- W empik go
Pięć pestek z pomarańczy. The Five Orange Pips - ebook
Pięć pestek z pomarańczy. The Five Orange Pips - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
John Openshaw przybywa do Sherlocka Holmesa by wyjaśnić sprawę tajemniczego listu, jaki niedawno otrzymał. Wcześniej takie same listy otrzymali kolejno jego stryj Elias i ojciec Joseph Openshaw, którzy potem zginęli w dziwnych okolicznościach. Treść listu: Połóż papiery na zegarze słonecznym. K.K.K. Do listu dołączone jest pięć wyschniętych pestek pomarańczy. Sherlock Holmes dochodzi do wniosku, że listy przysyła Ku Klux Klan, bowiem z opowiadania klienta wynika, że jego stryj był kiedyś plantatorem na Florydzie, a po otrzymaniu listu spalił zawartość przywiezionej stamtąd mosiężnej kasetki zawierającej widocznie archiwum organizacji. Detektyw przekonuje Openshawa, by pozostawił na zegarze w ogrodzie jedyny ocalały skrawek i powiadomienie, że reszta spłonęła. Następnego dnia John Openshaw zostaje znaleziony martwy w rzece pod mostem.
Kategoria: | Angielski |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-621-7 |
Rozmiar pliku: | 68 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeglądam swoje zapiski i notatki o przygodach Sherlocka Holmesa z lat 1882–90 i uderza mnie tu tyle tak niezwykłych i ciekawych wypadków, że trudno mi wybrać najlepsze. Zresztą niektóre są znane już z dzienników, a inne nie dają sposobności do okazania właśnie tych zdolności, któremi mój przyjaciel tak wielce się odznaczał. W niektórych wypadkach nie dopisała nawet jego sztuka, więc opowiadanie ich nie opłaciłoby się; inne wreszcie zostały tylko częściowo wyświetlone, tak że rozwiązanie ich polega więcej na przypuszczeniu i prawdopodobieństwie, niż na pewnym logicznym dowodzie, który Sherlock Holmes tak bardzo lubił. Jeden z tych ostatnich wypadków kryminalnych był atoli w swych szczegółach tak ciekawy, a tak straszny w swych skutkach, że chciałbym go opowiedzieć, choć wiele punktów zostało niewyjaśnionych i prawdopodobnie nigdy się nie wyjaśnią.
Rok 1887 był szczególnie bogaty w zajmujące wypadki, które sobie w głównych zarysach pozapisywałem. Znajduję tu między innymi zapiski o oszukańczej bandzie żebraków, którzy schodzili się w piwnicach pewnego domu towarowego na wykwintne uczty, następnie o wypadkach, które pozostawały w związku z zatonięciem angielskiego żaglowca „Zofia Anderson“, o dziwnych przejściach Patersona na wyspie Uffa a wreszcie o otruciu Camberwella. W tym ostatnim wypadku Sherlock Holmes zdołał przez naciągnięcie zegara stwierdzić, że zegar został przed dwoma godzinami naciągnięty, a więc według tego Camberwell udał się wtedy na spoczynek – szczegół, który do wyjaśnienia sprawy okazał się niezmiernie ważny. Do wszystkich tych wypadków wrócę jeszcze nieco później, ale żaden w swym przebiegu nie jest tak znamienny, jak ten, który teraz postanowiłem opisać.
Było to w ostatnich dniach września. Burze jesienne szalały z niezwykła mocą. Od rana już wył wiatr, a deszcz siekł w szyby tak silnie, że na chwilę byliśmy oderwani od zwykłych swych zajęć i widzieliśmy się zmuszeni nawet wśród tego olbrzymiego, ręka ludzką zbudowanego Londynu, uznać potęgę tych sił przyrody, które mimo sztucznej ochrony cywilizacyi, srożą się na ludzkości i ryczą jak dzikie zwierzęta w klatce.
Z nastaniem wieczoru burza stawała się coraz gwałtowniejszą, a w kominie wiatr jęczał i wzdychał, jak dziecię płaczące. Sherlock Holmes siedział znudzony przy piecu i znaczył okładki swych aktów kryminalnych, ja zaś tymczasem zagłębiłem się w znakomitym romansie morskim Clarka Russelsa. Szalejąca burza dostrajała się zupełnie do tekstu i zdawało mi się chwilami, że słyszę w chlupotaniu deszczu przeciągły szum fal morskich. Żona moja wyjechała w odwiedziny do ciotki, zająłem więc znowu dawne swe mieszkanie przy Baker-street.
– Słyszysz? – rzekłem nagle, spoglądając na mego przyjaciela, – ktoś dzwonił. Ktoby to mógł być? Może który z twych przyjaciół?
– Prócz ciebie, Watson, nie mam żadnego; zresztą nikogo do siebie nie zapraszam – odpowiedział.
– Jest to więc prawdopodobnie jakiś klient.
– Jeżeli tak jest rzeczywiście, to sprawa musi być niezmiernie ważną. Drobnostka z pewnością nie przyprowadziłaby tego człowieka tutaj przy takiej pogodzie i o takiej porze. Ale jest to prawdopodobnie stara ciotka gospodyni.
Sherlock Holmes mylił się. Dały się słyszeć kroki na schodach, aż wreszcie zapukał ktoś do drzwi. Holmes odsunął natychmiast długą swa ręką lampę od siebie tak, że skierował światło jej na puste krzesło, na którem musiał gość usiąść.
– Proszę – zawołał następnie.
Do pokoju wszedł młody człowiek około 22 lat, dobrze zbudowany, przyzwoicie odziany, a każdy ruch jego wskazywał na pewną zręczność i elegancyę. Ociekający wodą parasol w jego ręku i długi błyszczący płaszcz gumowy dawały świadectwo o stanie pogody, której się nie obawiał. Olśniony światłem niespokojnie się obejrzał; twarz jego była blada, a oczy miały ten szczególny wyraz, właściwy ludziom, trapionym wielka troską.
– Muszę przedewszystkiem przeprosić – powiedział i założył złoty cwikier – lecz prawdopodobnie nie przeszkadzam. Proszę mi wybaczyć, że ślady niepogody wniosłem do pańskiego zacisznego pokoju.
– Niech pan da płaszcz i parasol – prosił Holmes – przy piecu to szybko wyschnie. Pan przychodzi z południowego zachodu, jak widzę.
– Tak, z Horsham.
– Mieszanina gliny i wapna na końcach pańskich trzewików to potwierdza.
– Przyszedłem prosić o radę.
– Chętnie jej panu udzielę.
– Lecz także o pomoc.
– Tej nie zawsze tak łatwo użyczyć.
– Słyszałem o panu, panie Holmesie. Major Prendergast opowiadał mi, jak go pan uratowałeś od skandalu w klubie Tankerville.
– Rzeczywiście, został niesłusznie oskarżony o fałszywa grę w karty.
– Powiedział mi, że pan wszystko umie wykryć.
– To za wiele powiedział.
– Że nigdy nie da się pan uwieść w pole.
– Owszem! Wydarzyło mi się to cztery razy – trzy razy od mężczyzn, a raz od kobiety.
– Ale czemże to jest w porównaniu z pańskiemi powodzeniami?
– Rzeczywiście miałem po większej części powodzenie.
– Sadzę więc, że i w moim wypadku będzie je pan miał.
– Proszę, niech pan przysunie krzesło bliżej do ognia i opowie mi, o co tu chodzi.
– Nie jest wcale coś powszedniego, co mnie tu sprowadza.
– W zwykłych wypadkach nikt się też do mnie nie zwraca. Jestem zwykle ostatnią instancyą.
– A jednak powątpiewam, czy pan przy całem doświadczeniu w swym zawodzie stał kiedykolwiek wobec bardziej ciemnych i niewytłumaczonych wydarzeń, jak te, które mam panu opowiedzieć o swojej rodzinie.
– Wzbudza pan moje zainteresowanie – odrzekł Holmes – proszę mi opowiedzieć najpierw wszystko w głównych zarysach, a ja będę mógł potem zapytać o szczegóły, które mi się będą wydawać najważniejszymi.
Młody człowiek przysunął krzesło bliżej i wyciągnął przemoczone nogi do ognia.
– Nazywam się John Openshaw – zaczął – atoli moje osobiste stosunki, o ile wiem, nie mają z tą straszną historya nic wspólnego. A że chodzi tu o sprawę dziedzictwa, więc muszę się cofnąć nieco w dawniejsze czasy, aby wyjaśnić panu cały stan rzeczy: Mój dziadek miał dwóch synów – mego stryja Eliasza i mego ojca Józefa. Ojciec mój miał małą fabrykę w Coventry, którą później powiększył. Był właścicielem patentu na koła bezpieczeństwa swego wynalazku, co mu przynosiło tak wielkie dochody, że wkrótce sprzedał interes i mógł żyć odtąd ze swej renty.
– Mój stryj Eliasz wyjechał jeszcze w młodych latach do Ameryki i był plantatorem we Florydzie. Miało mu się bardzo dobrze powodzić. Gdy wybuchła wojna, walczył w armii Jacksona, później zaś pod Hood dosłużył się stopnia pułkownika. Ale gdy Lee złożył broń, wrócił mój stryj do swych plantacji, gdzie pozostawał jeszcze przez trzy czy cztery lata. W roku 1869 czy 70 wrócił do Europy i kupił małą posiadłość w Sussex, w pobliżu Horsham. W Stanach dorobił się znacznego majątku, opuścił atoli Amerykę, ponieważ jak mawiał, nienawidził murzynów i nie mógł się pogodzić z republikańską polityką, która nadała im wolność. Był to dziwak, naturę miał gwałtowną, namiętną i uderzająco trwożliwą. Wątpię nawet, czy przez tyle lat, przez które mieszkał w Horsham, był kiedykolwiek w mieście. Dom jego otaczały ogród i pola; tu też tylko używał koniecznego ruchu, nieraz atoli nie opuszczał swego pokoju tygodniami. Pił wiele wódki, palił namiętnie, z nikim nie żył, nie miał żadnych przyjaciół, nawet z własnym bratem nie utrzymywał żadnych stosunków. Kiedy mnie zobaczył pierwszy raz, jako dwunastoletniego chłopca, wcale się mu podobałem. Było to w r. 1878; żył więc wtedy już w Anglii 8 – 9 lat. Prosił mego ojca, by pozwolił mi zamieszkać u niego, i na swój sposób okazywał mi swoja dobroć. Jak był trzeźwy, grał ze mną w „noska“ lub w warcaby. Służących i kupców ze wszystkiemi sprawami zawsze odsyłał do mnie; tak, mając 16 lat, byłem panem w jego domu.
– Miałem wszystkie klucze, mogłem więc robić, co chciałem, bylebym mu tylko nie przeszkadzał. Jeden był tutaj tylko wyjątek; na strychu była jedna komórka na rupieci zawsze zamknięta, do której ani ja ani nikt inny nie miał przystępu. Z dziecinnej ciekawości nieraz zaglądałem tam przez dziurkę od klucza, ale nigdy nie mogłem nic więcej dojrzeć, jak stare kufry i węzełki, jakie zwykle w takiem miejscu są złożone.
– Pewnego dnia – było to w marcu 1883 – dostał pułkownik list z zagraniczną marką. Listy rzadko otrzymywał, bo wszystko płacił gotówką, a żadnych przyjaciół nie miał. Z Indyi! – rzekł, gdy wziął list do ręki – pieczątka z Pondisherry! Coby to mogło być? Rozerwał gwałtownie kopertę, – a wtedy wypadło z niej na tacę pięć małych, suchych pestek z pomarańczy. Ja chciałem się śmiać z tego, ale śmiech zamarł mi na ustach, gdy zobaczyłem wyraz twarzy mego stryja. Usta mu się wykrzywiły, oczy wystąpiły z oczodołów, twarz jego przybrała barwę prawie popielatą; patrzał przerażony na kopertę, która trzymał drżąca ręką: K. K. K.! – wyjąkał wreszcie – mój Boże, kara za dawne grzechy spada na mą głowę!
– Stryju! Co to znaczy? – zawołałem.
– Śmierć! – odrzekł mi głuchym, jakby nie swoim głosem, poczem powstał i udał się do swego pokoju, a mnie zostawił samego, przerażonego i drżącego z obawy przed grożącem niebezpieczeństwem. Wziąłem kopertę, na której wewnętrznej stronie tuż u góry były nagryzmolone czerwonym atramentem trzy litery K. Zresztą nie było nic wewnątrz prócz pięciu suchych pestek. Co mogło być powodem tak wielkiego strachu, nie umiałem sobie wytłumaczyć. Opuściłem jadalnię, a kiedy chciałem iść na górę, stryj mój schodził właśnie ze strychu. W jednej ręce trzymał stary.........The Five Orange Pips
When I glance over my notes and records of the Sherlock Holmes cases between the years '82 and '90, I am faced by so many which present strange and interesting features that it is no easy matter to know which to choose and which to leave. Some, however, have already gained publicity through the papers, and others have not offered a field for those peculiar qualities which my friend possessed in so high a degree, and which it is the object of these papers to illustrate. Some, too, have baffled his analytical skill, and would be, as narratives, beginnings without an ending, while others have been but partially cleared up, and have their explanations founded rather upon conjecture and surmise than on that absolute logical proof which was so dear to him. There is, however, one of these last which was so remarkable in its details and so startling in its results that I am tempted to give some account of it in spite of the fact that there are points in connection with it which never have been, and probably never will be, entirely cleared up.
The year '87 furnished us with a long series of cases of greater or less interest, of which I retain the records. Among my headings under this one twelve months I find an account of the adventure of the Paradol Chamber, of the Amateur Mendicant Society, who held a luxurious club in the lower vault of a furniture warehouse, of the facts connected with the loss of the British bark Sophy Anderson, of the singular adventures of the Grice Patersons in the island of Uffa, and finally of the Camberwell poisoning case. In the latter, as may be remembered, Sherlock Holmes was able, by winding up the dead man's watch, to prove that it had been wound up two hours before, and that therefore the deceased had gone to bed within that time -- a deduction which was of the greatest importance in clearing up the case. All these I may sketch out at some future date, but none of them present such singular features as the strange train of circumstances which I have now taken up my pen to describe.
It was in the latter days of September, and the equinoctial gales had set in with exceptional violence. All day the wind had screamed and the rain had beaten against the windows, so that even here in the heart of great, hand-made London we were forced to raise our minds for the instant from the routine of life and to recognize the presence of those great elemental forces which shriek at mankind through the bars of his civilization, like untamed beasts in a cage. As evening drew in, the storm grew higher and louder, and the wind cried and sobbed like a child in the chimney. Sherlock Holmes sat moodily at one side of the fireplace cross-indexing his records of crime, while I at the other was deep in one of Clark Russell's fine sea-stories until the howl of the gale from without seemed to blend with the text, and the splash of the rain to lengthen out into the long swash of the sea waves. My wife was on a visit to her mother's, and for a few days I was a dweller once more in my old quarters at Baker Street.
˝Why,˝ said I, glancing up at my companion, ˝that was surely the bell. Who could come to-night? Some friend of yours, perhaps?˝
˝Except yourself I have none,˝ he answered. ˝I do not encourage visitors.˝
˝A client, then?˝
˝If so, it is a serious case. Nothing less would bring a man out on such a day and at such an hour. But I take it that it is more likely to be some crony of the landlady's.˝
Sherlock Holmes was wrong in his conjecture, however, for there came a step in the passage and a tapping at the door. He stretched out his long arm to turn the lamp away from himself and towards the vacant chair upon which a newcomer must sit.
˝Come in!˝ said he.
The man who entered was young, some two-and-twenty at the outside, well-groomed and trimly clad, with something of refinement and delicacy in his bearing. The streaming umbrella which he held in his hand, and his long shining waterproof told of the fierce weather through which he had come. He looked about him anxiously in the glare of the lamp, and I could see that his face was pale and his eyes heavy, like those of a man who is weighed down with some great anxiety.
˝l owe you an apology,˝ he said, raising his golden pince-nez to his eyes. ˝I trust that I am not intruding. I fear that I have brought some traces of the storm and rain into your snug chamber.˝
˝Give me your coat and umbrella,˝ said Holmes. ˝They may rest here on the hook and will be dry presently. You have come up from the south-west, I see.˝
˝Yes, from Horsham.˝
˝That clay and chalk mixture which I see upon your toe caps is quite distinctive.˝
˝I have come for advice.˝
˝That is easily got.˝
˝And help.˝
˝That is not always so easy.˝
˝I have heard of you, Mr. Holmes. I heard from Major Prendergast how you saved him in the Tankerville Club scandal.˝
˝Ah, of course. He was wrongfully accused of cheating at cards.˝
˝He said that you could solve anything.˝
˝He said too much.˝
˝That you are never beaten.˝
˝I have been beaten four times - three times by men, and once by a woman.˝
˝But what is that compared with the number of your successes?˝
˝It is true that I have been generally successful.˝
˝Then you may be so with me.˝
˝I beg that you will draw your chair up to the fire and favour me with some details as to your case.˝
˝It is no ordinary one.˝
˝None of those which come to me are. I am the last court of appeal.˝
˝And yet I question, sir, whether, in all your experience, you have ever listened to a more mysterious and inexplicable chain of events than those which have happened in my own family.˝
˝You fill me with interest,˝ said Holmes. ˝Pray give us the essential facts from the commencement, and I can afterwards question you as to those details which seem to me to be most important.˝
The young man pulled his chair up and pushed his wet feet out towards the blaze.
˝My name,˝ said he, ˝is John Openshaw, but my own affairs have, as far as I can understand, little to do with this awful business. It is a hereditary matter; so in order to give you an idea of the facts, I must go back to the commencement of the affair.
˝You must know that my grandfather had two sons -- my uncle Elias and my father Joseph. My father had a small factory at Coventry, which he enlarged at the time of the invention of bicycling. He was a patentee of the Openshaw unbreakable tire, and his business met with such success that he was able to sell it and to retire upon a handsome competence.
˝My uncle Elias emigrated to America when he was a young man and became a planter in Florida, where he was reported to have done very well. At the time of the war he fought in Jackson's army, and afterwards under Hood, where he rose to be a colonel. When Lee laid down his arms my uncle returned to his plantation, where he remained for three or four years. About 1869 or 1870 he came back to Europe and took a small estate in Sussex, near Horsham. He had made a very considerable fortune in the States, and his reason for leaving them was his aversion to the negroes, and his dislike of the Republican policy in extending the franchise to them. He was a singular man, fierce and quick-tempered, very foul-mouthed when he was angry, and of a most retiring disposition. During all the years that he lived at Horsham, I doubt if ever he set foot in the town. He had a garden and two or three fields round his house, and there he would take his exercise, though very often for weeks on end he would never leave his room. He drank a great deal of brandy and smoked very heavily, but he would see no society and did not want any friends, not even his own brother.
˝He didn't mind me; in fact, he took a fancy to me, for at the time when he saw me first I was a youngster of twelve or so. This would be in the year 1878, after he had been eight or nine years in England. He begged my father to let me live with him and he was very kind to me in his way. When he was sober he used to be fond of playing backgammon and draughts with me, and he would make me his representative both with the servants and with the tradespeople, so that by the time that I was sixteen I was quite master of the house. I kept all the keys and could go where I liked and do what I liked, so long as I did not disturb him in his privacy. There was one singular exception, however, for he had a single room, a lumber-room up among the attics, which was invariably locked, and which he would never permit either me or anyone else to enter. With a boy's curiosity I have peeped through the keyhole, but I was never able to see more than such a collection of old trunks and bundles as would be expected in such a room.
˝One day -- it was in March, 1883 -- a letter with a foreign stamp lay upon the table in front of the colonel's plate. It was not a common thing for him to receive letters, for his bills were all paid in ready money, and he had no friends of any sort. 'From India!' said he as he took it up, 'Pondicherry postmark! What can this be?' Opening it hurriedly, out there jumped five little dried orange pips, which pattered down upon his plate. I began to laugh at this, but the laugh was struck from my lips at the sight of his face. His lip had fallen, his eyes were protruding, his skin the colour of putty, and he glared at the envelope which he still held in his trembling hand, 'K. K. K.!' he shrieked, and then, 'My God, my God, my sins have overtaken me!'
˝ 'What is it, uncle?' I cried.
˝ 'Death,' said he, and rising from the table he retired to his room, leaving me palpitating...........