza po obu stronach, a na dole pośrodku – strumyk, na tyle wąski, żeby przejść nad nim jednym krokiem. Kamienie, gałęzie i stare powyginane kłody pokrywające dno wąwozu wskazywały na to, że czasem strumień podnosi się wyżej.
Cole głęboko odetchnął nocnym powietrzem. To zdecydowanie lepsze niż woń sześciu ciał upchniętych przez wiele dni w ciasnej kabinie. Odkąd wyruszyli do Elloweer, opuszczał powóz tylko po to, żeby się załatwić i czasem zjeść coś w przydrożnej gospodzie.
Jace przycisnął palec do ust i wskazał szczyt wąwozu. Po stoku zmierzały w ich stronę dwie postaci w zbrojach i pelerynach. Jedna dosiadała olbrzymiego kota bagiennego, a druga jechała na czymś, co wyglądało jak wijąca się masa szmat. Oba groźne wierzchowce sunęły w dół pochyłości płynnie i z gracją.
Cole nisko przykucnął i wstrzymał oddech. Ostatnich kilka dni minęło spokojnie, ale wiedział, że polują na nich ludzie ojca Miry. Kiedy dziewczynka pokonała koszmarny pozór zwany Spustoszą i odzyskała swoje moce formowania, najwyższy formista całkowicie utracił dostęp do jej skradzionych zdolności. Moce, które odebrał pozostałym siostrom, również słabły, więc na pewno wpadł w panikę.
Złowieszczy napastnicy nie wyglądali na legionistów ani gwardzistów miejskich. Może to agenci? Cole słyszał już przestrogi przed tajną policją najwyższego formisty, ale nie mógł wiedzieć, czy ci tutaj są z nią związani. Kimkolwiek byli, na ich widok przechodziły go ciarki. Nauczył się, że w świecie, w którym rzeczywistość można przekształcać, trzeba akceptować niemożliwe, ale to jeszcze nie znaczy, że polubił, kiedy to niemożliwe na niego poluje.
Grupka przyjaciół bez słowa rozeszła się w różnych kierunkach: Drgawa wpełzł za kłodę, Mira przykucnęła za krzakiem, a Jace zlał się z cieniami za stosem kamieni. Joe wskoczył z powrotem do zniszczonej kabiny. Cole ostrożnie obszedł autowóz tak, aby oddzielał go od nadciągających postaci, a jednocześnie żeby dało się je stamtąd obserwować. Dwójka nieznajomych przemieszczała się, nie dbając o dyskrecję. Cole zrozumiał powód: tamci na pewno sądzą, że po kraksie wszyscy pasażerowie albo nie żyją, albo są unieruchomieni. Gdyby nie lina Jace’a, tak właśnie by się stało.
Pomyślał, że dobrze byłoby wziąć z pojazdu miecz skakania. Szykowała się walka, więc nie chciał być bezbronny. Martwił się jednak, że narobi hałasu i pogrzebie szanse na zaskoczenie nadciągających jeźdźców. A tamci zbliżali się już do dna wąwozu.
Zmrużył oczy i próbował zrozumieć, czym właściwie jest ta wijąca się kupa szmat. Szmatostwór sunął naprzód na postrzępionych paskach materiału i raczej unosił się w powietrzu, niż szedł. Był niezbyt duży, a przy tym brakowało mu wyraźnego kształtu, ale najwidoczniej utrzymywał jeźdźca bez trudu.
Joe przyczołgał się do Cole’a i po cichu wręczył mu miecz skakania.
– Trzymaj się nisko, jeśli dasz radę – szepnął chłopcu do ucha. Miał w ręku łuk, formowaną broń, którą Cole znalazł w zamku na niebie. Przy każdym naciągnięciu cięciwy pojawiała się nowa strzała. – Pożyczę sobie. W tej chwili przede wszystkim musimy zabrać stąd Mirę.
Z łukiem w dłoni Joe ukradkiem oddalił się od zniszczonego autowozu. Przestąpił strumyk i skrył się za wysokim krzewem.
Cole, nie podnosząc się znad ziemi, zerknął na jeźdźców, którzy przemieszczali się dnem wąwozu. Podążali wprost ku pojazdowi. Oczywiście! Zamierzali przeszukać wrak! Dlaczego nie znalazł sobie innej kryjówki?
Zaczął się wycofywać w taki sposób, żeby nadal zasłaniał go przewrócony powóz. Poruszał się przykucnięty, z mieczem skakania w pogotowiu. Jeżeli jeźdźcy go zauważą, użyje go do ucieczki w górę stoku. Może nawet odciągnie ich od przyjaciół. Co prawda, tamci mają te dziwne wierzchowce, ale niewykluczone, że miecz skakania pomoże mu uciec.
Jedną nogą wdepnął w strumień i woda cicho chlupnęła. Chłopiec zamarł.
Wielki kot zawył gniewnie. Cole skulił się i zgrzytnął zębami. Zobaczył, że Drgawa uniósł się ku niebu. Jego duże skrzydła ważki lśniły w blasku księżyca.
Zauważyli go.
Cole przesunął się na bok w samą porę, żeby dojrzeć, jak złota lina Jace’a oplata się wokół zbroi jeźdźca, który dosiadał kota bagiennego. Uniosła go wysoko w powietrze, a potem z donośnym brzękiem cisnęła o kamienisty odcinek dna strumyka.
Szmatostwór zawrócił w stronę Jace’a. Mira wyskoczyła z kryjówki – sunęła w powietrzu z wyciągniętym przed sobą mieczem skakania. Klinga uderzyła jeźdźca dosiadającego szmatostwora i zrzuciła go na ziemię, ale nie przebiła zbroi. Mira potoczyła się do strumienia. Miecz wypadł jej z dłoni.
Olbrzymi kot ruszył w kierunku dziewczynki. Cole wycelował broń w miejsce tuż przed bestią i krzyknął:
– Naprzód!
Miecz pociągnął go w powietrzu płaskim łukiem tuż nad dnem wąwozu. Kot właśnie rzucał się na Mirę, kiedy chłopiec, pchany pędem skoku, wbił mu ostrze między żebra. Miecz skakania zwolnił, zanim trafił w cel, ale i tak zanurzył się głęboko, a zaraz potem Cole sam uderzył we włochate, mięsiste cielsko bestii. Zawirował w powietrzu i wylądował na ziemi. Boleśnie wykręcił ramię i otarł sobie nogi.
Kot bagienny zwinął się z sykiem, zębami usiłując capnąć miecz, który tkwił mu w boku. Po chwili w kark trafiła go strzała.
– Cepie, atak! – zawołała Mira, wskazując zwierza.
Ze zniszczonego autowozu, przy akompaniamencie chrzęstu miażdżonego drewna, wyfrunął cep formisty złożony z sześciu ciężkich żelaznych kul połączonych z centralnym pierścieniem ciężkimi łańcuchami. Pomknął w stronę kota bagiennego. Jednocześnie okładał go i oplatał. Ogromna bestia wylądowała na grzbiecie z dwiema unieruchomionymi łapami, szarpiąc się i sycząc.
Jeździec w zbroi, którego Mira wysadziła z siodła, zdążył podnieść się na nogi. W rękach dzierżył bojowy topór obosieczny. Ruszył na Cole’a, z wysoko uniesioną olbrzymią bronią. Chłopiec zgiął nogi w kolanach, gotów uskoczyć przed opadającym ostrzem.
Jednak zanim drgnął, złota lina spętała jeźdźcowi kostki, dźwignęła go wzwyż i cisnęła nim o głaz po drugiej stronie wąwozu. Wielki kot bagienny znieruchomiał, naszpikowany kolejnymi strzałami.
Jace kilka razy smagnął liną szmatostwora, ale przechodziła na wylot, o nic nie zaczepiając. Wyglądało na to, że jego atak tylko pobudził plątaninę poszarpanych szmat do działania. Przez moment wirowała w miejscu, a potem otarła się o Cole’a, ale wyrządziła tyle samo szkody, ile wyrządziłby ciśnięty w niego stos rzeczy do prania.
Chłopiec poszedł po swój miecz. Mocno musiał nim poruszać, żeby go wyszarpnąć. Otarł klingę o futro zwierzęcia.
Ze szczytu wąwozu, z okolic mostu, dobiegło głośne rżenie. Cole zdążył podnieść wzrok, żeby dostrzec konia, który stanął dęba. Zsunął się z niego jeździec, a potem obie sylwetki zniknęły mu z pola widzenia.
Obok Miry z furkotem skrzydeł wylądował Drgawa. Przykucnął i pomógł jej wstać. Szmatostwór prędko sunął w górę wąskiego strumyka.
Joe podbiegł do przyjaciół ze strzałą na cięciwie.
– Miro, zajmij się tym jeźdźcem – polecił, celując z łuku ku szczytowi wąwozu.
– Cepie, atak – wydała komendę dziewczynka. Plątanina kul i łańcuchów porzuciła powalonego kota i pomknęła w górę stoku. Na szczycie się zatrzymała. – Cepie, atak – powtórzyła Mira, wskazując ręką kierunek, w którym oddalił się nieznajomy. Cep nieszkodliwie wisiał nad ziemią. – Próbuję wyobrazić sobie jeźdźca – powiedziała. – Zniknął mi z oczu, zanim dobrze mu się przyjrzałam. Chyba muszę widzieć cel. Czy powinnam wspiąć się na górę?
– Nie – odparł cicho Joe. – Nie warto ryzykować. Czy nie możesz polecić cepowi, żeby zaatakował tam wszystko, co znajdzie się w jego zasięgu?
– To nie jest pies obronny. Muszę nim pokierować.
Joe skinął głową.
– Trafiłem strzałą konia. Nie wiem, czy dużą szkodę wyrządziłem. Nie wolno pozwolić napastnikowi uciec. Mógłby wezwać posiłki. Powinienem ruszyć za nim.
– Jak oni to zrobili, że autowóz oszalał? – spytał Drgawa.
– Pewnie go przeformowali – stwierdził Jace.
– Ale przecież ten powóz stworzył Declan – mruknęła Mira. – Trzeba nie lada mocy, żeby przejąć dzieło wielkiego formisty.
– Może to formownictwo – rzekł Cole. – Skoro formownicy mogą grzebać w samej mocy formowania, to kto wie, co jeszcze potrafią?
– Przecież skupili moc Miry w Spustoszy – przypomniał Drgawa. – Co to dla nich przerobienie pozoru?
– Nie wiem, co potrafią formownicy, ale to nie byli zwykli żołnierze – uznał Joe. – Właśnie spotkaliście agentów. A jeden teraz ucieka. Nie dopuszczę do tego. Raczej nie sprowadzi legionistów ani zwyczajnych służb porządku, ale w okolicy może być więcej takich jak on.
– Rozdzielamy się? – zapytał Jace.
– Chwilowo tak – odparł Joe.
– Mamy trzymać się drogi? – upewnił się Drgawa.
– Doprowadzi was do Kartaginy, miasta na granicy między Sambrią a Elloweer – potwierdził mężczyzna. – Gwiazda Honoraty stale wskazuje ten kierunek. Jeżeli niebezpieczeństwo zmusi was do opuszczenia drogi, Mira wie, jak podążać za gwiazdą.
Cole spojrzał na dziewczynkę, która uniosła wzrok ku niebu. Dla utrzymania w sekrecie faktu, że jej matka potrafi oznaczyć miejsce położenia swoich pięciu córek, tylko Mira i Joe wiedzieli, jak wygląda gwiazda Honoraty. Gdyby ta informacja dotarła do najwyższego formisty, dziewczynki byłyby zgubione.
– Nie widzę jej – stwierdziła Mira. – Czy to tylko z nerwów? Czy…
Joe popatrzył w niebo w tym samym kierunku. Przez chwilę milczał w ogromnym napięciu.
– O nie – wymamrotał wreszcie. – Masz rację. Gwiazda zniknęła.ROZDZIAŁ 2. BEZ GWIAZDY
– Co to oznacza? – jęknęła Mira.
Cole strasznie jej współczuł. To była jej jedyna więź z siostrą, która znajdowała się w niebezpieczeństwie.
Dziewczynka spanikowanym wzrokiem wpatrywała się teraz w skrawek nieba, na którym powinna znajdować się gwiazda.
– Przyczyn może być wiele – powiedział Joe, z wyraźną troską o spokój w głosie. – Może twoja mama bała się, że gwiazdę wykorzystają wrogowie. A może twoja siostra została już uratowana.
– A jeśli ona… – szepnęła Mira i zakryła usta.
– Na pewno nie – odrzekł Joe. – To nas nie może zniechęcić. Ja muszę dopaść agenta, który uciekł. Wy ruszajcie do Kartaginy. Po stronie Elloweer jest fontanna z siedmioma dyszami. Jeśli nie dogonię was na drodze, szukajcie mnie w tym miejscu codziennie w południe. Przyczajcie się. Gdybym się nie pojawił przez ponad trzy dni, to znaczy, że albo nie żyję, albo mnie złapali. – Joe zmierzył wzrokiem Cole’a, Jace’a i Drgawę. – Uważajcie na nią.
Potem odwrócił się i ruszył biegiem pod górę.
Mira nadal wpatrywała się we fragment nieba. Cole podążył za jej spojrzeniem i zobaczył wiele gwiazd. Wiedział jednak, że wśród nich nie ma tej jednej, którą ona pragnie dostrzec.
– Nie zostawajcie tutaj! – zawołał z góry Joe. – Nie wiadomo, co jeszcze się tu zbliża!
– To prawda – przyznał Drgawa.
– A nasze rzeczy? – zapytał Jace. Ruchem głowy wskazał uszkodzony autowóz. – Weźmy przynajmniej pieniądze!
– Racja – zgodził się Cole.
– Wy dwaj zabierzcie, co trzeba – powiedział Drgawa. – Ja polecę z Mirą w ustronniejsze miejsce. Poczekamy na was na drodze.
– Dobra, spływajcie. – Jace machnął ręką. – Ty też, Cole, jeśli chcesz.
– Zostanę z tobą – odparł chłopiec, a potem spojrzał na Mirę. – Do zobaczenia za moment.
Drgawa wzbił się w powietrze, a Mira posłużyła się mieczem skakania. Wylądowała w połowie wysokości stoku po przeciwnej stronie wąwozu niż ta, po której wspiął się Joe.
– Cepie, za mną – poleciła, a cep jej posłuchał.
Cole ruszył do autowozu. Bolało go ramię i piekły otarte nogi. Chodząca cegła, niezaprzęgnięta już do pojazdu, leżała bez ruchu na boku. Dwie nogi miała złamane na wysokości ud.
Cole i Jace dotarli do otworu po drzwiach i wdrapali się do środka. Bertram leżał bezwładnie twarzą w dół.
– Czy on nie żyje? – zapytał Jace.
Cole, zaniepokojony, że to prawda, przykucnął i szarpnął starego woźnicę za ramię.
– Bertramie, nic ci nie jest?
Staruszek poruszył się i uniósł głowę.
– Jestem na wakacjach z wnukami brata. – Lekko się uśmiechnął. – Nie ma powodu do obaw.
Jace wspiął się do podłogi powozu, a potem otworzył klapę. Wypadło stamtąd kilka przedmiotów. Zeskoczył i zaczął w nich grzebać. Z zewnątrz Cole słyszał cichy chlupot strumyka.
– Nie byłeś sobą – powiedział do Bertrama. – Krzyczałeś.
Staruszek zamrugał oczami.
– Nie jestem już młodzieniaszkiem. Wy, szczawiki, musicie wybaczyć nam, starszym panom, że raz po raz coś się nam przydarza. Ostatnio nie najlepiej się czułem. Ale to nie zepsuje nam wakacji.
Jace ruszył do wyjścia.
– Musimy spadać – powiedział, po czym wycofał się z autowozu.
Cole uniósł palec na znak, żeby zaczekał. Usiłował ułożyć takie pytanie, na które Bertram mógłby odpowiedzieć.
– Nasze wakacje są zagrożone. Powóz zwariował i się rozbił. Jak teraz dotrzemy do Elloweer? Co się stało?
Bertram zachichotał niezręcznie.
– Powóz zrobił to, co musiał.
– Przecież powóz słucha poleceń Miry – powiedział z namysłem Cole. – Nie jeździ szybko. Co się stało?
– Sprawił się tak, jak należało – odrzekł Bertram. – Ja również.
– Kto wydał rozkaz? Kto zmienił autowóz?
Staruszek zdawał się nieporuszony.
– Musicie sobie chwilę poradzić beze mnie, młodziaki. Powóz jest w kiepskim stanie. Chyba dobrze mi zrobi, jeśli tu kapkę odpocznę. Te wakacje nieźle dały mi w kość! Każdy dziadek ma swoją granicę wytrzymałości.
– Chodź – poganiał Cole’a Jace. – Wziąłem pieniądze i trochę jedzenia.
– Do widzenia, Bertramie. Dzięki za wakacje.
Bertram kiwnął głową.
– Dobry z ciebie wnuczek.
Cole wyszedł z autowozu.
– Co to? Łzy? – zapytał Jace.
Cole otarł oczy i odwrócił wzrok.
– Nie.
– On nie jest prawdziwy. To pozór. Został stworzony.
Cole westchnął.
– To w sumie jeszcze gorzej. Będzie tu siedział i myślał, że powinien być z nami na wakacjach.
– Przecież on w ogóle nie myśli – odparł Jace. – Paple tylko te wszystkie rzeczy, których nauczył go Declan. Nie martw się nim. Znacznie gorzej, że straciliśmy transport. Chodź, poszukamy Miry.
– A ci goście, których załatwiłeś liną? – spytał Cole. – Nie powinniśmy sprawdzić, czy żyją?
– Nie ma szans. Chcieli nas zabić. Nie hamowałem się.
– Mieli zbroje.
– Zbroja nie chroni przed upadkiem z urwiska. Mocno nimi rzuciłem. Joe się o nich nie martwił.
– Joe się śpieszył – zauważył Cole.
Jace głośno westchnął.
– Dobra. Ty sprawdź tamtego. – Wskazał bliższego z mężczyzn. Potem jego magiczny sznur zwinął się jak sprężyna, a następnie rozprostował, aby posłać go tam, gdzie leżał drugi napastnik. Lina w porę splotła się pod chłopcem, żeby złagodzić lądowanie.
Cole potruchtał do swojego jeźdźca. Hełm i napierśnik były mocno wgniecione od zderzenia z głazem. Postać się nie ruszała. Przykucnął obok i przyłożył ucho do hełmu, nasłuchując oddechu. Nic nie usłyszał.
– Giń! – wrzasnął jakiś głos, a czyjeś dłonie chwyciły Cole’a od tyłu.
Chłopiec podskoczył i natychmiast się obrócił. Miał tak zaskoczoną minę, że Jace parsknął śmiechem.
– Tamten drugi zszedł z tego świata – poinformował. – Tracimy czas. Spadajmy.
Jego lina znów się zwinęła i Jace wystrzelił w górę stoku. Cole wycelował miecz, wypowiedział komendę i pofrunął.
Robił to już wiele razy, ale używanie miecza skakania nadal było ekscytujące, między innymi dlatego, że nie miał nad nim pełnej kontroli. Zwykle najtrudniej się lądowało. Przekonał się, że jeśli od razu wykona jeszcze jeden skok, zamiast całkiem się zatrzymać, impet będzie znacznie słabszy. Dlatego połączył serię skoków: po stoku, przez most i dalej drogą, aż dostrzegł Drgawę i Mirę, którzy do niego machali.
Wycelował czubek klingi w miejsce obok przyjaciół, jeszcze raz wykrzyknął komendę i poszybował w ich stronę. Miecz spowolnił go w ostatniej chwili, ale nie na tyle, żeby Cole nie upadł na kolana na piaszczystej drodze.
Ponieważ skakał z wykorzystaniem miecza, wyprzedził Jace’a, który chwytał liną pnie przydrożnych drzew i wystrzeliwał jak z procy. Jace dotarł na miejsce właśnie wtedy, gdy Cole podnosił się z ziemi.
– Musisz poćwiczyć lądowanie – powiedział.
– A ty popracuj nad szybkością – odparował Cole.
Jace wskazał pobocze.
– Co to ma być?
Cole spojrzał w tamtą stronę. Zobaczył bezkształtną brązową bryłę sięgającą mu do pasa, która kołysała się w tył i w przód na dwóch nierównych nogach. Być może niezgrabny obiekt wyczuwał skupioną na nim uwagę, bo pokuśtykał w ich kierunku.
– Mira próbowała uformować coś, co zawiozłoby nas do Kartaginy – wyjaśnił Drgawa.
Jace wybuchnął śmiechem.
– To coś? Wygląda jak chodząca kula z błota.
Cole usiłował się nie roześmiać. Opis był całkiem trafny.
– Śpieszyłam się – odparła Mira, wzburzona. – Tworzenie pozorów jest bardzo trudne. Nawet najlepsi formiści potrzebują czasu, kiedy symulują życie.
– To po co w ogóle próbowałaś? – zapytał Jace.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
– Zobaczyłam, do czego jest zdolna moja moc, kiedy walczyliśmy ze Spustoszą. Pamiętacie, jaka była wielka? Jak dobrze symulowała mnie i mojego ojca? Teraz ta moc jest we mnie. Muszę tylko nauczyć się jej używać. Wiem, że jestem zdolna do wielkich formistycznych wyczynów. Pomyślałam, że jeżeli zaczerpnę ze swojej desperacji, to może uformuję coś przydatnego.
Kula z błota przyczłapała do Jace’a, wpadła na jego nogę i się przewróciła. Zaczęła się lekko kołysać i wydała z siebie zniekształcony, ściśnięty dźwięk.
– Czy to coś próbuje mówić? – spytał Jace. – Wiesz co? Jest trochę podobne do Drgawy. Robił ci za modela?
– Przestań. – Mira uderzyła go w ramię.
Zachwiała się, a on ją przytrzymał.
– Co się stało? – zapytał.
– Wysiłek dużo mnie kosztował. Nic mi nie będzie.
– Zdajesz sobie sprawę, że przed nami długa droga, prawda? – przypomniał jej Cole.
– Chciałam, żeby było nam łatwiej – odpowiedziała, podczas gdy mały, nieforemny pozór kolebał się i próbował wstać. Zaśmiała się cicho. – Miał być większy.
Po tych słowach pozostali również mogli się roześmiać.
– Każesz mu się ruszać? – zainteresował się Cole.
– Został tak zaprojektowany, żeby iść za nami, kiedy na nim nie jedziemy – wyjaśniła Mira. – Tyle chyba rozumie. Miał mieć cztery nogi. I słuchać moich poleceń, ale wydaje się prawie całkiem nieświadomy.
– Możesz go jakoś bardziej uformować? – spytał Cole. – Ulepszyć go?
Dziewczynka pokręciła głową.
– Jestem wykończona.
– A odformować? – wtrącił Jace. – Ktoś go może znaleźć.
– Może bym i potrafiła, ale za dużo by mnie to kosztowało. I tak już z trudem za wami nadążam. Strasznie głupio postąpiłam, bo próbowałam stworzyć pozór za jednym razem. Spustosz tak przecież zrobiła, więc pomyślałam, że może ja też potrafię. Zwykle takie projekty realizuje się po trochu, krok po kroku.
Pozór wstał i poczłapał do Cole’a. Chłopiec się cofnął. Kreatura przyprawiała go o gęsią skórkę.
– Z czego to jest zrobione? – zapytał Jace.
– Wygląda jak ziemia, ale w dotyku przypomina raczej korek – odparła Mira. – Jest bardziej wytrzymały, niż się wydaje, ale nie do końca o to mi chodziło.
Jace popchnął pozór. Przykucnął, przesunął dłońmi po jego powierzchni i lekko go rozkołysał.
– Wy już idźcie. Dogonię was, gdy się tego pozbędę.
– Co chcesz zrobić? – zapytał Cole.
– Ukryję to coś w lesie daleko od drogi. Nie jest lekkie, ale przy użyciu liny chyba sobie poradzę.
– To chyba trochę wredne, co?
Jace zaśmiał się z irytacją.
– Cole, przecież to chodzący kawał korka! Mira stworzyła go z gruzu. On nie ma uczuć. Ale mógłby próbować za nami iść, czym zrobiłby przysługę każdemu, kto chce nas odnaleźć.
– Dobra – odrzekł Cole. – To ma sens.
– Ruszajcie – powiedział Jace. – Może ktoś nas ściga. Nie marnujmy naszej przewagi.
– Dasz radę chodzić? – spytał Mirę Cole.
Otarła dłonią czoło.
– Muszę. Nie mam wyboru. – Spojrzała w niebo. – Szkoda tylko, że nie ma gwiazdy.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział chłopiec.
Nie był pewien, czy sam wierzy we własne słowa, ale chciał podnieść ją na duchu.
– Miro, ty idź przodem – zasugerował Drgawa. – Będziemy mieli na ciebie oko z tyłu.
Mira dobyła miecza skakania, wycelowała go w głąb drogi i zawołała:
– Naprzód!
Cep formisty ruszył za nią. Cole usłyszał, że kiedy wylądowała, powtórzyła komendę i znów wystrzeliła przed siebie. Drgawa pomknął za nią, furkocząc skrzydłami. Cole wyprostował rękę z mieczem i skoczył.