- promocja
Pięć lat z życia Dannie Kohan - ebook
Pięć lat z życia Dannie Kohan - ebook
Pięć minut. Tyle potrzeba, by zakochać się w tej historii.
Dannie Kohan żyje według ścisłego planu. Wie, że poranny prysznic i makijaż zajmują jej równo trzydzieści sześć minut. Jeśli dodatkowo myje włosy – czterdzieści trzy minuty. Uważa, że związek powinien trwać dwadzieścia cztery miesiące nim para ze sobą zamieszka, a trzydziestka to idealny wiek na ślub. Dannie Cohan jest osobą, dla której odpowiedź na pytanie: „Gdzie widzisz siebie za pięć lat?” nie stanowi najmniejszego problemu.
Ma przecież wszystko zaplanowane.
15 grudnia 2020 roku. Dannie po udanej rozmowie kwalifikacyjnej w wymarzonej kancelarii prawnej umawia się ze swoim chłopakiem na romantyczną kolację, która przeradza się w bajkowe zaręczyny. Wszystko idzie zgodnie z planem, aż do momentu, w którym Dannie zasypia i budzi się… w 2025 roku w innym mieszkaniu, z innym pierścionkiem zaręczynowym na palcu i przy zupełnie obcym mężczyźnie. Po godzinie budzi się ponownie, tym razem w dobrze znanym sobie świecie. Ale czy to na pewno ten sam świat?
A co, jeśli mężczyzna z jej snu istnieje naprawdę? Co, jeśli wkrótce naprawdę się spotkają?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66570-04-7 |
Rozmiar pliku: | 940 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwadzieścia pięć. Do tylu liczę każdego ranka, zanim otworzę oczy. To uspokajająca technika medytacji, która pomaga na pamięć i skupienie uwagi, jednak tak naprawdę robię to dlatego, że właśnie tyle czasu potrzebuje mój chłopak, David, żeby podnieść się z łóżka i włączyć ekspres do kawy. Wstaję, czując jej aromat.
Trzydzieści sześć. Tyle minut potrzebuję na umycie zębów, prysznic i nałożenie na twarz po kolei tonera, serum, kremu i makijażu, a potem ubranie się. Jeśli akurat muszę umyć włosy, należy dodać jeszcze siedem.
Osiemnaście. Tyle minut zajmuje mi droga z naszego mieszkania na Murray Hill do Wschodniej Czterdziestej Siódmej, gdzie znajduje się kancelaria Suttera, Boyta i Barna.
Dwadzieścia cztery. Moim zdaniem tyle miesięcy należy się z kimś spotykać, zanim się z nim zamieszka.
Dwadzieścia osiem. Tyle najlepiej mieć lat w chwili zaręczyn.
Trzydzieści. Idealny wiek, żeby wziąć ślub.
Nazywam się Dannie Kohan i uważam, że powinno się żyć według liczb.
– Miłego dnia i powodzenia na rozmowie o pracę – mówi David, gdy wchodzę do kuchni. Mamy dzisiaj piętnasty grudnia. Założyłam szlafrok, włosy owinęłam ręcznikiem. Mój chłopak wciąż jest w piżamie, a jego brązowe włosy przeplata zaskakująco dużo siwych kosmyków, jak na kogoś, kto dopiero co przekroczył trzydziestkę. Ale podoba mi się to. Dzięki siwiźnie wygląda dostojniej, zwłaszcza gdy do tego założy jeszcze okulary, a często mu się to zdarza.
– Dziękuję – odpowiadam. Obejmuję go ramionami, całuję w szyję, a potem w usta. Zdążyłam już umyć zęby, za to David nigdy nie ma nieświeżego oddechu z rana. Nigdy. Kiedy zaczęliśmy się spotykać, myślałam, że wstaje z łóżka przede mną, żeby szybko wyszczotkować zęby, ale gdy zamieszkaliśmy razem, zdałam sobie sprawę, że taka jego natura. Budzi się ze świeżym oddechem. Tego samego nie można powiedzieć o mnie.
– Kawa gotowa.
Przygląda mi się zmrużonymi oczami, bo nie ma jeszcze soczewek, a mnie coś kłuje w sercu na ten widok. Jest taki rozczulający.
Wyciąga kubek z szafki i nalewa kawy. Ja idę do lodówki i kiedy podaje mi naczynie, dodaję odrobinę śmietanki. Coffee mate o smaku orzechowym. David uważa to za świętokradztwo, ale i tak ją kupuje, żeby sprawić mi przyjemność. Właśnie takim jest człowiekiem. Krytykuje, ale pozostaje szlachetny.
Zabieram gotową kawę do naszego kuchennego kącika, z którego rozciąga się widok na Trzecią Aleję. Murray Hill może nie jest szczególnie elegancką dzielnicą Nowego Jorku, do tego ma kiepską opinię (po skończeniu studiów sprowadza się tutaj mnóstwo byłych członków bractw i siostrzeństw żydowskiego pochodzenia), jednak w żadnej innej części miasta nie byłoby nas stać na dwupokojowe mieszkanie z oddzielną kuchnią i portierem w budynku, chociaż i tak razem zarabiamy więcej niż większość ludzi w naszym wieku.
David pracuje w finansach, jest bankierem inwestycyjnym w Tishman Speyer, konglomeracie rynku nieruchomości. Ja z kolei jestem prawniczką i zajmuję się prawem korporacyjnym. Dzisiaj mam rozmowę o pracę w najlepszej kancelarii w mieście. Wachtell to prawdziwa mekka nowojorskich prawników. Szczyt szczytów. Ich mityczna siedziba znajduje się na Zachodniej Pięćdziesiątej Drugiej, w czarno-szarej fortecy. Wszyscy najlepsi prawnicy w kraju pracują właśnie tutaj. Lista ich klientów nie mieści się w głowie. Reprezentują samą biznesową śmietankę: Boeing, ING, AT&T. Wachtell zajmowali się każdą najważniejszą fuzją, umowami mającymi wpływ na światowe rynki.
Marzyłam o pracy dla nich, odkąd skończyłam dziesięć lat. Tata zabierał mnie czasami do miasta na lunch w Serendipity i na popołudniowy seans w kinie. Mijaliśmy wszystkie budynki na Times Square, a potem upierałam się, żebyśmy przeszli piechotą do Zachodniej Pięćdziesiątej Drugiej 51, żebym po drodze mogła popatrzeć na budynek CBS, gdzie Wachtell mieli biura od 1965 roku.
– Dasz dzisiaj czadu, kochanie – rzuca David. Wyciąga ręce nad głowę, pokazując kawałek brzucha. David jest wysoki i szczupły. Wszystkie koszulki są na niego trochę za małe i kiedy się przeciąga, pokazuje nieco ciała, co bardzo mi odpowiada. – Gotowa?
– Oczywiście.
Kiedy pierwszy raz zaprosili mnie na rozmowę, myślałam, że to jakiś żart. Rekruter dzwoniący do mnie z Wachtell, jasne. Uznałam, że za ten numer musiała komuś zapłacić Bella, moja najlepsza przyjaciółka – i stereotypowa roztrzepana blondynka z obsesją na punkcie niespodzianek. A jednak to była prawda. Wachtell, Lipton, Rosen & Katz zaprosili mnie na rozmowę kwalifikacyjną, która miała się odbyć piętnastego grudnia. To dzisiaj. Zaznaczyłam ten dzień długopisem w kalendarzu. Trwale, nieodwracalnie.
– Nie zapomnij, że wieczorem idziemy na kolację, żeby to uczcić – mówi David.
– Przecież nie dowiem się dzisiaj, czy dostałam pracę – odpowiadam. – To tak nie działa.
– Serio? Musisz mi to wyjaśnić, nie znam się – droczy się ze mną. David jest świetnym flirciarzem. Nie wygląda na takiego, bo przez większość czasu nosi poważne koszule, ale ma naprawdę lotny umysł. To jedna z rzeczy, które najbardziej mi się w nim podobają. Właśnie to mnie do niego przyciągnęło na samym początku.
Unoszę brwi, a on odpuszcza.
– Oczywiście, że dostaniesz tę posadę. To część twojego planu.
– Doceniam twoją wiarę we mnie.
Nie naciskam go, bo wiem, co się dzisiaj wydarzy. David nie potrafi dochowywać tajemnic, a kłamcą jest jeszcze gorszym. Dzisiaj, w drugim miesiącu mojego dwudziestego ósmego roku życia, David Andrew Rosen zamierza mi się oświadczyć.
– Dwie miarki rodzynek, pół banana? – pyta, wyciągając dla mnie miseczkę.
– Przecież doskonale wiesz, że ważny dzień oznacza bajgla z rybą.
Zanim poznamy wynik jakiejś ważnej sprawy, zawsze wpadam do Sarge’s na Trzeciej Alei. Ich bajgle z pastą z białej ryby mogą stawać w szranki z tymi z Katz’s w centrum, a nawet jeśli ustawi się kolejka, czeka się najwyżej cztery i pół minuty. Jestem pod ogromnym wrażeniem ich efektywności.
– Pamiętaj o gumie – rzuca David, siadając obok mnie. Trzepoczę rzęsami i upijam łyk kawy. Jest ciepła i słodka.
– Już późno, nie zdążysz na czas – stwierdzam. Dopiero to do mnie dociera. Już dawno powinien być w biurze. Pracuje w godzinach otwarcia giełdy. Podejrzewam, że w ogóle nie zamierza dzisiaj tam iść. Może wciąż jeszcze nie odebrał pierścionka.
– Pomyślałem, że cię odprowadzę. – Zakłada zegarek. To smartwatch od Apple. Kupiłam mu go na naszą drugą rocznicę, cztery miesiące temu. – Ale powinienem już spadać. Chciałem poćwiczyć.
David nigdy nie ćwiczy. Ma karnet na siłownię, jednak w ciągu dwóch i pół roku wykorzystał go może ze dwa razy. Jest naturalnie szczupły i czasami biega w weekendy. Nieraz już się kłóciliśmy o pieniądze, które marnuje na nieużywany karnet, więc wolę nie wywoływać tego tematu. Nie chcę psuć tego dnia, a już na pewno nie z samego rana.
– Jasne – odpowiadam. – Ja już idę się szykować.
– Ale masz jeszcze czas. – David przyciąga mnie do siebie i wsuwa rękę pod kołnierz mojego szlafroka. Pozwalam, by została tam przez jedną, dwie, trzy, cztery…
– Myślałam, że jesteś spóźniony. A ja muszę się skupić.
Kiwa głową. Całuje mnie. Rozumie.
– W takim razie nadrobimy wieczorem – stwierdza.
– Nie prowokuj. – Szczypię go w biceps.
Rozdzwania się moja komórka, podłączona do ładowarki na szafce nocnej. Podążam za jej dźwiękiem do sypialni. Na ekranie pojawia się zdjęcie niebieskookiej, jasnowłosej bogini, która pokazuje język do aparatu. Bella. Jestem zaskoczona. Moja najlepsza przyjaciółka zazwyczaj kładzie się spać późno i nie wstaje przed południem.
– Dzień dobry – mówię. – Gdzie jesteś? Chyba nie w Nowym Jorku.
Ziewa. Wyobrażam sobie, że przeciąga się na jakimś tarasie nad morzem, ubrana w jedwabne kimono.
– Nie w Nowym Jorku. W Paryżu – odpowiada.
Cóż, to wyjaśnia, dlaczego nie śpi o tej porze.
– Myślałam, że wylatujesz dzisiaj po południu. – Mam na telefonie zapisany jej lot: UA 57. Start z Newark o osiemnastej czterdzieści.
– Poleciałam wcześniej – wyjaśnia. – Tata chciał zjeść dzisiaj ze mną kolację. Najwyraźniej tylko po to, by ponarzekać na mamę. – Robi pauzę i słyszę, jak kicha. – A ty co dzisiaj porabiasz?
Czy ona wie? Wydaje mi się, że David by jej powiedział, ale Bella też nie potrafi dochować tajemnicy. W szczególności przede mną.
– Najpierw mam ważną rozmowę kwalifikacyjną, a potem idziemy na kolację.
– No tak, kolacja – rzuca. Nie ma już wątpliwości, moja przyjaciółka wie o wszystkim.
Przełączam ją na głośnik, żeby zająć się włosami. Potrzebuję siedmiu minut, żeby je wysuszyć. Zerkam na zegarek, jest za trzy dziewiąta. Mnóstwo czasu. Jestem umówiona dopiero na jedenastą.
– Omal nie zadzwoniłam do ciebie trzy godziny temu.
– To by było naprawdę wcześnie.
– Ale i tak byś odebrała. Wariatko.
Bella wie, że całą noc mam włączony telefon.
Przyjaźnimy się, odkąd skończyłyśmy siedem lat. Ja byłam grzeczną i sympatyczną Żydówką z Filadelfii, a ona francusko-włoską księżniczką. Rodzice urządzili jej takie przyjęcie z okazji trzynastych urodzin, że każda bat micwa mogłaby się schować. Bella jest rozpieszczona, pełna życia i zwyczajnie magiczna. I nie tylko ja tak twierdzę. Gdziekolwiek pójdzie, ludzie padają jej do stóp. Łatwo się w niej zakochać, a ona sama szczodrze obdarza uczuciem innych. Jednak jest też krucha. Membrana ochraniająca jej emocje jest tak cienka, że w każdej chwili może pęknąć.
Bella zawsze garściami czerpała z pieniędzy rodziców, za to ich czas i uwaga stanowiły towar deficytowy. Dorastając, praktycznie mieszkała u nas. Nie odstępowałyśmy się na krok.
– Bella, muszę spadać. Mam dzisiaj tę rozmowę o pracę.
– Właśnie! Wachman!
– Wachtell.
– W co się ubierzesz?
– Pewnie w czarny kostium. Zawsze wkładam czarny kostium. – Oczami wyobraźni już przeglądam zawartość szafy, chociaż strój na rozmowę wybrałam w tym samym dniu, w którym do mnie zadzwonili.
– Jakże porywająco – wypala i pewnie marszczy swój mały, zadarty nosek, jakby poczuła nieprzyjemny zapach.
– Kiedy wracasz? – pytam.
– Chyba we wtorek – odpowiada. – Ale nie wiem. Możliwe, że spotkam się z Renaldem, a wtedy pojedziemy na kilka dni na Rivierę. Mało kto zdaje sobie sprawę, jakie to świetne miejsce o tej porze roku. Ani żywej duszy, wszystko dla ciebie.
Renaldo. Już dawno nie słyszałam tego imienia. Chyba pojawił się przed Franceskiem, pianistą, i po Marcusie, filmowcu. Bella jest nieustannie w kimś zakochana. Niestety jej romanse, chociaż niezmiennie intensywne i spektakularne, trwają najwyżej kilka miesięcy. Bella rzadko nazywa kogoś swoim chłopakiem, o ile w ogóle. Coś mi świta, że ostatnia taka osoba trafiła się jeszcze w college’u. A co się stało z Jakiem?
– Baw się dobrze – mówię. – Napisz do mnie, gdy już wylądujesz, i wyślij mi zdjęcia, zwłaszcza z Renaldem, no wiesz, do mojej dokumentacji.
– Tak, mamo.
– Kocham cię.
– Ja ciebie bardziej.
Suszę włosy i zostawiam rozpuszczone, przeciągam prostownicą po kosmykach przy samej twarzy i po końcówkach, żeby się nie puszyły. Wkładam małe perłowe kolczyki, które dostałam od rodziców z okazji skończenia szkoły, a do tego ulubiony zegarek Movado – prezent od Davida na zeszłoroczną Chanukę. Wybrany wcześniej czarny kostium, dopiero co odebrany z pralni, wisi na drzwiach szafy. Z myślą o Belli dorzucam pod spód czerwono-białą marszczoną bluzkę. Plama zdecydowanego koloru albo iskierka życia, jak nazwałaby to moja przyjaciółka.
Wracam do kuchni i prezentuję swój strój Davidowi. Mój chłopak wcale nie wygląda, jakby szykował się do wyjścia. Nie mam już wątpliwości, że wziął sobie dzisiaj wolne.
– Co myślisz? – pytam.
– Masz tę robotę. – Kładzie mi dłoń na biodrze i całuje mnie delikatnie w policzek.
Uśmiecham się do niego.
– Taki jest plan – odpowiadam.
W Sarge’s, tak jak się spodziewałam, o dziesiątej jest już pusto – większość klientów to ludzie dojeżdżający rano do pracy – więc swojego bajgla z pastą z białej ryby dostaję po zaledwie dwóch minutach i czterdziestu sekundach. Jem po drodze. Czasami zdarza mi się stać przy blacie w oknie. Nie ma tam krzeseł, za to zazwyczaj zostaje dość miejsca na to, by odłożyć torebkę.
Miasto jest już przystrojone na święta. Ulice skąpane są w blasku lamp, w oknach migocze szron. Jest jakieś zero stopni, więc całkiem ciepło jak na zimę w Nowym Jorku. W dodatku nie padał jeszcze śnieg, więc chodzenie w szpilkach to nadal bułka z masłem. Na razie jest dobrze.
Do siedziby Wachtell docieram za kwadrans jedenasta. Żołądek zaczyna mi dokuczać, wyrzucam resztę bajgla. To jest to. Właśnie na tę chwilę pracowałam przez ostatnie sześć lat. Nie, właściwie to przez ostatnie osiemnaście lat. Każdy test przygotowujący do SAT, każde zajęcia z historii, każda godzina nauki do LSAT, niezliczone zarwane noce. Każda bura od partnera za coś, czego nie zrobiłam. Każda bura od partnera za coś, co zrobiłam. Wszystkie te wysiłki prowadziły mnie do tego miejsca, przygotowywały do tej chwili.
Wkładam do ust gumę. Biorę głęboki wdech i wchodzę do budynku.
Siedziba kancelarii jest ogromna, ale ja wiem bardzo dokładnie, za które drzwi się udać i do którego biurka podejść (wejście od Pięćdziesiątej Drugiej, biurko zaraz z przodu). Tyle razy przerabiałam w wyobraźni tę sekwencję, że poruszam się jak baletnica. Najpierw drzwi, później obrót, potem powoli, kołysząc biodrami, w lewo i zaraz szybkimi kroczkami, noga za nogą. Raz-dwa-trzy i raz-dwa-trzy…
Docieram na trzydzieste trzecie piętro i winda zatrzymuje się, a ja wciągam gwałtownie powietrze. Czuję emanującą z tego miejsca energię, przypomina cukrowy haj. Rozglądam się i patrzę na ludzi wychodzących z przeszklonych sal konferencyjnych; wyglądają jak statyści na planie serialu W garniturach, wynajęci na ten jeden dzień tylko dla mnie, tylko dla mojej przyjemności. Wszędzie dokoła kwitnie życie kancelarii. Odnoszę wrażenie, że można by tu wejść o dowolnej porze, w dowolny dzień tygodnia, a przed oczami stanie ten sam widok. Północ w sobotę, ósma rano w niedzielę, zawsze to samo. To świat istniejący poza czasem, działający według własnego harmonogramu.
Właśnie tego pragnę. Pragnęłam od zawsze. Odkąd pamiętam, chciałam znaleźć się w miejscu pozostającym w nieustannym ruchu. Pogrążyć się w rytmie i tempie wspaniałości.
– Pani Kohan? – wita mnie młoda kobieta ubrana w ołówkową sukienkę od Banana Republic, bez blezera. To recepcjonistka, a wiem o tym, bo wszyscy prawnicy w Wachtell są zobowiązani do noszenia garniturów. – Tędy proszę.
– Bardzo dziękuję.
Prowadzi mnie przez salę, która służy szeregowym pracownikom kancelarii. Wszystkie biurka są na widoku. Szkło, drewno, chrom. Wszędzie widać pieniądze. Docieramy do sali konferencyjnej z długim mahoniowym stołem. Na nim znajduje się szklany dzbanek z wodą i trzy szklanki. Uznaję to za subtelny sposób na przekazanie informacji – przy rozmowie będą obecni dwaj partnerzy, nie jeden. Nic nie szkodzi, oczywiście. Mam wszystko w małym palcu. Mogłabym z pamięci narysować plan ich biur. Poradzę sobie.
Dwie minuty zmieniają się w pięć, a pięć w dziesięć. Recepcjonistka już dawno gdzieś przepadła. Zastanawiam się właśnie, czy nalać sobie wody, kiedy otwierają się drzwi i do środka wchodzi Miles Aldridge. Najlepszy student swojego roku na Harvardzie. „Yale Law Journal”. Starszy partner w Wachtell. Aldridge to legenda, a teraz znalazł się w tej samej sali co ja. Robię głęboki wdech.
– Pani Kohan – zaczyna. – Bardzo się cieszę, że pasował pani termin.
– Naturalnie, panie Aldridge – odpowiadam. – Miło pana poznać.
Unosi wysoko brwi. Jest pod wrażeniem tego, że znam jego nazwisko, chociaż jeszcze się nie przedstawił. Trzy punkty.
– Zaczynamy? – Daje mi znak, żebym usiadła, więc to robię. Nalewa nam po szklance wody. Trzecia pozostaje nietknięta. – No dobrze. Proszę mi coś o sobie opowiedzieć.
Odpowiedzi mam wyćwiczone, wypracowane i dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach. Pochodzę z Filadelfii. Mój ojciec prowadził własną firmę z branży oświetleniowej, nie miałam skończonych nawet dziesięciu lat, a już pomagałam mu przy umowach. Moim zadaniem było je posortować, a żeby to należycie zrobić, musiałam je częściowo czytać, i szybko zakochałam się w tym porządku, w tym krystalicznie czystym, absolutnie precyzyjnym języku. To było jak poezja, tylko że taka z bardzo konkretnym znaczeniem – o prawdziwej mocy zmieniania rzeczywistości. Dotarło do mnie, że właśnie tym chcę się w przyszłości zajmować. Poszłam na prawo na Uniwersytet Columbia, ukończyłam go z drugą lokatą na roku. Pracowałam jako urzędniczka w Południowym Dystrykcie Nowego Jorku, po czym zaakceptowałam coś, co w głębi ducha wiedziałam od zawsze – że chcę pracować w prawie korporacyjnym. Zależało mi na tym, by praktykować w takim dziale prawa, który będzie dynamiczny, zmuszający do nieustannej rywalizacji, a także takim, gdzie gra toczy się o najwyższe stawki. Oraz, przyznaję, w którym można zarobić duże pieniądze.
Dlaczego?
Bo właśnie do takiego środowiska pracy najlepiej się nadaję. Wszystkie drogi w moim życiu prowadziły do tego miejsca, to tutaj zmierzałam już od wielu lat. Do tych złotych bram. Do siedziby ich firmy.
Przeglądamy moje CV punkt po punkcie. Aldridge okazuje się zaskakująco drobiazgowy, co działa na moją korzyść, ponieważ dostaję więcej czasu na przedstawienie swoich osiągnięć. Pyta mnie, dlaczego moim zdaniem będę do nich pasować i ku jakiej kulturze pracy się skłaniam. Mówię mu, że gdy tylko wysiadłam z windy i zobaczyłam cały ten nieustający ruch, całą tę gorączkową krzątaninę, poczułam się jak w domu. Nie przesadzam i on to widzi. Śmieje się pod nosem.
– Działamy na wysokich obrotach – zauważa. – Nigdy nie zwalniamy. Wiele osób nie jest w stanie dotrzymać nam tempa.
Składam ręce na stole.
– Zapewniam, że to nie będzie problemem.
Potem zadaje mi to słynne pytanie – to, na które musi się przygotować każdy kandydat, bo zawsze pada: Gdzie widzisz siebie za pięć lat?
Wciągam powietrze do płuc, a potem podaję mu starannie wyuczoną odpowiedź. Nie, nie tylko wyuczoną, chociaż to prawda – wykułam ją. Przede wszystkim prawdziwą. Znam swoją przyszłość. Zawsze ją znałam.
Będę pracować tutaj, w Wachtell, na stanowisku starszego prawnika. Będę najbardziej rozchwytywaną specjalistką od fuzji i przejęć z mojego rocznika. Jestem niesamowicie dokładna i efektywna, jak chodzący skalpel. Będę na dobrej drodze, by stać się młodszym partnerem.
A poza pracą?
Będę żoną Davida. Zamieszkamy w Gramercy Park. Będziemy mieli wymarzoną kuchnię i dość miejsca na stole, by zmieściły się dwa komputery. W każde wakacje będziemy jeździć do Hamptons, od czasu do czasu do Berkshires, w weekendy. Oczywiście pod warunkiem, że nie będę akurat w pracy.
Aldridge’owi podoba się moja odpowiedź. Mam tę posadę jak w banku, to widać. Podajemy sobie ręce i wraca recepcjonistka, żeby poprowadzić mnie między biurami do windy, a stamtąd odesłać z powrotem do świata zwykłych śmiertelników. Trzecia szklanka miała mnie tylko wyprowadzić z równowagi. Cwany ruch.
Po rozmowie jadę do centrum, do Reformation, jednego z moich ulubionych sklepów odzieżowych na SoHo. Wzięłam wolne w pracy na cały dzień, a jest dopiero pora lunchu. Skoro wizytę w Wachtell mam już za sobą, mogę skupić się na tym, co ma nastąpić w dalszej części dnia.
Kiedy David powiedział, że zarezerwował stolik w Rainbow Room, od razu wiedziałam, co mu chodzi po głowie. Już wcześniej rozmawialiśmy o zaręczynach. Wiedziałam, że powinnam się tego spodziewać w tym roku, ale stawiałam raczej na wakacje, które już minęły. Święta Bożego Narodzenia to szalony okres, David ma w tym czasie mnóstwo pracy. Jednak dobrze wie, jak kocham miasto przybrane w lampki choinkowe, więc wszystko odbędzie się dzisiaj wieczorem.
– Witam w Reformation – odzywa się ekspedientka. Ma na sobie czarne spodnie z szerokimi nogawkami i obcisły biały golf. – W czym mogę pomóc?
– Dzisiaj mój chłopak mi się oświadczy – odpowiadam. – I potrzebuję czegoś, co będzie pasować do okazji.
Na pół sekundy wydaje się zbita z tropu, ale zaraz jej twarz się rozpromienia.
– Rozejrzyjmy się. Szuka pani czegoś konkretnego?
Do przebieralni wędruję z całymi naręczami ubrań. Niosę spódniczki, sukienki z dekoltem na plecach, parę czerwonych spodni z krepy i do tego luźną satynową bluzkę na ramiączkach w tym samym kolorze. Na sam początek wkładam właśnie ten czerwony strój i okazuje się, że to idealny wybór. Ekstrawagancja i klasa w jednym. Powaga z odrobiną pazura.
Spoglądam na swoje odbicie w lustrze. Wyciągam dłoń.
To dzisiaj, myślę. Dziś wieczorem.Rozdział drugi
Rainbow Room znajduje się na sześćdziesiątym piątym piętrze budynku przy Rockefeller Plaza 30. Podobno to jedna z najwyżej zlokalizowanych restauracji z widokiem na Manhattan, a z jej wspaniałych okien i tarasów pośród miejskiego krajobrazu można dojrzeć Chrysler Building i Empire State Building. David doskonale zdaje sobie sprawę, że jestem miłośniczką ładnych widoków. Na jedną z pierwszych randek zabrał mnie na szczyt Metropolitan Museum of Art. Właśnie wystawiali na dachu dzieła Richarda Serry, a w promieniach słońca ogromne figury z brązu wyglądały tak, jakby ktoś je podpalił. Od tamtej chwili minęło dwa i pół roku, a David wciąż nie zapomniał, że bardzo mi się wtedy podobało.
W Rainbow Room zazwyczaj odbywają się tylko prywatne przyjęcia, ale w tygodniu otwierają się dla wybranej klienteli. Właścicielem całego budynku i działki, na której się on znajduje, jest Tishman Speyer – pracodawca Davida – i firma w pierwszej kolejności oferuje rezerwacje swoim pracownikom. Zazwyczaj trudno zdobyć stolik, jednak skoro chodzi o zaręczyny…
Spotykam się z Davidem w Bar SixtyFive, barze koktajlowym zaraz obok restauracji. Tarasy są w tej chwili kryte, więc chociaż na zewnątrz jest mróz, goście mogą rozkoszować się wspaniałym widokiem w przyjemnym cieple.
David udał, że niby „będzie wracał z biura”, więc postanowiliśmy spotkać się tutaj. Nie było go w domu, kiedy pojechałam się przebrać. Zakładam, że załatwiał jakieś sprawy na ostatnią chwilę albo poszedł na spacer, żeby ukoić nerwy.
Na ten wieczór wybrał granatowy garnitur, do tego białą koszulę i różowo-niebieski krawat. W Rainbow Roomie, oczywiście, obowiązuje elegancki strój.
– Wyglądasz bardzo przystojnie – mówię.
Zdejmuję płaszcz i podaję mu, odkrywając w ten sposób swój krwistoczerwony komplet, jak na mnie wyjątkowo odważny. David aż gwiżdże.
– A ty niesamowicie – odpowiada, po czym przekazuje mój płaszcz przechodzącemu obok portierowi. – Napijesz się czegoś?
Bawi się krawatem, a ja oczywiście rozumiem, dlaczego jest taki zestresowany. To urocze. Poza tym wydaje mi się, że ma spocone czoło. Zdecydowanie przyszedł tutaj piechotą.
– Jasne.
Podchodzimy do baru. Zamawiamy dwa kieliszki szampana. Wznosimy toast. David tylko patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Za przyszłość – mówię.
David wypija duszkiem połowę wina.
– Nie mogę uwierzyć, że nawet nie zapytałem! – rzuca, po czym ociera usta wierzchem dłoni. – Jak ci poszło?
– Genialnie. – Odstawiam triumfalnie kieliszek. – Poważnie, bułka z masłem. Nie dało się zrobić tego lepiej. Rozmowę przeprowadził Aldridge.
– No nieźle. A ile trzeba czekać?
– Powiedział, że dadzą mi znać do wtorku. Jeśli zdecydują się mnie zatrudnić, zacznę pracę po świętach.
David upija kolejny łyk szampana. Kładzie mi dłoń na talii i ściska.
– Jestem z ciebie taki dumny. To jeden krok bliżej.
Ten plan pięcioletni, który przedstawiłam Alridge’owi, w rzeczywistości jest nie tyle mój, ile nasz. Wymyśliliśmy go po sześciu miesiącach spotykania się, kiedy stało się jasne, że łączy nas coś poważnego. David wycofa się z branży inwestycyjnej i przeniesie do funduszu hedgingowego – tam są większe szanse na duże pieniądze i mniej biurokracji. Nawet nie spieraliśmy się o to, gdzie będziemy mieszkać – od początku oboje stawialiśmy na Gramercy. Reszta była płynna. Nigdy nie znaleźliśmy się w impasie.
– Owszem.
– Panie Rosen, stolik czeka.
Za naszymi plecami pojawia się mężczyzna we fraku. Po chwili prowadzi nas do wyjścia z baru, przez korytarz, na salę balową.
Widziałam już Rainbow Room na filmach, ale na żywo to wspaniałe miejsce, idealne, żeby się zaręczyć. Rzędy okrągłych stolików otaczają również okrągły parkiet, nad którym wisi żyrandol. Podobno parkiet się obraca, tworząc ruchomy okrąg na środku sali. Wszędzie widać ozdoby z kwiatów, przywodzące na myśl przystrojone sale weselne. W powietrzu czuć świąteczną atmosferę starego świata. Kobiety w futrach. Rękawiczki. Diamenty. Zapach wysokiej jakości skóry.
– Pięknie – szepczę.
David przyciska mnie do siebie i całuje w policzek.
– Mamy co świętować – stwierdza.
Kelner wysuwa dla mnie krzesło. Siadam. Nagle pojawia się biała serweta i ląduje na moich kolanach.
Nad stolikami niesie się powolna, nastrojowa melodia w stylu Franka Sinatry. W kącie sali mężczyzna nuci do mikrofonu.
– To przesada – mówię, ale na myśli mam to, że jest idealnie. Dokładnie tak, jak trzeba. On i tak wie. Cały David.
Raczej nie nazwałabym siebie romantyczną duszą. Mimo to wierzę w romantyzm, a przez romantyzm rozumiem rozmowę przez telefon w sprawie randki zamiast esemesa, kwiaty po seksie i Franka Sinatrę przy zaręczynach. I Nowy Jork w grudniu.
Znowu zamawiamy szampana, tym razem całą butelkę. Na moment czuję ukłucie w sercu na myśl o tym, ile nas będzie kosztować ten wieczór.
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy – rzuca David, bo jak zwykle czyta mi w myślach. Uwielbiam to w nim. Uwielbiam to, że zawsze doskonale się rozumiemy.
Pojawiają się nasze bąbelki. Zimne, słodkie, orzeźwiające. Z łatwością osuszamy nasze drugie kieliszki.
– Zatańczymy? – pyta David.
Na parkiecie widzę dwie pary kołyszące się w rytmie All the Way.
Through the good and lean years, and for all the in-between years…
Nagle przychodzi mi do głowy, że David mógłby sięgnąć po mikrofon. Mógłby zrobić to publicznie. Nie jest z natury pretensjonalny, ale za to pewny siebie, do tego nie boi się publicznych wystąpień. Stresuje mnie ta wizja. Boję się, że pierścionek znajdę w czekoladowym suflecie, a David klęknie, żeby cały świat go zobaczył.
– A chcesz zatańczyć? – pytam.
David nie cierpi tańca. Na weselach muszę go siłą wyciągać na parkiet. Uważa, że nie ma wyczucia rytmu, i słusznie, ale mało który facet je ma, to bez większego znaczenia. Nie da się źle tańczyć do P.Y.T., chyba że się usiądzie na środku parkietu.
– Czemu nie. Skoro już tu jesteśmy…
Podaje mi rękę, ruszamy. Zanim zejdziemy po schodkach na rotundę, piosenka się zmienia. It Had To Be You.
David bierze mnie w objęcia. Dwie pozostałe pary – starsze – uśmiechają się z aprobatą.
– Wiesz co, kocham cię – mówi David.
– Tak – odpowiadam. – To znaczy, no raczej.
Czy to jest ten moment? Czy teraz przyklęknie?
Jednak David nie zatrzymuje się, porusza się powoli po obracającym się parkiecie. Piosenka się kończy. Kilka osób klaszcze. Wracamy do stolika, a mnie nagle dopada rozczarowanie. Czy to możliwe, żebym się pomyliła?
Zamawiamy kolację. Zwykłą sałatkę. Homara. Wino. Nie widzę pierścionka na kleszczach homara ani na dnie kieliszka bordeaux.
Oboje bawimy się jedzeniem, grzebiąc w nim srebrnymi widelcami, prawie nic nie jemy. David, zazwyczaj gadatliwy, ma problem ze skupieniem się na rozmowie. Więcej niż raz zdarza mu się potrącić szklankę z wodą. Mam ochotę mu powiedzieć, żeby wreszcie to zrobił i miał z głowy. Przecież się zgodzę. Może powinnam ułożyć TAK z pomidorków koktajlowych.
Wreszcie podają nam deser. Suflet czekoladowy, crème brûlée, beza. David zamówił porcję wszystkiego, ale nie widzę pierścionka na żadnym z posypanych cukrem pudrem wierzchów. Podnoszę wzrok, a David gdzieś znika. Okazuje się, że klęczy przy moim krześle, trzymając w ręku pudełeczko.
– David.
Kręci głową.
– Choć raz pozwól, żebym to ja mówił, dobrze? Pozwól, że sam to zrobię.
Najpierw dokoła niesie się pomruk, potem zapada cisza. Niektórzy przy sąsiednich stolikach kierują na nas obiektywy komórek. Nawet muzyka nieco cichnie.
– David, ludzie się na nas gapią – mówię, ale z uśmiechem. Wreszcie się doczekałam.
– Dannie, kocham cię. Wiem, że oboje nie należymy do szczególnie sentymentalnych osób i nie mówię ci o wielu rzeczach, ale chciałbym, żebyś wiedziała, że nasz związek nie jest dla mnie tylko częścią planu. Uważam cię za kogoś wyjątkowego i chciałbym budować przyszłość z tobą u boku. Nie dlatego, że jesteśmy tacy sami, ale dlatego, że pasujemy do siebie, a im więcej czasu mija, tym mniej potrafię sobie wyobrazić życie bez ciebie.
– Tak – odpowiadam.
Uśmiecha się.
– Chyba powinnaś poczekać, aż zadam pytanie.
Ktoś wybucha śmiechem.
– Przepraszam. Proszę, pytaj.
– Danielle Ashley Kohan, wyjdziesz za mnie?
Otwiera pudełeczko, a w środku znajduje się diament o poduszkowym szlifie otoczony przez dwa trójkątne kamienie osadzone w zwykłej platynowej obrączce. Jest prosty, modny, elegancki. Dokładnie w moim stylu.
– Teraz możesz odpowiedzieć – mówi David.
– Tak. Zdecydowanie tak.
Podnosi się i mnie całuje, a wszyscy goście zebrani na sali zaczynają klaskać. Słyszę pstryknięcia aparatów, serdeczne ochy i achy otaczających nas klientów restauracji.
David wyjmuje pierścionek z pudełka i wkłada go na mój palec. Potrzeba sekundy, żeby przecisnąć go przez knykieć – dłonie mam spuchnięte od szampana – ale gdy już się to udaje, pierścionek leży jak ulał.
Pojawia się kelner z jakąś butelką.
– Wyrazy uznania od szefa kuchni – mówi. – Gratulacje!
David znowu siada na swoim krześle. Trzyma moją dłoń na stoliku. Podziwiam pierścionek, obracając go w blasku świec.
– Jest prześliczny.
David się uśmiecha.
– Dobrze wygląda na twojej dłoni.
– Sam wybrałeś?
– Bella pomogła – przyznaje. – Martwiłem się, że zepsuje niespodziankę. Znasz ją, niczego nie potrafi przed tobą ukryć.
Uśmiecham się. Ściskam jego dłoń. Dobrze ją wyczuł, ale nie muszę mu tego mówić. Właśnie na tym polegają związki: nie trzeba mówić wszystkiego na głos.
– Niczego się nie domyślałam.
– Przepraszam, że zrobiłem to przed tak liczną publicznością – tłumaczy, pokazując na otaczających nas gości. – Nie mogłem się powstrzymać. To miejsce aż się prosiło o takie oświadczyny.
– David – mówię i patrzę mu w oczy. Oto mój przyszły mąż. – Chcę, żebyś wiedział, że mogłabym przecierpieć dziesięć razy bardziej ostentacyjne oświadczyny, byleby zostać twoją żoną.
– Ani trochę w to nie wierzę – odpowiada. – Ale potrafiłabyś mnie przekonać do wszystkiego, to jedna z rzeczy, które w tobie kocham.
Dwie godziny później jesteśmy w domu. Głodni i wciąż upojeni szampanem i winem, siadamy przed komputerem, żeby zamówić tajskie żarcie. To w naszym stylu – wydać siedemset dolarów na kolację, by po powrocie do domu spałaszować smażony ryż za osiem. Oby to się nigdy nie zmieniło.
Chcę przebrać się w dresy, jak zwykle, ale coś mi mówi, żeby tego nie robić – nie dzisiaj, jeszcze nie. Gdybym była inna, na przykład taka jak Bella, miałabym seksowną bieliznę. Kupiłam nawet komplet w tym tygodniu. Włożyłabym go i stanęła w drzwiach do sypialni. Pieprzyć pad thaia. Ale gdybym była inna, pewnie nie zaręczyłabym się dzisiaj z Davidem.
Zazwyczaj nie pijemy zbyt dużo alkoholu, więc dzisiejszy szampan i wino uderzyły nam do głów. Siadam głębiej na kanapie, kładę nogi na kolanach Davida. On chwyta moją stopę, zaczyna ugniatać wrażliwe miejsca, dla których szpilki nie były dzisiaj łaskawe. Czuję, że upojenie zaczyna ciążyć moim powiekom, opadają, jakby były z ołowiu. Ziewam. Jeszcze minuta i zasypiam.
Ciąg dalszy w wersji pełnej