- W empik go
Piechotą do źródeł Orinoko - ebook
Piechotą do źródeł Orinoko - ebook
"Piechotą do źródeł Orinoko” to książka opisująca dużą wyprawę w poprzek Wenezueli. Zaczyna się w Kolumbii – Autor prowadzi nas przez niebezpieczne pogranicze, opanowane przez gangi przemytników. Potem spędzamy trochę czasu na wenezuelskiej sawannie, czyli ziemi tamtejszych kowbojów, gdzie żyje się trochę jak w westernie… Wreszcie docieramy do miasta w dżungli, gdzie Autor organizuje wyprawę w górę rzeki Orinoko; na tereny strzeżone i zamknięte.
To najbardziej bogata w przygody książka Wojciecha Cejrowskiego. Tak jak pozostałe, pełna humoru – Czytelnik będzie często parskać śmiechem, a nawet rechotać na całe gardło. Żaden antropolog tak nie pisze – duża wiedza o dzikich plemionach, a jednocześnie podana tak, że wciąga jak kryminał.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8127-381-7 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W trakcie tamtej wyprawy do Wenezueli wszedłem w posiadanie woreczka szmaragdów. Na razie proszę nie pytać jak – będzie na to czas. Jedna garść drogocennych kamyków (ukrytych w rozporku) i zostajesz bogaczem. Niestety… W tej samej chwili zostajesz też przestępcą, i to na całe lata.
Świat zrobił się okropny! Dawniej ktoś, kto znalazł złoto, diamenty, szmaragdy, stawał się przykładem do naśladowania. Dziś staje się przestępcą. A ja pytam: Dlaczego znalezienie skarbu to przestępstwo?!
Ta książka była wydana po raz pierwszy w roku 1998, ale wówczas nie zawierała wielu istotnych zdarzeń. Potem – przez dwadzieścia lat! – nie mogłem jej wznowić, gdyż pewne sprawy musiały się przedawnić.
Wnerwiało mnie to – chcesz coś ludziom opowiedzieć, ale nie możesz, bo cię wsadzą. W dodatku wsadzą cię w kilku krajach po kolei i w każdym z nich dostaniesz osobny wyrok za tę samą garść kamieni. Bo w jednym wszedłeś w nielegalne posiadanie, do drugiego nielegalnie wwiozłeś, w kilku następnych dokonałeś nielegalnej sprzedaży. Jedna garść nieszkodliwych kamieni, a tyle kar. Rozumiem karanie za narkotyki, ale za kamyki?!
Dodatkowo wnerwiało mnie, że tamto pierwsze wydanie – niepełne i trochę koślawe – zaczęło chodzić na rynku wtórnym w cenach właściwych raczej dla pierścionków ze szmaragdem, nie książek. Wrr.
Mimo to musiałem czekać. Są bowiem takie kraje, do których lubię wracać i z których chcę potem spokojnie wyjeżdżać (w terminie wybranym przeze mnie).
Musiałem trzymać gębę na kłódkę. Musiałem być cierpliwy. Jak amazoński żółw błotny.
I byłem.
Cierpliwość jest cenna.
A szmaragdy się nie psują.
* * *
Czy jestem przestępcą?
W kilku krajach (łącznie z moim rodzinnym) – owszem… byłem.
Czy to oznacza, że jestem złym człowiekiem?
Hmm. Chciałem być wolny, żyć po swojemu i szukać szczęścia. Nie miałem grosza przy duszy, nie miałem sponsorów, nie brałem grantów, nie miałem więc szans. Miałem za to marzenia. I wbrew moim beznadziejnym szansom organizowałem kosztowne wyprawy w różne egzotyczne miejsca. Robiłem to skutecznie. Przez wiele lat. Robiłem z niczego, bo nie miałem nic. Jedna z tych wypraw prowadziła do puszczy nad rzeką Orinoko.
To słowo brzmiało jak czar. Na początku nawet nie wiedziałem dokładnie, gdzie to jest, ale już samo słowo „Orinoko” było takie piękne… Ruszyłem. I nie żałuję! Pakowałem się w kłopoty. I nie żałuję! Po drodze byli bandyci i strach oraz Indianie z najdzikszego ze znanych mi plemion, ale nie żałuję. Ani jednej z tych rzeczy, które mi się przytrafiły, nie żałuję!
* * *
Gdy dzisiaj czytam własną opowieść, sam sobie nie wierzę.
A jednak! Leży przede mną zeszyt w kratkę zapisany gęsto różnymi długopisami, które się kolejno wypisały. Leżą też zdjęcia i kilka przedmiotów, które doskonale pamiętam. Żaden z nich nie pochodzi z cywilizowanego świata. Szczególnie ta przepaska biodrowa, którą widzę na stole, a jednocześnie na zdjęciu, na którym jestem ja i on – Yere Yere z plemienia Yanomami (zwany Kulawym lub Nieposkromionym – zależnie od tego, w jakim akurat był stanie). Leży też przede mną kilka ostatnich szmaragdów, których przecież nie wziąłem z powietrza. Czyli to wszystko… zdarzyło się naprawdę.
Zaczynałem z niczym, a przydarzyły mi się rzeczy nie do uwierzenia. Skoro przydarzyły się mnie, mogą się przydarzyć i Tobie! Mogą! Sięgnij tylko odrobinę dalej – poza granicę, którą wyznacza zdrowy rozsądek. Nie słuchaj tych, którzy mówią, że „takie rzeczy nie dla ciebie”. Każda z rzeczy, które tu opisałem, może się zdarzyć także Tobie. Może!
Posłuchajcie…
POCZĄTEK
Gdy wyruszyłem w stronę Orinoko po raz pierwszy, prawie mnie ożenili i musiałem uciekać. Dziewucha była średnio piękna. Musicie jednak wiedzieć, jaka jest norma piękności w Wenezueli – żaden inny kraj nie wydał na świat więcej Miss Piękności niż Wenezuela. Czyli dziewucha była średnia, ale w kategoriach wenezuelskich. To oznacza, że w każdym innym kraju powinni mnie uznać za niepoczytalnego, skoro uciekłem przed takim ślubem.
Posłuchajcie…
Zszedłem właśnie z gór Santa Marta, byłem napompowany sukcesem wyprawy i pomyślałem, że zamiast wracać do domu, pojadę od razu na kolejną – nad Orinoko. Droga z Kolumbii do Wenezueli wiodła przez półwysep Guajira i dalej do Maracaibo. Wszyscy mówili mi, że to nie jest dobry pomysł. I mieli rację. Ale ja bardzo chciałem – od razu nad Orinoko. Oni na to, żebym w takim razie ominął Maracaibo, poleciał samolotem do Caracas i ruszył stamtąd. Ja na to, że chcę koniecznie po ziemi. Oni na to, że to ABSOLUTNIE niedobry pomysł. Ja na to, że po ziemi jest dużo ciekawiej. Ale… to oni mieli rację. Są bowiem na ziemi miejsca egzotyczne i piękne, ciekawe i malownicze, o których marzyłem i które w końcu widziałem, a jednak najważniejsze zdanie na ich temat brzmi: Nie chcecie tam być! I nie jest to zdanie, które ma kogokolwiek odstraszyć (mnie nie odstraszyło) – jest to zdanie zwyczajne. Na podobnej zasadzie, jak całkiem zwyczajne jest kowadło, które ci spadło na nogę.
* * *
Zaglądałem kiedyś do wnętrza wulkanu – bardzo malownicze i ciekawe, ale gdy nad moją głową przeleciała pacyna gorącej lawy wielkości pralki: nie chciałem tam być. Chwilę później na dachu samochodu zaparkowanego obok wylądowała płonąca grudka na tyle mała, że nawet jej nie było widać. Było za to słychać, co robi. Przeleciała na wylot i wylądowała na ziemi pod samochodem, gdzie zaskwierczała i ostatecznie wtopiła się w grunt.
Makaron był zachwycony zjawiskiem. Ja wyobraziłem sobie, co by było, gdyby ta grudka spadła na jego głowę. Bardzo malownicze i ciekawe – przeleci niepostrzeżenie na wylot, jak przelatują przez nas mikroskopijne cząsteczki materii kosmicznej, czy jednak zabiorę Makarona do domu w czarnym worku? A co by było, gdyby ta grudka przeleciała przez samochód, ale po drodze trafiła na bak? Tamten wulkan to jedno z takich miejsc, które widziałem i oczywiście one są malownicze, ale: Nie chcecie tam być!
* * *
Guajira i okolice Maracaibo są jak krater czynnego wulkanu. Mają wprawdzie bardzo dźwięczne nazwy – ciekawe i malownicze – mają też niezłe pejzaże, ale nie są dobre na początek ekspedycji. Chyba że ma to być ekspedycja przemytnicza – wtedy są wymarzonym punktem zaczepienia:
Kotłują się tam watahy typów spod ciemnej gwiazdy, których jedynym zajęciem i racją bytu jest kontrabanda. Przekazywana z pokolenia na pokolenie jako chlubna tradycja rodzinna. Tak samo jak w innych miejscach przekazuje się z ojca na syna zakład rusznikarski, sklep kolonialny albo firmę przewozową, tak w okolicy Maracaibo chłopcy otrzymują od swoich ojców i stryjów zorganizowany interes przemytniczy. Jest on w swej istocie połączeniem zakładu rusznikarskiego ze sklepem kolonialnym i firmą przewozową – żeby uprawiać szmugiel trzeba mieć: broń, towar oraz transport.
Szmugluje się w obie strony – Kolumbia oferuje przede wszystkim bardzo tanią kokainę, natomiast Wenezuela oferuje tanie diamenty, szmaragdy i złoto pozyskiwane nielegalnie w indiańskich rezerwatach nad Orinoko.
Poza wymienionym zestawem towarów podstawowych jest też cała masa wyrobów elektronicznych oraz innej drobnicy. Łatwo znaleźć coś, co można sprzedać z dużym zyskiem po jednej lub drugiej stronie granicy, dlatego w żadną stronę nie jeździ się na pusto. Gdyby świat nie miał granic, miliony ludzi zajmujących się handlem przygranicznym musiałyby umrzeć z głodu.
Krążąc przez lata po zamkniętym kole tras, powiązań i wybranego asortymentu, zawodowy kontrabandysta (ewentualnie kontrabandzior, jeśli stosuje brutalne metody pracy) ma swoich stałych kontrahentów; na tyle sprawdzonych i godnych zaufania, że za wszelkie umowy starcza im słowo honoru. Czasami nawet tego nie trzeba – wystarczy skinienie głową lub pusty sms przesłany z odpowiedniego telefonu na odpowiedni telefon. Oni tam na kolosalne kwoty i przerzuty umawiają się przez telefon, przez posłańca, innym razem śląc pocztówkę z rajskim widoczkiem, zabytkowym kościołem, a najczęściej z gołą babą i ustalonym wcześniej hasłem: Pozdrów ciocię Mirandę.
* * *
Nikt się specjalnie nie kryje z tym, co robi, bo władza państwowa dawno już machnęła ręką na próby powstrzymania przemytu. Uznano, że przemyt lepiej ignorować, niż likwidować. Likwidowanie przemytu jest kosztowne, a ignorowanie daje spore pieniądze i dobre życie dla różnych lokalnych urzędników i bonzów. Na prowincji pensyjki są małe, ale posadki mimo to intratne – tu się drapnie, tam się chapnie i jakoś się żyje. Człowiek nie narzeka, że rząd – w odległej stolicy – przeznacza zbyt szczupłe sumy na ochronę terenów przygranicznych. Ba! Nie dość, że nie przeznacza, to czasami rząd żąda, by odpalić im tam – do odległej stolicy – stosowną dolę za niewtrącanie się w lokalne biznesy.
Utrzymanie armii, policji oraz celników w takim kraju jak Wenezuela to bardzo kosztowne przedsięwzięcie. Armia musi być uzbrojona i w miarę sprawna, ale przede wszystkim zadowolona, gdyż w przeciwnym wypadku władza – w odległej stolicy – może przejść w całkiem inne ręce. A to zawsze niedobre dla władzy obecnej oraz, w gruncie rzeczy, niewygodne dla samej armii. Armii jest wszystko jedno, komu służy, byleby ta wierna służba owocowała stosownym wynagrodzeniem. Armia (w każdym kraju świata i każdym systemie politycznym) jest ostatnią ze służb, która zmienia pracodawcę.
Duże oddziały policyjno-wojskowe są władzy potrzebne sporadycznie – jeśli zajdzie jakaś nagląca potrzeba. Potrzeby obecnie nie ma, tak samo jak pieniędzy na utrzymywanie struktur militarnych na jałowym biegu, ale nagląca potrzeba może się w każdej chwili pojawić nagle i nieoczekiwanie – ot, jakaś rebelia, zamieszki, pożar zbiorników ropy czy osuwisko skalne na środku jedynej drogi (wywołane wybuchem bomby podłożonej przez grupę przeciwników obecnej władzy). Wtedy potrzeba z dnia na dzień dużych oddziałów armii i policji, które posłużą albo do ratowania społeczeństwa przed skutkami dopustów bożych, albo do sprowadzenia dopustów bożych na kark buntowników.
Ponieważ rządu – w odległej stolicy – nie stać na utrzymywanie odpowiedniej struktury militarnej jedynie na wszelki wypadek (który przecież wcale nie musi nadejść), rząd jest wdzięczny, że cała ta struktura utrzymuje się samodzielnie – dojąc haracz z przemytników. A od czasu do czasu jeszcze dopłaca do budżetu centralnego jakąś swoją dolę – gdy przemytniczy interes idzie dobrze, w kraju panuje ogólny spokój.
Tak to działa w krajach Ameryki Łacińskiej. Wszyscy o wszystkim wiedzą, a jednocześnie nie wiedzą nic o niczym. A nawet nie wiedzą, co jest tym czymś, o czym nie wiedzą i że w ogóle istnieje jakieś „coś”. Niewiedza jest cenna. Jak… własne życie.
DROGA DO MARACAIBO
To akurat wiedziałem doskonale – prosta zasada pogranicza: są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie rozmawiają nawet najwięksi plotkarze.
Jechałem do Maracaibo uzbrojony w tę wiedzę ogólną, przyzwyczajony do okoliczności, odporny na strach i czujny na wypadek, gdyby zaczęło się dziać coś niepokojącego w bezpośrednim powiązaniu ze mną.
Byle czego się nie boję, a jednocześnie wiem, czego należy się bać. I jakoś nigdy dotąd się nie pomyliłem. Jeżeli kiedyś się pomylę, na rynek trafi moja pierwsza książka niedokończona. Która będzie jednocześnie moją książką ostatnią. Wydaną przez spadkobierców. Pośmiertnie. (I z ich powodu mam nadzieję, że to też będzie bestseller.)
Na zwyczajne groźne spojrzenia odpowiadam stosownie i wtedy… mijamy się szerokim łukiem z tym rodzajem szacunku, którym darzą się nawzajem dwie dzikie bestie.
Zaczepki słowne albo ignoruję i idę dalej, albo milcząco unoszę brwi – wtedy druga strona rozkłada uprzejmie ręce w geście „sorry, pomyłka”.
Na wystawiony w moją stronę nóż dwa razy w życiu rozłożyłem ręce zapraszająco i wtedy… nóż opadał uprzejmie w tym samym znaku „sorry, pomyłka”. Innym razem zbluzgałem gościa w meksykańskim slangu słowami, których do dzisiaj nie rozumiem. Ważne, że on zrozumiał. Odsunął nóż i przeprosił, że mi rozciął koszulę. Przepraszając, mówił już do mnie „rodaku”, a nie „gringo”.
W niebezpiecznych miastach nie chowam się po kątach, lecz idę na kolację do najgorszej speluny, kładę na ladzie banknot w lokalnej walucie i mówię jedno słowo: kolacja. Mój akcent w języku hiszpańskim uchodzi za miejscowy jedynie w niektórych rejonach Meksyku, ale jednocześnie, właśnie dlatego, że jest miejscowy z Meksyku (a nie jakiś kompletnie nieznany) zawsze załatwia sprawę. Tak – jestem widoczny z daleka, bo mam białą gębę, niebieskie oczy i akcent, ale… o tym, co właściwie ten gringo z meksykańskim akcentem robi w Kolumbii nie rozmawiają nawet najwięksi plotkarze. Przemyt polega przecież na współpracy z cudzoziemcami, a ten tu Gringo, skoro się nie kryje, to albo jakiś głupi, albo… niebezpieczny. W obu przypadkach lepiej obejść, niż podejść. Z głupkami nie warto rozmawiać, a z typami niebezpiecznymi czeka się, aż sami zagadną i modli się, by tego nie zrobili. (Jak sobie radzę w Meksyku? Zmieniam akcent na kolumbijski i… Bingo!)
* * *
Postanowiłem, że pojadę przez Maracaibo i pojechałem. Mój socio – Wilson Montero – odradzał mi to stanowczo, a potem prawie błagał. I miał rację! Co z tego, gdy ja miałem swoją rację.
Wilson w końcu uległ. Dał mi małą karteczkę z nazwą pewnej wioskowej knajpy i nazwiskiem kelnera. Zanim dojadę do Maracaibo, kazał mi się zatrzymać KONIECZNIE tam i TYLKO TAM. Knajpa miała na piętrze kilka pokoi hotelowych. Pojechałem pełen optymizmu i… nie pobyłem w tej okolicy długo.
Zatrzymałem się we wskazanym miejscu, wezwałem wskazanego kelnera, położyłem banknot w miejscowej walucie i zjadłem jedną kolację. A potem prawie mnie ożenili i dwa dni później byłem z powrotem u Wilsona Montero po kolumbijskiej stronie granicy.
– Mówiłem! – powiedział Wilson.
– Mówiłeś – powiedziałem ja.
– I co?
– Jajco! Polecę do Caracas i ruszę nad Orinoko stamtąd.
– Mówiłem.
– Mówiłeś.
– Coś mi opowiesz?
– Nie ma co opowiadać.
– Gdyby nie było co opowiadać, toby cię tu dzisiaj nie było, tylko byś już był w drodze nad Orinoko.
– Nie gadaj – skrzywiłem się i chciałem zamknąć niezręczny temat.
– Gadaj!!!
* * *
W trakcie tamtej nieudanej eskapady zapisałem sobie kilka znaczących zdań w swoim zeszycie w kratkę:
Sprawiedliwość jest tutaj ślepa w sensie dosłownym – niczego nie dostrzega. Przestępstw nie ma, bo się na nie zamyka oczy. Płacz zamilkł, bo zatkano uszy. Krew rozlana na ulicy schnie niezauważona, bo o tym, co się właśnie zdarzyło, nikt nie mówi. Ludzie omijają kolejną zwyczajną kałużę.
Zapisałem też kawałek piosenki zasłyszanej przy ognisku:
Twój krzyk to zamęt,
więc siedź cicho.
Brzęczeć wolno tylko srebrnikom
i muchom.
Ty – przymknij usta, oko i ucho.
Siedź cicho.
Brudne interesy finalizowane są w barach. Takie bary zawsze cuchną – piwem, ludzkim potem i aguardiente, czasem rumem; ogólnie pogardliwym podejściem do higieny – a zadymione są do tego stopnia, że nie trzeba zapalać papierosa: wystarczy zrobić wdech. W takich barach można załatwić każdy lewy interes i każdego człowieka, który nie dotrzymał umowy. Można to zrobić przy wszystkich na środku sali z pełną gwarancją, że nikt niczego nie zauważy, nawet jeżeli wszystko widział. Wilson posłał mnie do jednej z takich knajp.
Na początku wszystko szło zgodnie z planem, ale jednocześnie stopniowo wymykało się spod kontroli. Nie przywiązuję się do własnych kalkulacji – nazwijmy to niefrasobliwą fantazją globtrotera. Zasadniczo, gdy plan idzie w rozsypkę, zacieram ręce. Oczekuję tego z niecierpliwością. Kiedy wreszcie zacznie się jakiś mały kataklizm? Kiedy natknę się na coś, czego nie było w żadnym podręczniku i na żadnej mapie? Zasadniczo tego oczekuję i ucieszyło mnie, że zaczęło się dziać zaraz po przekroczeniu granicy.
Czar przygody polega na tym, że z każdym dniem pojawia się coraz więcej nieprzewidzianych obstrukcji: zerwanych mostów, pożarów stepu, tam eksplodowała cysterna i nie ma benzyny, gdzie indziej znowu jakiś biały turysta przyprawił miejscową dziewuchę o ciążę i umknął w siną dal, a ja dziedziczę jego kłopoty, bo się właśnie z sinej dali wynurzyłem i jestem biały podobnie jak on – takie rzeczy ogólnie lubię i świetnie mi pasują do książek.
Posłuchajcie…