- W empik go
Piekielna palestra - ebook
Piekielna palestra - ebook
Zmorak Maurycy Wielowieyski otrzymuje zlecenie wytropienia i schwytania saivy Aleksandra Bartenjewa, carskiego porucznika, który zabił swoją ukochaną – legendę dziewiętnastowiecznej Warszawy ¬– Marię Wisniowską. W realizacji misji pomaga mu Anne Olson, zmoraczka o wybuchowym temperamencie. Wkrótce oboje odkryją, że właśnie uwikłali się w międzywymiarową intrygę, która może zaburzyć Równowagę i niebezpiecznie wpłynąć na losy wszystkich żywych i... zmarłych.
Piekielna palestra to wielowątkowa opowieść o alternatywnym świecie, zamieszkiwanym przez najrozmaitsze indywidualności: gnomy, krasnoludy, demony i cienników. To szalona podróż przez kilka różnych wymiarów rzeczywistości, w których granica między życiem a śmiercią wydaje się bardzo cienka. A może... w ogóle jej nie ma?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-824-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez kosmiczne przestrzenie, wypełnione prehistoryczną, niezbadaną i wiecznie zajętą ważnymi sprawami pustką, płyną dwie połówki orzecha. Nikt do tej pory nie zastanawiał się, skąd się wzięły ani dokąd zmierzają. Nikt nie zbadał, jakich są rozmiarów. Nie zostały również sklasyfikowane przez astronomów, zarówno profesjonalnych, jak i amatorskich.
Ci, którzy widzieli to zjawisko w snach, twierdzą, że to jakiś roztargniony astronauta, może przedstawiciel starożytnej cywilizacji, dawno zapomnianej przez gwiazdy, wyciągnął go w trakcie kosmicznego spaceru, szukając niefrasobliwie śrubokręta w kieszeni kombinezonu.
Inni z kolei twierdzą, że to jakaś gigantyczna wiewiórka, żyjąca w koronach drzew z czarnej materii, zakopała go w czeluściach międzyplanetarnych przed zimą, a potem, jak wszystkie wiewiórki w znanym wszechświecie, zapomniała o nim.
Bez względu na to, która wersja jest bliższa prawdy, Orzech nie wykiełkował i nie zamienił się w majestatyczne drzewo, jak powinien zrobić szanujący się orzech, gdy osiągnie pewny wiek. Może to z powodu braku wody w stanie ciekłym w otwartej przestrzeni kosmicznej albo dobrej gleby korzenie nigdy nie przebiły się przez twardą skorupę?
Tego nie wiadomo.
Wiadomo jednak, że ten konkretny Orzech, oblepiony miniaturowymi kraterami i zmrożony kosmicznym chłodem, zamiast zachowywać się, jak na orzecha przystało, popłynął w czarną pustkę na spotkanie przygodzie i przeznaczeniu. Jakby tego było mało, gdzieś po drodze, na poboczu kosmicznej autostrady, uderzył go pędzący kosmiczny odłamek i spowodował typowe dla orzechów pęknięcie wzdłuż wrażliwego obwodu skorupy. Dlatego Orzech prowadził dalej swoją podróż rozdzielony na dwie Połówki, z Owocem krążącym wokół niego jak księżyc, pofałdowanym niczym kora mózgu niektórych gatunków zwierząt. Wszystko to działo się naturalnie, zgodnie z zasadami grawitacji, niezmiennymi dla wszystkich obiektów we wszechświecie.
Gdyby ktoś był dostatecznie cierpliwy, zobaczyłby, jak obie Połówki obracają się powoli i majestatycznie wokół własnej osi, z Owocem krążącym wokół nich po zmiennych orbitach. Kosmiczne odłamki i miniaturowy gwiezdny kurz osiadły na powierzchni Połówek, tworząc stopniowo coś, co zaczęło bulgotać. Stało się to zaraz po tym, jak Orzech wszedł na orbitę jednej z młodych, aspirujących gwiazd o błękitnym świetle i obiecujących zdolnościach grzewczych.
W skali kosmicznej nie trwało to długo, nim błękitna gwiazda usłyszała pierwszy kwik, pisk i krzyk. Zdziwiona tym nagłym rwetesem przygasła nawet na moment, co skutecznie uciszyło dziwne odgłosy i spowiło powierzchnie Połówek lodową czapą. Po chwili jednak przypomniała sobie, jak powinno zachowywać się porządne Słońce i zapłonęła na nowo, potężnie i ciepło. W końcu jest obiektem westchnień i tęsknoty świadomości. Nie może sobie przygasać jak byle żarówka.
Bulgot, szum i rwetes wszczęły się na nowo. I wtedy, po kilkudziesięciu milionach obrotów Orzecha wokół Słońca, jakiś głos krzyknął: „Eureka!”. Pełen odkrywczej euforii wrzask odbił się od Owocu, przepływającego właśnie nad jedną z Połówek, która już jakiś czas temu zazieleniła się, a jej wgłębienia zapełniły się błękitną cieczą. Odbity okrzyk wpadł pomiędzy dwie Połówki, skierowane do siebie pustymi, martwymi wnętrzami, denerwując śpiące duchy zmarłych i poleciał w kosmiczną pustkę na spotkanie z nieskończonością.
A przynajmniej tak myślał w twórczym przypływie romantyzmu, dopóki nie uderzył w przelatującą kometę i nie powrócił. Trafił na drugą Połówkę, wpadając prosto w umysł włochatego dzikusa, zgarbionego nad nędzną kupką patyków.
Dziki nagle poczuł, że chrust jest interesujący w nieodkryty do tej pory sposób. Podobnie zaczęła mu się przedstawiać sprawa związana z zastosowaniem dwóch suchych patyków, trzymanych do tej pory bezmyślnie w kosmatych łapach. Uderzony nagłą iskrą świadomości małpolud spojrzał na oba kawałki drewna, marszcząc wystające brwi. Po chwili namysłu i rozważeniu wszystkich dostępnych opcji podrapał się jednym kijem po plecach. Jego rozjaśniający się wzrok spoczął znów na kupce chrustu. Wykrzykując ku nieboskłonowi pełne triumfu pomruki i charknięcia, wiercony zdziwionymi spojrzeniami pozostałych dzikusów, którzy na moment oderwali się od ogryzania kości zdechłego lemozaura, odkrywca zaczął zaciekle i z determinacją pocierać jednym patykiem o drugi.
Po chwili wąska stróżka dymu zaczęła triumfalnie wznosić się ku niebieskiemu Słońcu.I. PRZEJĘCIE
Tymczasem… albo raczej należałoby powiedzieć, że innym czasem, później lub wcześniej. A to dlatego, że nie było nikogo, kto by policzył upływ ziemskich sekund nakreślonej tu sceny albo chociaż ten czas wymyślił…
A więc… W innym czasie, w innej przestrzeni i zupełnie odmiennej astralnej, kosmogonicznej płaszczyźnie rzeczywistości, a na pewno miliardy kilometrów od Połówek, dokładnie na skrzyżowaniu pięćdziesięciu dwóch stopni szerokości geograficznej północnej oraz dwudziestego pierwszego stopnia długości geograficznej na wschód od Greenwich, na pewnej błękitnej planecie, błysnęła jasna iskra świadomości. Zaraz za nią błysnęły w miejskim półmroku reflektory czarnej limuzyny.
– Łapać gnoja! – rozległ się niski, złowróżbny krzyk.
Jay zastanawiał się, co właściwie zaszło. Wrzask z ciemności wśliznął mu się do uszu, a po chwili z zadziwiającą prędkością przeszedł przez cały system nerwowy i pchnął chłopaka do szaleńczej ucieczki.
Rozległy się warkot silnika i pisk opon. Jay skręcił gwałtownie w prawo, w boczną uliczkę. Światło reflektorów błysnęło za plecami chłopaka, rozświetlając wąską uliczkę. Silnik wchodził na coraz wyższe obroty.
Mężczyzna skoczył w lewo. Jednym susem pokonał niski murek i pomknął przez ciasne podwórko. W dłoni ściskał paczuszkę zabraną dilerowi. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego to zrobił. Po prostu w pewnym momencie jego pięść znalazła się na twarzy łysola. Następnie Jay wyrwał narkotyki…
Gdzieś z tyłu zapiszczały opony i trzasnęły drzwi samochodu. Słychać krzyki i tupot ciężkich butów.
– Złapcie go! – zawołał mężczyzna, który najwyraźniej rościł sobie prawo do dowodzenia pościgiem.
Chłopak skręcił w najbliższą bramę i wypadł na ulicę. Usłyszał klakson hamującej taksówki. Jay podskoczył w ostatniej chwili i przetoczył się po masce samochodu. Zachwiał się, ale nie stracił równowagi. Teraz albo nigdy. Niewiele myśląc, rzucił się do drzwi najbliższej kamienicy. Otwarte. Wpadł do środka, zatrzasnął za sobą drzwi, znalazł zasuwę i zamknął w dwóch miejscach.
***
Trzech ogolonych na łyso drabów wypadło przez bramę na jezdnię. Spojrzeli w lewo, a potem w prawo, w tym samym momencie, jednym ruchem jak na rozkaz. Ulica była pusta, jeżeli nie brać pod uwagę jednego pijaka, który podpierał ścianę i taksówki odjeżdżającej w kierunku Marszałkowskiej. Chwila dogłębnej analizy wystarczyła, żeby mężczyźni stwierdzili, że alkoholik nie jest ich celem. Taksówka również. Dwóch drabów spojrzało z nadzieją na najniższego w grupce, sierżanta.
W pełnej napięcia ciszy rozległa się wesoła melodyjka.
– Macie go? – rozległ się wściekły głos.
– Nie. Chyba zwiał – odparł niepewnie sierżant.
– Jak to zwiał?!
Policjant odsunął telefon od ucha z grymasem zniesmaczenia. Dwóch pozostałych spojrzało na siebie z przerażeniem. Sierżant starał się uspokoić swoich podwładnych gestem dłoni.
– Nie ma go – wyjaśnił spokojnie do słuchawki.
– Łysy, uważaj sobie, żebym ja ciebie zaraz nie zniemał! – warknął głos w telefonie.
– Proszę? – zapytał uprzejmie sierżant.
– Proszę to ja twoją matkę o wyjście nad ranem, bucu leniwy, tępa, łysa pało! – Sierżant ponownie odsunął telefon od ucha i pozwolił, aby stek przekleństw wyciekł ze słuchawki w zapylony eter wczesnowiosennej, miejskiej nocy. – Gdzie jesteście?
Sierżant skinął pytająco w kierunku podwładnych, ale napotkał tylko irytujące, puste spojrzenia. Westchnął cicho i wytężył wzrok, żeby odnaleźć jakąkolwiek wskazówkę. Zawiesił spojrzenie na ścianie naprzeciwko. Na odrapanym tynku, pomiędzy zaniedbanymi framugami niewątpliwie zabytkowych drzwi kamienicy, wisiała niebieska tabliczka z białym numerem.
– Nowogrodzka czternaście – powiedział do słuchawki.
***
Jay wyjrzał przez okno na klatce schodowej. Po przeciwnej stronie ulicy stało trzech łysoli z grupy pościgowej. Jeden z nich, najniższy i według Jay’a charakteryzujący się niewątpliwie przywódczą aurą, rozmawiał przez telefon. Dwaj pozostali, nowocześni wojownicy ulicy, wyglądali na nieco spanikowanych.
Po chwili wypełnionej nerwowym oczekiwaniem przywódca drabów uderzył kciukiem w telefon, wepchnął go do ciasnej kieszeni skórzanej kurtki i skinął głową na swoich podwładnych. Dwaj siepacze załapali dopiero po chwili.
Ruszyli w poprzek ulicy. Jakiś samochód nadjechał od strony Kruczej i z piskiem opon zahamował przed grupą pościgową. Rozległ się klakson. Jeden z drabów wyciągnął coś z kieszeni i wycelował dłonią w kierowcę. Zgrzytnęła skrzynia biegów, silnik zawarczał i samochód pospiesznie się wycofał.
Jay poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła. Przyczyną jego rosnącego przerażenia nie była scena z prezentacją broni palnej, która właśnie miała miejsce na środku ulicy Nowogrodzkiej, w samym centrum miasta, w europejskiej, cywilizowanej stolicy, jak uważali niektórzy. Trzech oprawców nieuchronnie zmierzało w stronę bramy. Jego bramy! Czemu akurat tutaj? Jakim cudem? Przecież nie mogli go widzieć! Był szybszy! A może nie był?
Myśli biegły wokół wewnętrznej strony czaszki. W końcu jedna wyrwała się i Jay uderzył otwartą dłonią w czoło. Przecież wbiegł do pierwszych drzwi na wprost od bramy. Gdzie mieliby zacząć poszukiwania, jeśli nie tutaj?
Mężczyzna rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu jakiegokolwiek wsparcia. Przed sobą miał mroczny korytarz, po lewej stronie od schodów troje drzwi, zapewne prowadzące do opuszczonych mieszkań. Niestety wszystkie były ostentacyjnie zabite deskami lub co najmniej zapięte grubymi kłódkami, już na pierwszy rzut oka nie pozostawiały nadziei.
Rozległo się głuche uderzenie. Jeden z drabów uderzał właśnie mięsistym barkiem w bramę.
Jay chciał biec wyżej po drewnianych stopniach, byle dalej od pościgu, lecz nagle zobaczył drzwi. W odróżnieniu od pozostałych znajdujących się na tym samym poziomie nie były ani zabite deskami, ani zablokowane łańcuchem z potężną kłódką. Perfekcyjnie normalne, a nawet, co stwierdził, gdy zbliżył się do nich z rosnącą w sercu nadzieją, lekko uchylone.
Natychmiast otrząsnął się z szoku, szarpnął za obluzowaną klamkę i wpadł do środka.
***
Zamknął za sobą drzwi do mieszkania. Obmacał je jeszcze w poszukiwaniu zamka albo chociaż zasuwki, ale nic nie znalazł. Wydawało się, że zamykają się od środka tylko na klucz.
– Witaj, Aleksandrze – rozległ się głos za jego plecami.
– Kto tu jest? – szepnął przerażony prosto w ciemność, przedzieloną wąskimi paskami poświaty ulicznych latarni. Obrócił się gwałtownie. Światło padło mu na twarz. Kurz unosił się w powietrzu i falował delikatnie, niczym rzęsa na powierzchni spokojnego jeziora. – Kto tu jest? – powtórzył Jay.
Szybko przekalkulował w głowie dostępne możliwości działania, szczególnie porównanie potencjalnej szkodliwości nieznanego głosu do trzech łysych oprawców, po czym nie zastanawiając się dłużej, ruszył wzdłuż wąskiego korytarza, w kierunku mrocznego wnętrza mieszkania.
Pod stopami zachrzęściło rozbite szkło. Ściany korytarza były pokryte bezbarwną, poszarpaną tapetą. Jay minął wejście do jakiegoś bocznego pomieszczenia. Zerknął tylko do wnętrza, ale nie sprawiało dobrego wrażenia. W środku znajdowały się wyłącznie wąska kanapa i niska komoda.
Ruszył dalej.
Uspokojone chwilowo myśli Jay’a sięgnęły do pokładów pamięci krótkotrwałej. Minęły półeczki z nagraniem głuchego damskiego głosu, który na razie uznały za zwidy spanikowanego umysłu, po czym zatrzymały się przy fragmencie biblioteczki z zapisanymi zwojami wydarzeń sprzed ostatniej godziny.
Był piątek, to pamiętał dobrze. Właśnie zaczął się nowy semestr na uczelni i znajomi z polibudy zorganizowali imprezkę. Przyszli zarówno kumple z jego kierunku, znajomi z balistyki na Wacie, jak i inni ludzie, których Jay nie do końca kojarzył.
Pojawiła się tam również Alicja. Tak, chyba tak miała na imię. Nigdy wcześniej jej nie widział. Z pewnością by pamiętał.
Dziewczyna była śliczna. Niewysoka, o długich blond włosach, z ogromnymi, zielonymi oczami. Miała na sobie czerwoną sukienkę, opiętą na biodrach, która prezentowała jej idealne kształty… Przeszedł go dreszcz na samo wspomnienie. Z jakiegoś powodu dziewczyna wykazała zainteresowanie osobą ani niezbyt przystojnego, ani niezbyt towarzyskiego Jay’a. Nie zastanawiał się jednak nad tym dogłębnie i gdy Alicja zaproponowała, że może przeniosą się do jakiegoś lokalu, żeby wspólnie kontynuować ten miły wieczór, Jay zgodził się bez wahania.
A potem wydarzenia potoczyły się szybko. Za szybko.
Obrazki w skrytce jego pamięci pokazywały się niewyraźnie. Jakiś pub, uśmiech czerwonej sukienki, żądanie ze strony dziewczyny i zdradziecki impuls wychodzący z lędźwi, pchający go nieuchronnie do spełniania wszystkich jej zachcianek. Potem ulica, mdłe światło latarni i śmieszny, pająkowaty cień na asfalcie, dziwne, że właśnie to zapamiętał z tego wydarzenia. Minął drabów palących szlugi przy czarnym bmw.
Tak, teraz pamięta. Dziewczyna chciała działkę. Jay usiłował wybłagać ją od dilera. Nie miał pieniędzy. Był w końcu tylko ubogim studentem. Po chwili wyszedł za handlarzem z lokalu. Pamięta, że diler skinął w stronę bocznej szyby auta.
Cichy, lekko zachrypnięty głos czerwonej sukienki szeptał Jay’owi do ucha słodkie słowa zachęty, płonące kuszącą obietnicą spełnienia. Słyszał jej śmiech, gdy podnosił z ziemi kawałek betonu. Szeptała, gdy zderzał beton z czaszką dilera. Płonęła, gdy złapał za paczkę z prochami.
A potem był bieg i chaotyczna ucieczka…
Zza drzwi dobiegły nerwowe krzyki. Po chwili rozległ się huk wyważanych drzwi. Jay myślał gorączkowo i bezładnie. Gdzieś na dnie podświadomości mały człowieczek huczał przez megafon: „Proszę zachować spokój!” Powinien go słuchać, wiedział o tym, ale nie umiał. Rzucił się w głąb mieszkania. Zauważył w kącie wielką, dębową szafę. Ruszył w jej kierunku, ale potknął się o zawinięty dywan i wpadł na drewniane drzwi. Drżącymi dłońmi wyszukał klucz. Przekręcił go w zamku i z niejakim zdumieniem usłyszał zbawienny zgrzyt. Mroczne wnętrze potężnej szafy wyjrzało na zaniedbany pokój i zlustrowało chudą, mizerną sylwetkę Jay’a.
– Witaj, Aleksandrze – powiedział głuchy głos zza jego pleców. – Przyszedłeś, ukochany, nie zdradziłeś mnie, prawda?
Przed nim stała kobieta. Miała na sobie zwiewną, białą sukienkę. Gęste, czarne loki okalały jej twarz o dziewczęcych rysach. Spoglądała na Jay’a wielkimi, orzechowymi oczami, przekrzywiając na bok głowę i uśmiechała się kącikiem ust.
– Dzień dobry, mówią na mnie Jay – odparł chłopak po chwili bezmyślnej ciszy.
– Jakiś ty formalny, Aleksandrze – odezwała się kobieta, wyciągając do niego dłonie. – Przecież to ja, twoja Maria. – Ruszyła powoli w jego stronę. Była bosa, ale nie poruszała nogami. Wydawało się, że sunie tuż ponad podłogą z krzywych, dębowych klepek. Światło, przeciskające się z zaciekawieniem do pokoju przez deski na oknach, zdawało się gromadzić na jej ramionach i ściekać w dół, niczym woda po płaszczu przeciwdeszczowym. Albo kaczym kuprze, pomyślał Jay. Uśmiechnął się i dopiero wtedy to zobaczył…
Poruszało się w obrzydliwie organiczny sposób. Znajdowało się dokładnie na piersi Marii i wyglądało z czerwonej dziury. Serce.
– Bardzo mi miło – wystękał z trudem, nie mogąc oderwać oczu od bijącego serca. – Jestem Jay – dodał.
Cofnął się jeszcze kawałek i poczuł pod piętami krawędź szafy. Maria spojrzała na niego z nagłym zdziwieniem na ślicznej twarzy.
– Dżeji? – zapytała z nienaturalnym akcentem. – Cóż to za nowe przezwisko? A gdzie jest Aleksander?
– Eeee… – jęknął chłopak. – Nie wiem, proszę pani. Może to któryś z tamtych? – zaproponował i skinął głową w stronę korytarza, skąd było słychać walenie w drzwi.
Kobieta patrzyła na niego jeszcze przez chwilę nic nierozumiejącym spojrzeniem, po czym nagle zmarszczyła brwi.
– Oszukałeś mnie – powiedziała znów tym samym, głuchym głosem.
– Nie… ja…
– Zdradziłeś mnie! – zawołała i poderwała w górę ramiona. Jednocześnie cała jej sylwetka oderwała się od podłogi i nagle zapłonęła żywym ogniem. Krzyk odbił się echem od ścian pokoju, jakby znaleźli się w jakiejś olbrzymiej, pustej i mrocznej jaskini, a nie w starym mieszkaniu w zapuszczonej kamienicy.
– Ale… – stęknął.
Maria przemieściła się momentalnie i znalazła się tuż przy jego twarzy. W oczy błysnął mu naszyjnik, który nosiła na piersi. Srebrny liść.
– Jesteś mój – szepnęła.
Stracił grunt pod nogami i wpadł do wnętrza szafy, wydając z siebie tylko głuchy, krótki okrzyk. Maria wpadła za nim.
Drzwi zatrzasnęły się, jakby ktoś szarpnął je od środka. Klucz przekręcił się w zamku i zniknął w jego wnętrzu. W pokoju ciemność tańczyła z pyłem wznieconym z podłogi stary, bardzo stary taniec. Tak pierwotny, że nawet nie wypada o nim mówić.
A czas poderwał, otrząsnął się i pobiegł przed siebie jak szalony.