- W empik go
Piękna pokora - ebook
Piękna pokora - ebook
Młody student malarstwa Rafał Radwanowicz rozwija swój talent na Akademii Sztuk Pięknych. Sam pochodzi z rodziny malarzy, więc nierzadko opuszcza zajęcia, oddając się w tym czasie tworzeniu. Jego obrazy wzbudzają zainteresowanie publiki i wróżą rozwój kariery. Niespodziewanie Rafał zostaje wyrzucony ze studiów, a na drodze jego artystycznej ścieżki pojawia się przeszkoda. To wezwanie do przymusowej służby w Marynarce Wojennej. Kilkuletnia służba na morzu nieodwracalnie zmieni podejście chłopaka do życia i twórczości. Surowa rzeczywistość na morzu hartują ducha i uczą pokory wobec świata. Czy Rafał umiejętnie wykorzysta tę naukę w przyszłości?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-8839-1 |
Rozmiar pliku: | 404 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był to łańcuszek głupstw, podniecających i wspaniałych, gdy sobie na nie pozwalał, nierozważnych i groźnych, gdy sumowały się w niedużą karteczkę, szeleszczącą od kilku godzin w jego kieszeni.
Przede wszystkim nie trzeba było pragnąć pieniędzy. A tak już z nim było, że jak czegoś pragnął, to musiał to mieć. Więc zaczęło się malowanie i sprzedawanie obrazków, choć był dopiero na drugim roku Akademii i bardziej by mu się przysłużyła pokora niż pycha. Wydawało mu się jednak, że umie o wiele więcej, niż mogło się to przydać w szkole, ostatecznie wychował się wśród sztalug, farb i pędzli – jak długo stary żył, mieszał mu koktajle albo farby – zniecierpliwienie, jakie go ogarniało podczas wykładów, uważał za słuszne i sprawiedliwe. No i miał przecież nazwisko po ojcu, to się także liczyło, to się powinno liczyć.
Wprawdzie, kiedy ojciec żył, nieraz myślał, że stary nigdy nie będzie van Goghiem, i to nawet z trzech powodów: po pierwsze nie urodził się do cierpienia, a więc nigdy nie będzie wielkim artystą, po drugie jest jednak dość inteligentny, żeby się zorientować, że najlepiej popłaca błyskotliwa przeciętność, a po trzecie wreszcie lubi życie pedantycznie uporządkowane i nie pozwoli go sobie zakłócić nawet sztuce – bo to zawsze po trochu rewolucja i trzeba się na to godzić, a stary tej przyzwalającej pokory w sobie nie miał. Wtedy – kiedy żył – pozwalał sobie nawet osądzać go za tę potrzebę natychmiastowego sukcesu, nie przypuszczał, że tak szybko zmieni zdanie, że i jego poganiać będzie niecierpliwość, tym pospolitsza, że stary, za życia sprzedając łatwo wszystko, co namalował, i nie do piwnic ministerialnych, jak się szczycił, po śmierci zostawił mu jedno nie dokończone płótno, rentę po swej profesorskiej pensji na czas studiów i wrak samochodu, który po wypadku przyciągnięto do garażu.
Za granicą, gdzie śmierć artysty jest przede wszystkim najlepszą reklamą, tak skuteczną, jakiej nie mógłby sobie wymarzyć za życia, obrazy Piotra Radwanowicza podskoczyłyby w cenie i Rafał Radwanowicz miałby czym otrzeć swe sieroce łzy, o ile by oczywiście był w posiadaniu obrazów ojca. Ale ich nie miał, więc nie rozmyślając nawet nad tym, za ile mógłby je sprzedać, zlikwidował mieszkanie, zatrzymał jedynie pracownię ojca, w której zamieszkał, i ani się spostrzegł, kiedy zaczął stawać przed sztalugami, ilekroć potrzebował pieniędzy. Ojciec by się przynajmniej z tym krył – on nie miał przed kim się kryć i sądził, że szkoła nie będzie mu miała tego za złe.
Pierwszy raz wystawił swoje prace na Jarmarku Dominikańskim.
Na przedprożach ulicy Mariackiej, w tej białej od świeżych tynków galerii, przykrytej nie kradnącym światła wysokim stropem nieba, eksplodowały barwami, które w pracowni wydały mu się stłumione i nieledwie intymne. Ogarnęła go panika. Ale nie na długo. Rychło spostrzegł, że dla tłumu, który kolorowy i hałaśliwy płynął między przedprożami, był częścią kompozycji – wysoki i silny, w aksamitnych czarnych portkach i rozchełstanej na opalonych piersiach koszuli, z fajką w białych zębiskach (na ten dzień pożyczoną od kolegi) stanowił najśmielszy akcent swojej debiutanckiej wystawy, zorganizowanej pod wysokim i śnieżnobiałym protektoratem gołębi, przysiadających na rynnie kamieniczki. Zaakceptował to od razu, pozwalał się fotografować cudzoziemskim turystom, błyskał oczyma ku kobietom, a kiedy jedna z nich weszła na przedproże i zatrzymała się przed obrazami, postanowił, wbijając sobie paznokcie w dłonie, że nie puści jej stąd bez płótna.
Była to pani w białym słomkowym kapeluszu i dużych przeciwsłonecznych okularach, których lekko tylko przyciemnione szkła były najwidoczniej szkłami optycznymi, bo nie zdjęła ich, stanąwszy przed obrazami. Trzymała w ręku wysoką, nieprawdopodobnie cienką parasolkę, rażąco niepodobną do tych, jakie ze względu na ich lilipucie kształty uważano tu za najmodniejsze. Uniosła ją, skierowując przed siebie ostry jej koniec – nie był w pierwszej chwili pewny, czy wskazuje nim obraz czy jego.
– _How much? –_ zapytała krótko, sądząc, że nie zna języka.
– _Hundred –_ odpowiedział, patrząc jej prosto w oczy.
Uniosła brwi, milczała przez długą chwilę. Jej twarz, twarz kobiety czy dziewczyny w niewiadomym wieku, zaczynała leciutko różowieć.
– _Zloty? –_ zapytała.
– _Dollars –_ powiedział z naciskiem.
Nic nie odpowiedziała, ale nie odeszła. Cofnęła się tylko o krok i patrzyła na płótno z uważnym namysłem, a kiedy ta przedłużająca się chwila wydała mu się nie do zniesienia, odwróciła głowę i tak samo – z uważnym, skupionym namysłem – zaczęła patrzeć na niego.
– _How much? –_ zapytała jeszcze raz.
– _Hundred –_ odpowiedział.
– _Dollars?_
– _Dollars._
Kolega, który pożyczył mu fajkę i asystował przez cały czas na przedprożu, bliski był omdlenia.
– _Dollars –_ powtórzyła. _– Hundred –_ dodała głośniej.
Odwróciła się, w nim serce stanęło, był pewien, że odejdzie, ale ona skinęła ręką ku mężczyźnie, którego przedtem nie zauważył za nią, skinęła ręką, a ten wyjął portfel, odliczył pięć zielonych papierków po dwadzieścia dolarów każdy i wręczył mu bez słowa.
Rzucili się obydwaj z kolegą, żeby obraz zapakować, owinąć go papierem, zawiązać sznurkiem.
– O, no! No! – zaprotestowała. Wzięła go w obydwie dłonie, jakoś bardzo pięknie wzięła go w obydwie dłonie i trzymając go tak przed sobą, zaczęła schodzić z przedproża.
– Anioł! – powiedział omdlałym głosem kolega.
Ale on miał bardziej trzeźwą, a także trochę chełpliwą interpretację wydarzenia, które przeżyli przed chwilą.
– Ciekaw jestem, ile na tym zarobi – mruknął.
– A niechby! Niechby! – Kolega i tę ewentualność uważał za cudowną. – Co cię to obchodzi?
– Nic oczywiście – odpowiedział w zamyśleniu.
Nie spodziewał się, że ona przyjdzie także następnego dnia. Przyszła. Tym razem sama. Popatrzyła trochę na obrazy, a potem usiadła na pierwszym stopniu przedproża. Zostawił kolegę przy płótnach i usiadł obok niej. Przez chwilę było tak, jakby od dawna się kochali i po latach rozłąki spotkali się w tym mieście. Miała na sobie ten sam biały, ogromny kapelusz, ocieniający jej twarz, i okulary z ledwie przyciemnionymi szkłami, przez które widać było jej oczy, gdy zwróciła ku niemu głowę. Oczy – jak pierwszego dnia – uważne i skupione, bez cienia zachęty, a jednak wiedział, że miał prawo usiąść obok niej na zalanych słońcem schodach, w tej wyodrębnionej małej samotności, którą nagle znaleźli wśród hałaśliwego tłumu. Co to jest? – myślał w popłochu. Co to znaczy?
Stadko gołębi zerwało się z furkotem skrzydeł ze szczytu kamieniczki i poszybowało ku wieży kościoła Marii Panny. Obydwoje odprowadzili je wzrokiem aż ku małemu obłokowi, na którego tle zagubiła się na chwilę biel ptaków, i pozostali tak, z twarzami uniesionymi ku słońcu, milcząc jak przedtem. Było ciepło, świątecznie, ponad wszelkie rozumienie dobrze.
Poruszyła się wreszcie, otworzyła torebkę, którą trzymała na kolanach, wyjęła z niej portfelik z czarnej, połyskliwej skóry, a z niego mały bilecik. Było na nim wydrukowane obco brzmiące nazwisko: _Natalie Lauren,_ i adres: _Antwerpia._
Najprostszymi słowami – wciąż w przekonaniu, że nie zna angielskiego, a może mówiła nim słabo – powiedziała mu, że co pewien czas powinien przysłać jakieś płótno. Że może kiedyś zorganizuje mu nawet wystawę... że pieniądze przez bank, czy jak zechce...
Wszystko zrozumiał, bilecik schował do kieszeni na piersi, a ona już stała gotowa do odejścia – jeszcze – jedno spojrzenie na płótno pod ścianą, jeszcze jedno spojrzenie na niego, uważne i skupione, od stóp do głów, uważne, skupione i przydługie, na niego, tylko na niego, i:
– _Good bye, mister..._
– Radwanowicz – pochylił się w ukłonie.
Czuł się upokorzony, że nie ma wizytówki, a wręczenie jej nazwiska napisanego w pośpiechu na jakimś skrawku papieru wydało mu się zgoła niemożliwe.
– _Good bye!_ – powtórzyła.
Patrzył za nią, jak odchodzi, jak ginie wśród tłumu, jak nawet jej biały kapelusz staje się coraz mniej widoczną plamą. Teraz – po przeszło roku – chyba by jej nie poznał, gdyby zobaczył ją gdzie indziej, inaczej ubraną, bez kapelusza i tej cieniutkiej jak wiązka promieni parasolki w ręce. Jak na malarza przystało, zachował ten obraz w pamięci, z całą jego wyrazistością rysunku i barwy. Ale było w nim jeszcze coś ponadto, czego nie mógłby utrwalić pędzlem – owa chwila milczenia między nimi, chwila, której nie można było ani namalować, ani napisać, nadzieja nikła jak wstrzymany oddech, ciepło, które na krótko ich razem ogrzało.
Ilekroć wysłał obraz, prawie natychmiast otrzymywał pieniądze – ale bez jednego słowa. Sam bał się pisać, żeby wszystkiego nie zepsuć; w końcu to ten mężczyzna za nią, na pierwszym stopniu przedproża, miał dolary w portfelu. Tak więc wystawa w Antwerpii, o której zaczynał już zuchwale marzyć, zapominając, że byłaby przeskoczeniem wszystkich stopni malarskiej kariery, przedstawiała się coraz mgliściej.
Ale pieniądze były jak najbardziej realne i konkretne, przyzwyczaił się do nich, i było to właśnie pierwsze głupstwo, jakie popełnił, jakie popełniał, nie przeczuwając żadnych konsekwencji poza przyjemnościami, na które mógł sobie teraz pozwolić. Szkoła coraz częściej wydawała mu się uciążliwym nudziarstwem, zwłaszcza że po którymś tam koniaku w Monopolu kolega z architektury wnętrz zaproponował mu współpracę i zaczęło się projektowanie kominków, living roomów, poddaszy w stylu kaszubsko-rustykalnym, całych chałup, których właściciele mieli nowoczesne ambicje i całkiem staroświeckie ciężkie pieniądze.
W szkole oczywiście o tym wiedziano, ale obyło się jeszcze bez skandalu. Nie uniknął oczywiście kilku przykrych rozmów i odrzucenia „knotów”, które przynosił na zaliczenie, malując je zwykle w ciągu jednej nocy przed ostatecznym terminem przedstawienia ich profesorowi, ale zawsze jakoś udawało mu się wybronić, trochę dzięki osobistemu wdziękowi, trochę ze względu na pamięć ojca, która wciąż była żywa w profesorskim gronie.
Prawdziwa bomba wybuchła dopiero wtedy, gdy wrócił inżynier z Iraku. Coś tam budował, elektrownię czy cukrownię, jakoś nigdy nie przyszło mu na myśl, żeby się dokładnie tego dowiedzieć. W każdym razie tyrał w tym Iraku, pocąc się i chudnąc, a za te pieniądze żona miała wybudować willę w Jelitkowie z widokiem na morze i oliwskie zalesione wzgórza na widnokręgu. Inżynier pod upalnym azjatyckim słońcem nie marzył prawdopodobnie o kominku, ale małżonka, przewiana północnymi wiatrami, zapragnęła go mieć.
– Idź no tam, Rafał – powiedział kolega, odstępując mu robotę – może baba marzy o rozgrzaniu się nie tylko sosnowymi szczapami.
Kiedy się ma dwadzieścia dwa lata, brązowe kędzierzawe kudły i zielone ślepia, kobiety chłopakowi spokojnie przejść nie dadzą. Zarechotał do wtóru koledze i poszedł.
Umówił się z nią telefonicznie. Miała czekać w nowym domku, gdzie jeszcze trwały roboty instalacyjne. Czekała, otworzyła mu drzwi. Obydwoje się sobą zdziwili. Ona – że taki młody, on – że ktoś taką żonę zostawia w domu i jedzie gdzieś daleko, skąd nie można wrócić niespodziewanie i sprać po pysku faceta, który chciałby wskoczyć do jej łóżka. Rozmowę zaczęli rzeczowo. Najpierw o kominku, który miał stanąć w obszernym living roomie, potem o wkomponowaniu go w ścianę i w cały pokój – oczywiste było, że pokój nie mógł pozostać taki, jaki był, z tradycyjnie wymalowanymi ścianami. Mówił: Tu żywy kamień, tam palona sosna, na Ścianie i suficie, schody muszą harmonizować z całością, więc won z parkietem, parkiet tu nie gra, świeże wyheblowane deski były teraz tym, za czym przepadał świat... Słuchała. Nie wiadomo dlaczego wydało mu się, że słuchała oczyma, nie uszami – z łatwością namówił ją na projekt całego wnętrza, od piwnic po dach. Kolega nie mógł wyjść z podziwu. – Oszalała baba! – powiedział. Dziwił się, że nie chciał zdradzać żadnych szczegółów, ale nie udało mu się wciągnąć go w rozmowę.
Po kilku dniach i nie przespanych nocach projekt był wypieszczony w najmniejszym szczególe. Włożył weń wiele inwencji, ale równocześnie nie wystrzegał się zapożyczeń z zagranicznych pism, którymi się obłożył na czas roboty. Dom nie był jeszcze całkowicie wykończony i wiele dałoby się w nim zmienić. Zgodziła się na wszystko z ochotą. – Pani Anno – mówił – chcę widzieć panią w pięknym wnętrzu, nie może pani żyć wśród szablonu, wśród mieszczańskich wyobrażeń o wygodzie i zasobności. Szkoda mi pani na to. Nie darowałbym sobie, gdybym na to pozwolił.
Słuchała go skwapliwie, i znów nie mógł oprzeć się wrażeniu, że oczyma, a nie uszami, ale nie przeszkadzało mu to mówić, mówić i szkicować; a kiedy zbliżyła się i pochyliła nad rysunkiem, rzucił ołówek i podniósł ku sobie jej twarz. Nie odsunęła się, chętna, ale jednak jakby czymś zasmucona, i z tym smutkiem oddała mu się na pryzmie parkietu, a potem zaraz znów rozmawiali o projekcie, jakby nic się nie stało, jakby nie przydarzyła im się przed chwilą ta rzecz nagła i cudowna, kobiecie samotnej od miesięcy i łakomemu szczeniakowi, dla którego cały świat miał zapach damskiej bielizny.
Oczywiście zajął się gorliwie nadzorowaniem wykonania zaprojektowanego przez siebie wnętrza. Pani Anna była tym zachwycona, ale nie traciła tego osobliwego smutku w chwilach zbliżeń. Nie pytał jej o to, bo nigdy nie rozmawiali o sobie, to, co było między nimi, pozostawało poza sferą słów, nazwań, chęci czy potrzeby rozumienia. Kiedy nadszedł telegram od męża, zapowiadający jego rychły przyjazd, obydwoje wiedzieli, jak mają się zachować: żadnych żalów i obietnic, wszystko kończy się w tym momencie; na szczęście i wnętrze było już gotowe, więc jeszcze tylko ostatni smutek, już tak bardzo teraz wyraźny, że i jego na chwilę ogarnął, ale zaraz potem zamknął cicho drzwi i wydawało mu się nawet, że poczuł wyraźną ulgę.
Cieszył się, że nigdy nie pozna faceta, w którego prawa wkradł się tak niespodziewanie, ale pewnego dnia poproszono go do rektoratu. Już na schodach usłyszał podniesiony głos, a kiedy stanął oko w oko z mężczyzną okazałym, wcale nie nadszarpniętym przez azjatyckie upały, opuściła go pewność siebie.
Na szczęście olbrzymowi nie chodziło o żonę, tylko o wnętrze.
– Schronisko w górach! – ryknął. – Schronisko w górach mi pan zrobił! Jak ja mam w tym mieszkać? I za co piętnaście tysięcy? Za co, pytam się, wziął pan piętnaście tysięcy...?
Honorarium wziął według ściśle obliczonych stawek, tyle że jako student nie miał do niego prawa – z tym oczywiście nie chciał się pogodzić. Awantura, która wybuchła, nie poprawiła atmosfery wokół niego w szkole. Rektor może byłby nawet skłonny całą sprawę zlekceważyć, ale profesor nie zapomniał jeszcze tej historii z produkcją – podkreślał to słowo akcentem gorzkiego rozczarowania – tak, z produkcją obrazów, jakiej się Rafał oddawał, zaniedbując zajęcia na uczelni, nie sądził więc, aby tolerancja i pobłażanie były najwłaściwszymi środkami pedagogicznymi w stosunku do niego.
– Panie profesorze! – jęknął, gdy zostali sami. – Chcę żyć, czy to taka zbrodnia?
Profesor miał nazwisko, które się liczyło, po każdej wystawie znakomite recenzje, ale że nie nagiął się do żadnej sztuki użytkowej, żywot wiódł raczej skromny, ozdobiony jedynie poczuciem wyboru słusznej drogi.
– Czy nie rozumiesz? – krzyknął. – Czy nie rozumiesz, że to cię rozprasza i oddala od tego, ku czemu cię prowadzę? Jeśli się mylę, sądząc, że warto, jeśli się co do tego mylę, będzie to jedno z większych rozczarowań w moim życiu.
Zaklinał się przed profesorem – żeby czym prędzej skończyć tę rozmowę – że takiego rozczarowania nie przeżyje, wykazał skruchę i pokorę, przez miesiąc snuł się po uczelni z ugrzecznionym uśmiechem i opuszczonymi skromnie oczyma, a potem od razu poderwał profesorom modelkę, i to już było ostatnie głupstwo, którego nie miał prawa się dopuścić.
Żeby to jednemu! Gniew jednego można by jeszcze jakoś przeżyć. Ale poderwał ją wszystkim, wszystkim profesorom na uczelni! Katarzynka – Kasia albo Kaśka, jak zwykł ją nazywać, gdy nie dopisywał mu humor – była modelką profesorów. Zaczęła pracę w sekretariacie rektoratu, pisała na maszynie, przynosiła rektorowi korespondencję do podpisu i nie można było nie spostrzec, z jaką gracją się porusza, jak stawia te swoje wysokie, wysmukłe nogi, jak ślicznie trzyma małą głowę na szczupłym, giętkim karczku. Jak należało się spodziewać, szybko została modelką profesorów.
Kiedy się mówi o modelkach i pozowaniu, mieszczuchy poza murami uczelni wyobrażają sobie Bóg wie co. A tymczasem była to praca taka sama jak inne, opłacana ściśle określoną stawką za godzinę – oczywiście nie tą samą dla wszystkich modeli.
Studentom pozowała do aktu sprzątaczka Wrończakowa. Męża miała pijaka, dzieci troje, więc dorabiała sobie do pensji siedzeniem przed studentami na golasa, na smutnego golasa, bo płakać się chciało, gdy się patrzało na jej zatroskaną minę i gęsią skórkę, której dostawała po kwadransie, mimo że podium stało przy kaloryferach. Kto to powiedział, że akt musi być piękny? Wrończakowa miała węźlaste kończyny, rozsadzone reumatyzmem stawy, spęczniały od rodzenia brzuch – całe smutne życie wyrysowane było na jej ciele, jakby to był rejestr niepowodzeń, a nie anatomia, którą studenci mieli przenieść na papier. Kiedy tak siedziała zziębnięta i nie rozluźniona, skrępowana swoją nagą brzydotą, najpierw chciało się malować – i nie tylko jemu, Rafał sprawdził to i u innych kolegów – jej ręce, odcięte jakby ciemnoczerwoną barwą od reszty białego, wysupłanego z ubrania ciała. Im poświęcali najwięcej uwagi, nie dostrzegając, że wraz z upływem seansów ciało Wrończakowej zaczęło się jakby ośmielać, że w pozach, które przybierało, był teraz cień kokieterii, nieuchwytnej jeszcze jako temat, ale już wyczuwalnej, gdy Wrończakowa łypała ku nim krótkimi spojrzeniami spod zaczerwienionych od niewyspania powiek.
Kiedy więc pojawiła się Kasia, kiedy gruchnęła wieść, że pozuje profesorom za podwójną stawkę, nie było ani jednego, który by przynajmniej raz przed zaśnięciem jej nie rozebrał. Nie musiało się to jednak kończyć na marzeniach – któregoś dnia zaczepił ją na korytarzu i zaproponował kilka seansów za wyższą niż profesorska stawkę.
Przyszła. Początkowo myślał tylko o pracy, chciał posłać do Antwerpii akt, akt bez twarzy, anonimową kobiecość – wyjątkowo tym razem nadzieja na pieniądze nie była najważniejsza. Ale pracę zakończył, a Katarzynka wciąż przychodziła, przynosiła rano świeże bułki, sprzątała, zmywała naczynia.
– Po co to robisz? – pytał.
Przymykała oczy. Wzdychała cichutko.
– Nie wiesz?
Włosy miała krótko przycięte, połyskliwe jaskółcze piórka wokół twarzy. Kiedy zanurzył w nie ręce, od razu ciepło ogarnęło mu palce i już nie chciało mu się ich wyjąć – po prostu zrobiło się na to za późno.
– Dobrze? – mruczała.
– Dobrze – odpowiedział, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co to znaczy.
Pokazywali się teraz wszędzie razem. Na wernisażach Katarzynka była zawsze najlepiej ubrana. Zaczął jej kupować najpierw rzeczy drobne i niepraktyczne, potem te, których pragnęła, w których była ładniejsza – a to oczywiście kosztowało coraz drożej.
Chciał mieć teraz pieniądze. Malował, chwytał się różnych prac, coraz częściej opuszczał wykłady, na zaliczenia przynosił coraz gorsze knoty, które musiały być odrzucone nawet przy najlepszej woli profesora. Tej dobrej woli zresztą w końcu zabrakło, za dużo zebrało się już na jego koncie, i sam zaczynał powoli rozumieć, że nie zagrzeje na wydziale miejsca. Pocieszał się, że przeniesie się na architekturę wnętrz, wmawiał sobie, że nawet lepiej by się tam czuł niż na malarstwie, które – jak sądził – już posiadł, drogą dziedziczenia i wczesnej wiedzy o tajemnicach barw i światła, o wszelkich możliwościach oglądania.
Ale ta nadzieja rozwiała się po kilku niemiłych i ostatecznych rozmowach. Jeszcze i tego nie wziął poważnie. Pozostawała w odwodzie architektura wnętrz na politechnice. Znał profesora, który wykładał tam rysunek; miał równocześnie duże nazwisko jako malarz i lubił dobrze zapowiadających się młodych ludzi. Ale profesor był akurat w sanatorium, kiedy liczył na jego pomoc. Zawiodła i ta nadzieja. Oczy Katarzynki stawały się coraz większe, kiedy patrzyła na niego. Bała się bardziej niż on. Tłumaczył jej, że nie ma powodu, śmiał się, ale już czuł jakiś opór warg, zaciśnięcie gardła. No i w końcu – przyszedł ten papierek.
Tego nie wziął pod uwagę. Wydało mu się to tak nieprawdopodobne, tak nie dlaniego, że nawet teraz, gdy już trzymał w ręku tę niedużą kartkę papieru ze zwięźle i jasno sformułowaną treścią, nie mógł uwierzyć, że rzeczywiście została skierowana do niego.
– Co to jest? – zapytała Katarzynka cicho.
Podał jej kartkę.
– Masz, czytaj.
Od razu zaczęła płakać.
– Będę na ciebie czekać – powtarzała wśród szlochów. – Będę na ciebie czekać.
Potrząsnął ją za ramiona.
– Coś ty powiedziała?
Przestraszyła się jeszcze bardziej.
– Będę na ciebie czekać. Ostatecznie, ostatecznie dwa lata to nie tak długo.
– Idiotka! – powiedział zupełnie bez czułości, którą zwykle osładzał to słowo.
– Więc nie chcesz... nie chcesz, żebym czekała?
Potrząsnął nią jeszcze raz, musiało ją to zaboleć, bo coraz bardziej tracił panowanie nad sobą.
– Naprawdę wyobrażasz sobie, że mógłbym ćwiczyć „padnij” i „powstań”, że trzaskałbym kopytami przed kapralem?
– Ale... – szepnęła, powstrzymawszy na chwilę łzy – ten papier...
– Wszystko da się załatwić – powiedział może zbyt głośno, miał ją przecież blisko i nie była głucha. – Wszystko da się załatwić. Zobaczysz.
Przypomniał mu się stryj. Tak dawno go o nic nie prosił, a stryj miał słabość do niego. Może dlatego, że żaden z jego rodzonych synów nie miał tych cech rodzinnych, które dla innych mogły być nawet uciążliwe, ale którymi on sam się szczycił i widział je w bratanku. Był pewien, że stryj przebaczy mu niepowodzenia na uczelni – ostatecznie sam żadnej nigdy nie skończył, i któż by teraz ośmielił się pytać go o to. Tak, na pewno nikt nie mógł go tak zrozumieć jak stryj. I co by to dla niego w końcu znaczyło zadzwonić do któregoś z generałów...
– Jadę do Warszawy – powiedział do Kasi.
– Do Warszawy? – zdumiała się, ale od razu otarła łzy.
– Tak. Muszę jechać do Warszawy.
– Sam? – zapytała po długiej chwili.
– Sam.
Stała teraz na peronie dziwnie zziębnięta, choć dzień był słoneczny i wiosenny, nie pogodzona z tym rozstaniem, z tą osobnością, jak jej się wydawało, manifestowaną przez niego. O nic jej nie obwiniał, na tyle był rycerski, syn i bratanek Radwanowiczów, którzy nigdy nie pozwalali kobietom wpływać na swoje losy, choćby przez przyznawanie się do klęsk, jakie ponosili za ich przyczyną, nie, jeszcze o nic jej nie obwiniał, ale jednak opuściła go radość, jakiej zwykle doznawał, patrząc na nią, jaskółcze piórka, nastroszone teraz wiatrem, przestały go wzruszać, nie czuł pragnienia, żeby przygładzić je ręką, nie obniżył nawet szyby w wagonie, żeby mieć tuż przed sobą jej twarz.
Musiała to zrozumieć, bo patrzyła żałośnie, podniosła kołnierz płaszcza, głęboko wsadziła ręce w kieszenie.
W krzewach po drugiej stronie toru hałasowały wróble, słońce grzało jak w lecie.
Zrobiło mu się nagle wstyd, że zmarnował tę piękną chwilę.
– Kasiu! – zawołał, gdy drgnęły już koła wagonu. – Bądź dobrej myśli!
Zaczęła biec wzdłuż pociągu.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Bądź dobrej myśli.
– Kiedy przyjedziesz? Wyjdę na dworzec.
– Nie wychodź. Może przylecę samolotem.
To oczywiście wymyślił naprędce, bo od razu wyobraził sobie oczekiwanie w jej oczach; na jego pierwsze słowo, na nowinę, która mogła być przekreśleniem wszystkich trosk, ale która także...
Stał w oknie, dopóki nie zniknęła mu z oczu, a potem wszedł do przedziału, usiadł i rozłożył przed sobą gazetę. Sporo upłynęło czasu, zanim spostrzegł, że jej nie czyta, że miast papieru i druku widzi przed sobą twarz stryja z przymrużonymi w uśmiechu oczyma i czupryną przyprószoną już siwizną, ale wciąż gęstą jak dobra, stara szczotka. I czym ja się martwię? – pomyślał, po raz pierwszy przyznając się do tego przed sobą. Czym ja się martwię?II
Mikołaj Radwanowicz – Kola, albo Mikołka, jak nazywali go Rosjanie – szczycił się swoją wojenną przeszłością. Wprawdzie, nie mając nawet osiemnastu lat, doszlusował do Pierwszej Armii dopiero gdzieś pod Chełmem, ale starczyło jeszcze czasu na wojowanie i na wielkie, dozgonne frontowe przyjaźnie.
Na nie to właśnie Rafał liczył, bo choć stryj rychło zamienił karabin na pióro, z wojskiem kontaktu nie tracił, nie tylko ze względu na temat niektórych swoich książek. Miał rozsianych po sztabach, dywizjach i pułkach całego kraju towarzyszy z tych wspaniałych, ostatnich wojennych miesięcy, które wiązały ludzi silniej niż urodzenie z jednej matki, niż ławka w szkole czy wspólny pokój w akademiku. Kultywował te przyjaźnie z żarliwą serdecznością, jeździł, odwiedzał, zapraszał do siebie, podczas organizowanych lub przypadkowych spotkań całował wojackie pyski aż trzaskało, jak z prawdziwej dubeltówki.
Życie prowadził Kola Radwanowicz w ogóle szerokie, lubił ludzi wokół siebie, ruch, gwar, zamieszanie – pod warunkiem, że był zawsze jego ośrodkiem, że ku niemu zwracały się wszystkie głowy. Przenosił to na życie osobiste, żenił się i rozwodził kilkakrotnie, do jednej z żon dwa razy wracał, kochał gwałtownie i równie gwałtownie przestawał kochać, ale kobiety nie żywiły do niego o to urazy. Kilku swoim rodzinom, nie tracąc z nimi serdecznego kontaktu, wypłacał wysokie alimenty, co miało tę dobrą stronę, że zmuszało go do pracy, i niejedna jego literacka zasługa zrodziła się właśnie z tego przymusowego „natchnienia”.
Rafał z częstych – gdy jeszcze ojciec żył – odwiedzin w domu stryja pamiętał, że kręciły się w nim zawsze jakieś kobiety, dzieci, psy – tyle że, jak to sobie później uładził we wspomnieniach, odbywało się to sukcesywnie, co najwyżej psy przetrzymywały kilka damskich kadencji. Ojciec, który od śmierci matki prowadził życie ściszone, jakby na wyłączonych częściowo rejestrach, męczył się w tej atmosferze, ale on za nią przepadał, cieszył się na każdy wyjazd do Warszawy, wielbił stryja za wszystkie jego wady – zalet nie dostrzegał, podświadomie łączył go razem z ojcem w jedno wspólne rodzinne kochanie. Co prawda byli zupełnie do siebie niepodobni, ale dopełniali się wzajemnie, stryj zawsze mówił o jednym niepodzielnym talencie Radwanowiczów. Często wzdychał, gdy go zmęczyło siedzenie przy biurku: „Postałbym sobie teraz przy sztalugach...”.
Kiedy ojciec umarł, Rafał przestał stryja odwiedzać. Po prostu nie mógł widzieć go samego, uświadamiało mu to jakby podwójnie stratę, jaką poniósł. Jeszcze teraz, kiedy w końcu musiał się do niego wybrać, nie opuszczał go ten strach. W dodatku nie wiedział, jaką sytuację rodzinną u stryja zastanie, i to niepokoiło go także. Żałował, że przed wyjazdem nie zadzwonil, żeby go uprzedzić (nie wiadomo dlaczego wyobrażał sobie na początku, że należy go swoją prośbą zaskoczyć).
W każdym razie zanim podniósł rękę do dzwonka, postał chwilę pod drzwiami ze stryjowską wizytówką, starając się uporządkować myśli i przeczekać przyspieszone bicie serca, którego powodem nie mogły być schody pierwszego piętra. Wreszcie zadzwonił. Godzina była dość późna, stryj powinien być w domu.
Po dzwonku nie rozległo się szczekanie psów i krzyki dzieci, jak to zwykle bywało. Zadzwonił jeszcze raz, już zdumiony i zaniepokojony – i znowu nic, cisza. Przypiął się teraz do dzwonka z uczuciem rodzącej się rozpaczy: jeśli stryja poniosło gdzieś w świat, oznaczało to dla niego...
Nie dokończył myśli, bo w mieszkaniu rozległy się czyjeś kroki, szybkie i jakby zdenerwowane – nie odejmował przecie palca od dzwonka, zdecydowany tak długo alarmować, aż drzwi się otworzą. Kroki zbliżyły się w wyraźnie wściekłym pośpiechu i rozległ się zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
– Rafał! – wrzasnął stryj na całą klatkę schodową. – Rafał! – Był tylko w spodniach i koszuli, z lnianą ściereczką w ręku, która go jednak nie speszyła, ściskając i całując Rafała nawet jej nie odłożył. – Właź! Bardzo się cieszę, jakkolwiek... – ściszył głos – właśnie oczekuję wizyty. Dlatego ci nie otwierałem, mamy umówiony dzwonek, a intruzów – roześmiał się, popychając go przed sobą – po prostu się nie wpuszcza. Kiedy jednak zacząłeś dzwonić, jakby się paliło...
– Bardzo stryja przepraszam – zaczął pokornie. – Przychodzę prosto z dworca, ale jeśli stryj... spodziewa się gościa... umówimy się na jutro, a przenocuję w hotelu...
– Znajdziesz miejsce w hotelu, akurat! Rozbieraj się i nie gadaj głupstw. Może to zresztą i dobrze, że poznasz od razu swoją przyszłą stryjenkę.
– Przyszłą stryjenkę? A... – Rafał z wysiłkiem przypomniał sobie imię poprzedniej – a Joasia?
– Człowieku! – zawołał stryj, chwytając ze stołu jakąś szklankę, żeby ją przetrzeć ściereczką (teraz wreszcie ujawniło się jej przeznaczenie). – To od początku było uciążliwe. Zupełnie nie mogłem pracować. Wciąż chciała gdzieś bywać. Pokazywać się. Bawiło ją to. Bo ja wiem, może w końcu była dla mnie za młoda. Zmęczyłem się przez te pięć lat, jakbym łąkę kosił.
Rafał roześmiał się, bo mimo napięcia, które nie opuszczało go ani na chwilę, zobaczył przed sobą stryja, tak jak teraz stał, w koszuli i spodniach z opuszczonymi szelkami, tylko z kosą w ręku zamiast ściereczki, z kosą zataczającą zamaszyste łuki nad pachnącą zielonością łąki. Młodziutka stryjenka mogła rzeczywiście przywodzić na myśl jej soczystą świeżość. Stryj mu jednak nie zawtórował, obruszył się nawet i zbyt głośno postawił szklankę na stole.
– Z czego się śmiejesz? Pewne rodzaje szczęścia stają się po prostu zbyt uciążliwe. Traciłem przy niej oddech; a tylko całkiem młode szczeniaki są wzruszające, gdy z wysiłku dostają zadyszki. Za to ta, którą za chwilę poznasz – stryj ściszył głos, jakby już stała w drzwiach – to zupełnie ktoś inny. I wreszcie z własną pozycją. Może nawet zachowa swoje nazwisko, za dużo tych Radwanowiczowych w Warszawie, całkowicie ją rozumiem, że jej to nie odpowiada, jakkolwiek nie byłoby mi przykro, gdyby wszyscy wiedzieli, że moja żona jest docentem.
– Docentem? – jęknął Rafał. Znali się ze stryjem jak łyse konie.
– Och, co ty sobie wyobrażasz? – obruszył się znowu stryj. – Jeśli chodzi o kobiecość...
Stryju! chciał powiedzieć Rafał. Nic mnie to nie obchodzi. Na litość boską! Nic! Niech mi stryj pozwoli wreszcie powiedzieć...
– Jeśli chodzi o kobiecość... no, chciałbym, żebyś kiedyś zrobił jej portret. Tyle ma w sobie spokoju. Tyle spokoju...
– Ile ma lat? – spytał Rafał niepotrzebnie.
– Trzydzieści osiem, nie, jeszcze chyba nawet nie ma. Ale przyznasz, że to wreszcie wiek dla mnie odpowiedni. Wieczory będziemy spędzać w domu, bez tej gonitwy po przyjęciach, teatrach i lokalach. Popracuję sobie spokojnie. Boże, tyle mam do napisania! Nie wyobrażasz sobie, ile czasu w życiu straciłem!
– Chyba go stryj nie stracił.
– Myślisz? – Stryj spojrzał na niego z ostrą ciekawością, może nawet nadzieją na to, co powie.
– Chyba go stryj nie stracił – powtórzył – skoro właśnie stryj może mi teraz pomóc...
– Potrzebujesz pieniędzy!
– Ach, nie – zaprzeczył z zażenowaniem. – Przyzna stryj, że z tymi kłopotami nie zwracałem się nigdy.
– No, raz się może coś przydarzyć.
– Nie o to chodzi. – Sięgnął do kieszeni i już miał w ręku papierek, którego treści nie chciał się poddać, gdy u drzwi odezwał się dzwonek.
Stryj złapał w locie marynarkę wiszącą na krześle.
– Potem porozmawiamy – szepnął.
Niech ją diabli porwą! pomyślał Rafał.
Pani docent ukazała się w otwartych drzwiach jak na scenie. Trzymała wiszącą na wskazującym palcu paczkę z ciastkami i uśmiechała się ponad nimi, jakby to one głównie były oczekiwane w tym domu. Kiedy zobaczyła młodego człowieka w głębi przedpokoju, uśmiech jej zamienił się w zakłopotanie.
– To mój bratanek – przedstawił go stryj – Rafał Radwanowicz, malarz jak ojciec. Przyjechał właśnie niespodziewanie...
– Ależ cieszę się bardzo! – powiedziała.
Rafał skłonił się nisko nad jej rękę, zastanawiając się w duchu, kto kogo bardziej przeklina w tej chwili: on ją czy ona jego. Gdyby nie ta wizyta, stryj mógłby już zacząć działać. Już by do kogoś dzwonił, z kimś rozmawiał, kogoś prosił... Tymczasem wlokła się przy stole rozmowa nieinteresująca dla nikogo, we troje nie mieli sobie nic do powiedzenia, choć starali się wzajemnie siebie pozyskać. W najgorszym położeniu był stryj, starał się zbliżyć jakoś swoich gości, co nie było łatwe. Mógłby mu w tym pomóc, ale nie czynił tego z mściwą satysfakcją. Oglądał sobie panią docent tak, jak zwykł był oglądać kobiety, kiedy ich nie kochał, a tylko był ciekaw cudzego z nimi szczęścia. Lub nieszczęścia. Wymykała się zresztą wszelkim klasyfikacjom. Po prostu nie obcował nigdy z takimi kobietami – przyszła stryjenka wydała mu się zbyt rzeczowa, aby nie stygły przy niej wszelkie męskie zapały; zaczynał myśleć o stryju ze współczuciem, ale jednak wyobraził sobie, że całuje ją na schodach, gdy tylko wyszedł, żeby ją odprowadzić. Starszy pan i niezbyt już młoda pani objęci uściskiem w mroku klatki schodowej, na ulicy za załomem muru lub w cieniu jakiegoś drzewa – Rafałowi wydało się to nie tylko śmieszne, ale prawie wbrew naturze. Nie wiadomo dlaczego najbardziej niestosowne w tym obrazie wydało mu się obuwie pani docent, solidnie sportowe, na niskich, szerokich obcasach, prawie męskich – w takich butach dobrze musiała trzymać się ziemi; ale jednak wciąż myślał, że stryj ją całuje, stary łotr, zdolny do obudzenia kobiecości nawet w wysuszonym bibliotecznym foliale, całuje ją na schodach, na ulicy za załomem muru, w cieniu jakiegoś drzewa, całuje i nie wraca, choć można było przez ten czas odprowadzić kogoś na koniec Warszawy...
Zasnął nie doczekawszy się powrotu stryja. A kiedy rano się obudził i nie od razu uzmysłowił sobie, gdzie się znajduje, usłyszał dochodzące z kuchni wesołe pogwizdywanie. Po całym mieszkaniu rozchodziła się podniecająca woń kawy.
– Nareszcie się obudziłeś – zawołał stryj. – Od razu widać, że nie byłeś w wojsku.
I nie będę! mógł odpowiedzieć – i byłby to najzręczniejszy początek rozmowy, którą musiał w końcu odbyć – ale zabrakło mu odwagi, więc dał susa do łazienki, a kiedy z niej wyszedł, stryj akurat zabierał się do smażenia jajecznicy.
– Z ilu jaj?
– Wszystko jedno.
– Co to znaczy wszystko jedno? Z trzech, czterech, pięciu?
– Z trzech.
– Bo ja jestem głodny jak wilk. Czekałem ze śniadaniem, aż się obudzisz.
– Przepraszam. Rzeczywiście nie jestem przyzwyczajony do rannego wstawania.
– Ja bym cię wyćwiczył. Nie masz pojęcia, jak bogato przedstawia się dzień, kiedy człowiek rano wstaje. Ile czasu, ile możliwości! Wiesz – powiedział nagle – podobałeś się jej.
– Komu?
– Jak możesz pytać? Irenie! Przez całą drogę, kiedy ją odprowadzałem, rozmawialiśmy o tobie.
– O mnie?
– Tak. Chciała mi prawdopodobnie sprawić przyjemność. Ma jakiś instynkt rodzinny. Powiedziała...
– Co powiedziała?
– ...że wzbudzasz zaufanie. Od pierwszej chwili, kiedy się z tobą rozmawia, nabiera się pewności, że nie mógłbyś uczynić nic, co by się nie zgadzało z rozsądkiem, z poczuciem obowiązku...
– Tak powiedziała?
– Tak. No i ostatecznie zna się na tym. Psycholog.
– Psycholog – powtórzył Rafał.
– Właśnie się habilituje. Dlatego nawet ślub... data ślubu jeszcze nie ustalona, bo to bądź co bądź zamieszanie, a ona potrzebuje teraz spokoju i dużo czasu.
– Psycholog – powtórzył Rafał jeszcze raz.
I znowu nie można było rozpocząć rozmowy na właściwy temat. Miał już w palcach karteczkę, która, położona przed stryjem na stole, wyjaśniłaby mu najszybciej cel jego nagłej wizyty, ale zostawił ją w kieszeni z rodzącym się już panicznym uczuciem straty czasu. Stryj mieszał jajecznicę, a mógłby w tej chwili do kogoś dzwonić, z kimś rozmawiać, kogoś prosić, mógłby interweniować. Miał wreszcie odpowiednie słowo dla swojej prośby i postanowił znaleźć moment, w którym mógłby je wcisnąć w gadaninę stryja o wrażeniu, jakie jego bratanek wywarł na przyszłej małżonce, a później o satysfakcji z samodzielnego gospodarzenia.
– Zupełnie mnie nie podziwiasz – mówił, stawiając przed Rafałem patelnię z jajecznicą – widziałeś mnie przedtem w kuchni?
– Nie.
– A teraz mi się to nawet podoba. Nie wyobrażasz sobie, jak mi się dobrze myśli, kiedy tu sobie sam coś pitraszę. I robię to o najróżniejszych porach. Rzucam pisanie, gdy mnie męczy, kiedy się natknę na jakieś oporne zdanie, i zabieram się do gotowania. Jeden koniaczek i małe co nieco, jak mówił Kubuś Puchatek.
– Stryju – zaczął Rafał, nabierając w płuca powietrza.
– A propos koniaczku! Nie napiłbyś się jednego?
– Jeśli i stryj ma ochotę...
– Oczywiście. Koniak z rana to jak pacierz: dobre poczucie na cały dzień. – Stryj postawił na stole kieliszki, wyjął z kredensu butelkę koniaku. Patrząc na jego zwinne ręce, Rafał pomyślał, że trzymały one kiedyś karabin i trzymały go nie na darmo, skoro stryj wyszedł z walk o Berlin z medalami na piersi i dwoma gwiazdkami porucznika na naramiennikach. Teraz zwinność palców służyła czemu innemu, ani jedna kropla złotego trunku nie spadła na stół. Stryj odstawił butelkę i podniósł do góry kieliszek.
– Za rozwianie wszelkich kłopotów. Nie do twarzy z nimi Radwanowiczom. Z czym przybywasz?
Rafał zakrztusił się alkoholem, przez dłuższy czas nie mógł złapać oddechu.
– Ja w twoim wieku – stryj przyglądał mu się z wyrozumiałością – byłem już przyzwyczajony do alkoholu.
– To nie dlatego... nie dlatego – zakaszlał się, aż łzami zaszły mu oczy. Wsadził rękę do kieszeni i wyrwał z niej pognieciony papier. – Niech stryj czyta!
Na kartce było zaledwie kilka zdań, sformułowanych zwięźle i wyraźnie. Odczytanie ich nie powinno trwać długo. A jednak trwało.
– Czy to znaczy... – zapytał stryj, podnosząc wreszcie oczy – że... przerwałeś studia?
Sformułował to oględnie i Rafał postanowił tego nie prostować. Zwalniało go to z wyjaśnień i długich opowieści.
– Przerwałem – potwierdził.
– I nie liczyłeś się z tym? – stryj uniósł w górę pismo i powiewał nim przez chwilę w powietrzu.
– Nie liczyłem się, to znaczy... sądziłem, że mam szanse przeniesienia się na inną uczelnię...
– I klapa? – spytał stryj krótko.
– Klapa – odpowiedział jeszcze krócej.
Był to dawny ton ich rozmów i pokrzepiło go to nieco. Świat nie bywał w nich poważny ani groźny, a życie dawało się ugniatać jak plastelina w palcach przedszkolaka.
– Klapa – powtórzył prawie pogodnie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.