- promocja
Pięć królestw. Strażnicy kryształów. Tom 3 - ebook
Pięć królestw. Strażnicy kryształów. Tom 3 - ebook
Cole Randolph wciąż nie może uwierzyć, jak bardzo jego życie stanęło na głowie. Uwięziony w dziwnym świecie daleko od domu, odnalazł swego przyjaciela Daltona i przetrwał wizytę w dwóch królestwach Obrzeży, ale nic nie przygotowało go na magnetyczne szosy Zeropolis i roboty, które polują na zbiegów.
Rząd Zeropolis, kierowany przez Abrama Trencha, wykorzystuje zaawansowaną technologię, aby kontrolować obywateli. Na szczęście tamtejszy ruch oporu wspierają Strażnicy Kryształów – grupa buntowników dysponujących niezwykłym uzbrojeniem. Cole i Dalton, uciekając przed tajną policją najwyższego króla, próbują znaleźć resztę zaginionych przyjaciół i pomóc Mirze w odnalezieniu kolejnej siostry, Konstancji. Gdy jednak wrogowie bezlitośnie rozmontowują ruch oporu, Cole ma coraz mniej czasu na obnażenie tajemnic zeropolitańskiego rządu i odkrycie, kto pomógł najwyższemu królowi wykraść moce córkom.
Trzecia część pięciotomowej serii, o której sam autor mówi, że najbardziej przypomina bestsellerowy Baśniobór. I jest co najmniej tak samo genialna!
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8318-418-0 |
Rozmiar pliku: | 670 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niebo jaśniało, ale słońce jeszcze nie wzeszło, kiedy Cole przyszedł do swojego konia. Zarzucił derkę na grzbiet Włóczęgi, ale pikowany materiał przeleciał przez zwierzę i spadł na ziemię.
Cole obrócił się w miejscu.
– Dalton?
Jego przyjaciel stał kilka kroków dalej z założonymi rękami, oparty o pień drzewa.
– Nieźle, co?
Cole podniósł derkę i otrząsnął z piachu.
– Nawet bardzo dobrze. – Przesunął dłoń na wylot przez konia. Poczuł jedynie, jakby oblepiała ją pajęczyna. – Wygląda idealnie.
– Przestawiłem Włóczęgę wczoraj wieczorem, kiedy uderzyłeś w kimono – wyjaśnił Dalton.
Iluzja konia zniknęła.
– Znowu nie mogłeś spać? – spytał Cole.
– Próbowałem. Trudno mi wyłączyć mózg. Potrzebowałem trochę czasu.
– Dalton! – zabrzmiał kolejny głos. Jace, z dziesięć centymetrów wyższy od Cole’a i Daltona, chociaż niewiele starszy, podszedł do nich stanowczym krokiem. Jego opalona twarz była czerwona. – Gdzie moje siodło?
Dalton aż się uśmiechnął.
– Nie tam? – Wskazał palcem.
Cole spojrzał w tamtą stronę. Siodło Jace’a opierało się o omszałą kłodę.
– Ha, ha… – odparł Jace. – Już próbowałem je podnieść.
Siodło zniknęło.
– Dwie bardzo dobre zdawy naraz – podsumował Cole. – Jak długo je utrzymałeś?
– Zacząłem, zanim wstaliście. Jakiś kwadrans temu.
Jace fuknął.
– Brawo. Może urządzicie ze Skye własne czarodziejskie widowisko. No to gdzie moje siodło?
Dalton rozejrzał się niewinnie, a potem odchylił głowę. Cole podążył za jego spojrzeniem w górę drzewa, gdzie siodło wisiało na wysokiej gałęzi. Parsknął śmiechem, zanim zdążył się powstrzymać.
– Lepiej, żeby nie było prawdziwe – zagroził Jace. – Inaczej zrzucę ci je na głowę.
Siodło zniknęło.
– Trzy zdawy jednocześnie? – zdziwił się Cole.
– Leży za tamtym pniakiem – powiedział Dalton, wskazując ruchem głowy.
Na oczach Cole’a odrapany pień rozwiał się w powietrzu i odsłonił w ten sposób siodło Jace’a.
– Cztery – poprawił się Cole. – I wszystkie wyglądały super.
Dalton wzruszył ramionami.
– Ładnie marnujesz czas – jęknął Jace. – Przecież jesteśmy uciekinierami.
– Robiłbyś to samo, gdybyś umiał tworzyć zdawy – odparł Cole.
– Stworzyłbym taką, że spadlibyście z wysokiej skały – stwierdził Jace.
– Zabiłbyś nas?! – wykrzyknął Dalton.
– Wylądowalibyście w jeziorze. Wycisnąłbym z was najbardziej piskliwe okrzyki świata.
– Skoczylibyśmy na bombę i byłby największy plusk świata – odparł Cole. – A potem wzięlibyśmy się do ciebie.
– Ale bym się bał! – parsknął Jace. – Lepiej się pośpieszcie. Wyruszamy.
Cole odwrócił się po swoje siodło, ale Dalton go powstrzymał.
– Poczekaj.
Jace dźwignął razem derkę i siodło, podszedł do konia i zarzucił mu je na grzbiet. Siodło z derką przeleciało przez iluzję i runęło w piach. Jace rzucił Daltonowi piorunujące spojrzenie.
– Prędzej! – zawołał Dalton. – Konie stoją tam. Wyjeżdżamy!
Chwycił derkę Cole’a, a on sam wziął siodło. Ruszyli wspólnie do miejsca, gdzie Dalton przestawił wierzchowce. Cole zerknął na przyjaciela. Przybyli na Obrzeża z Mesy w Arizonie. Gdy tu trafili, nic nie wiedzieli o tym świecie. Nie słyszeli o formowaniu, o najwyższym królu, nie wiedzieli nawet, że coś takiego jak Obrzeża w ogóle może istnieć. Handlarz niewolników porwał kilkadziesięcioro dzieci, które podczas Halloween odwiedzały nawiedzony dom w sąsiedztwie, i zabrał je do dziwnego świata. Wkrótce po przybyciu naznaczono ich jako niewolników i rozproszono po pięciu królestwach. Zaczynali samotni – obcy ludzie w obcym miejscu.
Stopniowo jednak uczyli się, o co tu chodzi. Cole’owi udało się odnaleźć najlepszego przyjaciela i okazało się, że Dalton ma niesamowite zdolności.
– To było super – powiedział Cole. – Ale dlaczego tak uwziąłeś się na Jace’a? On ma gorącą głowę. Jak nie będziesz ostrożny, to dostaniesz po pysku.
– Wczoraj sam schował mi siodło – wyjaśnił Dalton. – Skoro on robi kawały, to musi ścierpieć, że robią mu je inni.
– Ja ci nie schowałem siodła – zaznaczył Cole.
– Nie chciałem, żeby Jace był jedyną ofiarą. No i wiem, że znasz się na żartach.
– Jasne. Bo jesteśmy przyjaciółmi i się rozumiemy. Ale z nim jest inaczej. Lepiej mu się nie narażać.
– Też coś. Niech nie uważa się za nie wiadomo kogo. Jeśli on nas drażni, to my jego też.
– Rozumiem, że chcesz mu się postawić. Ale czy to mądrze robić mu kawały?
– Niby czym mi odpowie? – odparł Dalton. – Serio, zemści się? Jeśli tak, to znowu go załatwię. Przynajmniej problem będzie z głowy.
– A gdy już opuścimy Elloweer? W Zeropolis nie stworzysz iluzji.
Dalton westchnął z żalem.
– Rzeczywiście słabo. Ale tym bardziej muszę mu dopiec, póki mogę. Jeśli zacznie mnie szanować, to się uspokoi.
– Albo będzie cię drażnić jeszcze bardziej, aż się złamiesz.
Dalton wzruszył ramionami.
– Ja się nie poddam.
– Ryzykujesz.
– Więcej ryzykuję, gdy daję mu się dręczyć, kiedy ma ochotę. Sam zobaczysz.
Dotarli do konia Cole’a.
– Ty pierwszy – powiedział chłopiec.
Dalton położył derkę na grzbiecie zwierzęcia.
– Ten jest prawdziwy.
Cole narzucił na derkę siodło.
– Lepiej też wsiądź na konia – poradził.
– Jeśli moim największym problem do czasu wyjazdu z Elloweer będzie Jace, to się ucieszę – skwitował Dalton.
Cole pokiwał głową.
– Z tym mogę się zgodzić.
Wkrótce po wschodzie słońca zobaczyli Czerwony Trakt. Przecinał dzikie pustkowie niczym otwarta rana. Jednolita czerwona nawierzchnia obwiedziona rdzawym krawężnikiem zaczynała się nagle i ciągnęła aż po horyzont. Była jedynym śladem cywilizacji w nieskalanym krajobrazie. Cole, Dalton, Mira, Jace, Skye i Joe nie napotkali trudności, odkąd rozstali się z Honoratą oraz dawnym Błędnym Rycerzem i wyruszyli do Zeropolis. Cole miał nadzieję, że gdy będą się zbliżali do Trilliana, nadal będzie im się tak dobrze wiodło.
Zerknął na Skye, która z uwagą przyglądała się drodze. Rozumiał jej wahanie. Na końcu traktu czekał Zaginiony Pałac, będący od wieków więzieniem torivora Trilliana. Skye, jako nowa wielka formistka Elloweer, zamierzała go prosić, żeby został jej nauczycielem.
Cole wcale jej nie zazdrościł. Trilliana, jedną z budzących największy lęk, najgroźniejszych istot na Obrzeżach, dawno temu zaskoczyli i uwięzili potężni formiści. Gdyby tego nie dokonali, zapewne panowałby teraz nad całymi Obrzeżami.
Minęło zaledwie kilka tygodni, odkąd Cole po raz pierwszy odwiedził Zaginiony Pałac i osobiście przekonał się o olbrzymiej mocy torivora. W granicach swego więzienia Trillian potrafił niemal dowolnie zmieniać rzeczywistość. Nie tylko wdarł się do umysłu Cole’a, lecz także zmusił go, żeby zaryzykował życie i wolność dla ratowania z niewoli siostry Miry – Honoraty.
Mieszkańcy Elloweer z zasady nie zbliżali się do włości Trilliana. Nikt nie chciał narazić się torivorowi ani członkom jego Czerwonej Gwardii i właśnie dlatego Joe zaproponował, żeby cała grupka zbiegów udających się do Zeropolis towarzyszyła Skye w drodze do Zaginionego Pałacu. Ponieważ Skye miała do Trilliana oficjalną sprawę, Joe był skłonny zaryzykować, uznając, że bliskość torivora stanowi mniejsze zagrożenie niż podróż przez gęściej zaludnione rejony.
Wzrok Cole’a padł na Mirę, jadącą na cętkowanej klaczy. Nie mieli cienia wątpliwości, że jej ojciec, najwyższy formista, rozpaczliwie chce ją odnaleźć. Po wykradzeniu mocy formistycznych swoim pięciu córkom Stafford Pemberton upozorował ich śmierć i spróbował je uwięzić. Z pomocą matki dziewczęta zdołały zbiec i odtąd żyły na wygnaniu. Po utracie mocy przestały się starzeć.
Nie tylko Mira odzyskała swe zdolności. Jej siostra Honorata – również. Najwyższy formista najpierw wysłał po Mirę legionistów, a potem członków swojej tajnej policji zwanych agentami. Teraz na pewno gorączkował się jeszcze bardziej. Od czasu pokonania Morgassy Cole nie widział wysłańców najwyższego króla, co oznaczało, że strategia polegająca na udaniu się do Zaginionego Pałacu zadziałała.
– Czy mamy jechać drogą? – zapytała Skye, zatrzymawszy się zaledwie kilka kroków od miejsca, w którym rozpoczynała się czerwona nawierzchnia.
– Nie musimy kryć się z tym, że przybywamy – rozumowała Mira. – Miejmy nadzieję, że Trillian ucieszy się z okazji do szkolenia nowej wielkiej formistki.
– Sam nie wiem – odrzekł Cole. – Bardzo się interesował tobą i Honoratą. Umie wyczuć, kto jedzie drogą. Czy warto, by wiedział, że jesteś w pobliżu?
– Słuszna uwaga – zgodził się Jace. Wyprostował się w siodle, miał poważną minę. – Ostatnio puścił cię wolno, żebyśmy powstrzymali Morgassę. Tym razem może chcieć pojmać cię na dobre.
– Przyjdzie mu walczyć jeszcze z niejedną Morgassą, jeżeli nie powstrzymamy mojego ojca i formowników – odparła Mira. – Trillian potrafi czytać nam w myślach. Zrozumie, jakie to ważne, żebyśmy odnaleźli Konstancję i pozostałe siostry.
– Na pewno się tym przejmie? – zastanawiał się Dalton. – Morgassa bezpośrednio mu zagrażała. Bał się, że go unicestwi. Czy obchodzą go problemy innych królestw?
– Jedno mogę wam powiedzieć – odezwała się Skye. – Nie nawiążę współpracy z Trillianem, jeżeli spróbuje was pojmać.
– Nie wiem, czy zrobi to na nim wrażenie – stwierdził Cole. – Pewnie ma sposoby, żeby cię szkolić, czy tego chcesz, czy nie. Poznałem go. Gość umie włamać się do umysłu i przejąć władzę nad snami. W granicach swojego więzienia potrafi praktycznie wszystko. Może chętnie nas zatrzyma bez względu na to, co o tym myślimy.
– Nie stać nas na bycie łatwym celem – odezwał się Joe, oprócz Skye jedyny dorosły w grupie. – Podróż po trakcie byłaby nieco wygodniejsza, ale Cole ma rację: nie warto za wcześnie powiadamiać Trilliana, że tu jesteśmy.
– Poprzednio podróżowaliśmy obok traktu – powiedziała Mira. – Nie było tak źle.
Na tym rozmowa się skończyła. Joe i Skye ruszyli wzdłuż drogi, a reszta pojechała za nimi.
Dalton dogonił Cole’a.
– Czuję się tak, jakbyśmy dopiero co tu byli – stwierdził.
– Rzeczywiście.
– Poprzednio towarzyszył nam Minimus. Szkoda, że nie podróżuje z nami jakiś rycerz.
– Cieszę się, że pojechał z Drgawą – odrzekł Cole. – Tyran, który opanował jego wioskę, nawet się nie obejrzy. Ale skoro już gdybamy, to ja żałuję, że nie ma z nami Drgawy. Ratował mi życie częściej niż ktokolwiek inny.
Dalton pokiwał głową.
– Gdyby były kłopoty, Skye i ja okryjemy nas zdawami.
– Teraz ukrycie się to chyba najlepsze rozwiązanie – zgodził się Cole.
– Przynajmniej dopóki znowu nie odnajdziesz swojej mocy.
Cole zmusił się do uśmiechu, ale nie ucieszyło go to przypomnienie. Niedawno odkrył, że potrafi napełniać energią magiczne przedmioty z Sambrii, tak by działały w Elloweer. Niestety Morgassa, tuż przed śmiercią, wbiła mu palce w ciało i użyła jakiejś formowniczej sztuczki, żeby oddzielić go od tej mocy. Ledwo zdążył ją rozpoznać i wykorzystać, a już prysła.
– Mamy maski – przypomniał Cole.
– To ostatnia deska ratunku – odparł Dalton. – Callista ostrzegała, że z każdym kolejnym użyciem trudniej je będzie zdjąć. Poza tym nie ma jej już z nami, więc nie pomoże, gdyby coś poszło nie tak.
Maski, które dostali od Callisty przed bitwą z Morgassą, pozwalały przeistoczyć się w potężne zwierzęta. Czas spędzony w ciele pumy Cole wspominał jak przez sen. Niestrudzonym sprintem pokonał mnóstwo kilometrów, pędząc przez elloweerski krajobraz. Dalton mówił prawdę o niebezpieczeństwie – maskę za każdym razem niełatwo się zdejmowało.
– Kiedy ostatnio byliśmy zwierzętami, odnieśliśmy poważne obrażenia – powiedział Cole. – Jace i ja prawie zginęliśmy. Może kiedy znów włożymy maski, rany wrócą.
– Tylko w jeden sposób można się o tym przekonać – odparł Dalton. – Ale wcale mi się do tego nie śpieszy.
– Po dotarciu do Zaginionego Pałacu zostawimy maski Skye – dodał Cole. – W Zeropolis nie zadziałają, a są zbyt potężne, żeby ukryć je w przypadkowym miejscu.
– Wtedy naszą jedyną ochroną będą moje zdawy oraz Joe – stwierdził Dalton.
Cole spojrzał na Joego. Ile on miał lat? Trzydzieści? Nie wyglądał na świetnego wojownika ani nic w tym stylu, ale rzeczywiście był śmiały i dzielny. Trafił na Obrzeża z Monterey w Kalifornii, lecz Cole niewiele więcej o nim wiedział.
– Myślisz, że czekają nas kłopoty z Trillianem? – spytał.
– Bylibyśmy głupi, gdybyśmy się ich nie spodziewali.
Spędzili cały dzień, mając trakt po lewej ręce, raz bliżej, a raz dalej, bo czasem natrafiali na przeszkody. Z nastaniem nocy rozbili obóz. Na niebie pojawił się duży pomarańczowy księżyc, Bedulla, który przyćmił pobliskie gwiazdy.
Cole zauważył, że Mira stoi w pewnej odległości i patrzy w niebo. Podszedł do niej.
– To największy księżyc, prawda?
Dziewczynka spojrzała na niego.
– Największy, jaki widziałam. Rzadko się pokazuje. Przy nim wszystkie gwiazdy bledną. Kiedyś pojawiał się jeszcze większy, złoty.
– Szukasz gwiazd swoich sióstr? – spytał cicho Cole.
Miał na myśli znaczniki na niebie, których czasem używała jej matka, żeby wskazać położenie córek.
– Co noc – szepnęła Mira. – Na wszelki wypadek.
– To chyba nie jest łatwe, skoro gwiazdy i księżyce ciągle się zmieniają.
– Nie jest. Gwiazdy sióstr zawsze mają ten sam kolor i jasność, ale codziennie pojawiają się na innym tle.
– Nie rozumiem, jakim cudem na Obrzeżach każdej nocy jest inne niebo.
– Czego tu nie rozumieć? – spytała Mira, nie opuszczając wzroku.
– Na Ziemi gwiazdy mają regularny cykl. Krąży wokół nas jeden Księżyc. A tutaj gwiazdy świecą jak popadnie. Macie kilkanaście księżyców i pojawiają się, kiedy mają ochotę. Gdzie się kryją, kiedy ich nie ma? Co to za wszechświat, który w ciągu dnia zmienia się w coś innego?
– Tutaj niebo zawsze było nieprzewidywalne – wyjaśniła Mira. – Tak po prostu jest. Musiałby ci to wyjaśnić ktoś mądrzejszy ode mnie.
– Znalazłaś gwiazdy?
– Nie.
Cole wbił wzrok w firmament. Nie miał pojęcia, czego konkretnie szukać. Mira zachowywała szczegóły w tajemnicy. Gdyby ktoś odkrył, z których światełek na niebie korzysta czasem Harmonia Pemberton, skutki naprawdę mogły być tragiczne.
– Brak tych gwiazd to dobry sygnał – powiedziała Mira. – Oznacza, że moje siostry są bezpieczne.
– I że Konstancję trudno będzie znaleźć – dodał Cole.
– W takim razie włożymy dużo starań w poszukiwania. Mam nadzieję, że trafimy także na twoich przyjaciół.
Co prawda Cole odnalazł Daltona, ale oprócz niego napotkał tylko jedną osobę porwaną razem z nim z Mesy – dziewczynę o imieniu Jill. Zaproponował, że ją odbije, ale bała się uciec. Była niewolnicą w salonie dyskrecji, gdzie pomagała nakładać na ludzi iluzoryczny kamuflaż pozwalający anonimowo wymieniać informacje.
Do odnalezienia zostało jeszcze tyle osób! Cole najbardziej martwił się o Jennę, przyjaciółkę, w której potajemnie kochał się od lat. Gdy ich rozdzielono, przysiągł, że ją odszuka, ale dotąd nie trafił na żadne wskazówki. Czy w Zeropolis w końcu ją namierzy?
– Kto idzie?! – krzyknął Jace.
Cole odwrócił się i zobaczył postać pędzącą w stronę obozu. W miękkim, pomarańczowym świetle księżyca trudno było dostrzec szczegóły, ale męska sylwetka prędko sunęła naprzód. Jej stopy znajdowały się kilka centymetrów nad ziemią.
Cole dobył miecza skakania i ruszył na środek obozowiska, bo właśnie tam zmierzała widmowa postać. Potknął się o kamień i runął jak długi. Musiał się uchylić przed własną bronią, żeby się nie zranić.
Zanim zdążył wstać, przybysz zatrzymał się przed Skye. Był łysiejącym mężczyzną w ciemnym fraku, stał w sztywnej pozie. Cole podbiegł truchtem, a Mira – krok za nim.
– Jepson?! – zawołała Skye.
– We własnej osobie – odparł lokaj i przygładził przód marynarki. – Przysłała mnie matka panienki.
Cole stanął niedaleko Skye. Widział, że choć Jepson wygląda jak człowiek z krwi i kości, jest niematerialny – to wytwór, żywa iluzja wykreowana przez zaklinacza. Ten nudziarz był służącym zamożnej matki Skye. Do Cole’a i Miry dołączyli Joe, Jace i Dalton.
– Jak on cię znalazł? – spytał Cole.
– Ma więź z moją matką oraz z osobą, która go odziedziczy – odparła Skye. – Znajdzie nas wszędzie.
Jepson spojrzał na Cole’a z wyższością, a potem odwrócił się do niej.
– Panienka życzy sobie rozmawiać przy tych… ludziach?
– Zdecydowanie. Czy z matką wszystko dobrze?
Lokaj zmarszczył czoło. Zadrżały mu wargi. Pociągnął nosem, żeby się opanować.
– Niestety nie. – Zacisnął powieki, a potem zaniósł się płaczem. Trwało to chwilę, zanim wyprostował się i mógł mówić dalej. – Musi jej panienka pomóc. Lady Madeline porwał podły oprych zwany Łowcą.
Skye jęknęła. Zakryła usta dłońmi.
– Nie!
Cole nigdy nie spotkał Łowcy, ale o nim słyszał – to agent, który ścigał ich, odkąd byli w Sambrii. W pościgu za Mirą pojmał w Kartaginie handlarzy niewolników Ansela i Sechę, żeby wydobyć z nich informacje. Miał straszliwą reputację. Widocznie trop zawiódł go do domu Skye.
– Moja pani kazała mi panienkę odszukać – powiedział Jepson.
Skye opuściła ręce.
– Zanim porwał ją Łowca czy już później?
– Później. Łowca chętnie wymieni matkę panienki na dziecko o imieniu Mira. To, zdaje się, zbiegła niewolnica.
Skye rozejrzała się po okolicy oświetlonej przez księżyc
– Ktoś cię śledził?
– Nic mi o tym nie wiadomo – odrzekł Jepson. Rozpacz znów wzięła nad nim górę; załamał ręce, w jego oczach lśniły łzy. – Nie ma czasu do stracenia. Co panienka wie o tej Mirze?
– Śledzili go – odezwał się Joe i ścisnął rękojeść miecza.
– Coś widzisz? – spytał Dalton.
– Łowca nie zmarnowałby takiej okazji. Skoro wysłał gołębia pocztowego, to nie samego.
Cole, zaniepokojony, wpatrywał się w księżycowy mrok poza granicami obozu. Dostrzegał kształty drzew, krzewów i pustą połać zarośniętego pola, ale żadnego ruchu.
– Czy to możliwe, że za tobą szli? – spytała lokaja wzburzona Skye.
– Niewykluczone – odparł Jepson. – Nie otrzymałem polecenia, żeby się przed tym strzec. Zależy mi na bezpieczeństwie lady Madeline.
– Do koni! – zarządził Joe i szybko oddalił się od rozmawiających. – W drogę! Może już jest za późno.
Rozproszyli się. Cole popędził do swojego wierzchowca, narzucił mu derkę, a potem dźwignął siodło na jego grzbiet i zacisnął popręg. Podskakiwał na jednej nodze, w pośpiechu usiłując trafić drugą stopą w strzemię. Po kilku niezdarnych próbach wreszcie mu się udało i wsiadł. Tuż obok Dalton gmerał przy paskach swojego siodła. Jego koń stąpał nerwowo. Cole zeskoczył, żeby pomóc przyjacielowi. Przypiął siodło, podczas gdy Dalton trzymał uzdę i uspokajał zwierzę.
Gdy Cole wrócił na grzbiet swojej klaczy, pozostali również zdążyli dosiąść wierzchowców. Jepson czekał nieopodal, niewzruszony całym pośpiechem.
– Zawróć i sprawdź drogę, którą przybyłeś – poleciła lokajowi Skye. – Spróbuj zmylić każdego, kto cię śledzi. Odciągnij ich od nas najdalej, jak się da.
– Panienka mi nie rozkazuje – przypomniał. – Mam instrukcję, żeby…
– To już nieważne – przerwał Joe i wskazał coś palcem.
W mroku po drugiej stronie zarośniętego pola kołysały się konne sylwetki, częściowo przesłonięte przez krzaki i drzewa. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby stwierdzić, że pędzą w ich stronę.
– Agenci – zrozumiał Cole i ogarnęła go panika.
– Cała masa – dodał Dalton.
Cole naliczył co najmniej siedmiu albo ośmiu. W Sambrii spotkali trzech i ich pokonali. Wtedy jednak mieli lepszą broń i zdołali zaskoczyć przeciwników. Tym razem agentów było więcej, a poza tym zdawali się gotowi do walki.
– Jedziemy prosto do Zaginionego Pałacu – zdecydowała Skye. – Drogą. Jepsonie, spełniłeś swoje zadanie. Kieruj się do domu!
Pozostali zawrócili wierzchowce i pocwałowali Czerwonym Traktem. Cole szarpnął lejce i spiął konia piętami, ale zwierzę ani drgnęło. Nieco mocniej dźgnął boki klaczy, a wtedy odkrył, że są twarde jak skała. Szybkie dotknięcie jej karku pozwoliło rozpoznać problem.
Wierzchowiec Cole’a zmienił się w kamień.