Piękni i bogaci - ebook
Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
29 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Piękni i bogaci - ebook
Włoski finansista i miliarder Cesare Durante spotyka się z angielskim arystokratą Woodcroftem, który liczy, że Cesare zainwestuje pieniądze w jego firmę. Woodcroft na spotkanie przychodzi ze swoją kuzynką Jemimą – supermodelką światowej sławy. Cesare, zachwycony jej urodą, składa Jemimie zaskakującą propozycję…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-6453-2 |
Rozmiar pliku: | 605 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Powiew wiosennego wiatru, zaskakująco ciepły, przyniósł kompozycję woni charakterystyczną dla luksusowej dzielnicy wielkiego miasta. Pachniały kwiaty moreli rosnących w prywatnych ogrodach bogaczy, w powietrzu snuła się smuga słodko-gorzkiego dymu z fajki, którą palił siwy dżentelmen, wyprowadzający na wieczorny spacer dwa psy rasy corgie, a przez uchylone okno kuchni znajdującej się na tyłach eleganckiej restauracji wymykał się boski zapach, świadczący o tym, że przyrządzano tu kaczkę w pomarańczach. Wysoki mężczyzna w ciemnym garniturze zwolnił kroku, uniósł głowę, z lubością zaciągnął się przesyconym miejskimi zapachami, łagodnym powietrzem. Gdyby ktoś przyjrzał mu się teraz, na pewno by dostrzegł, że ma przed sobą samotnego drapieżcę, władcę miejskiej dżungli. Ale ten mężczyzna potrafił, jeśli chciał, wtopić się w tłum przechodniów i pozostać niezauważony. Nauczył się tego jako chłopiec, mały obdartus z blokowiska na przedmieściach Rzymu. I choć przeszłość zostawił daleko za sobą, wciąż potrafił korzystać z nabytych za młodu umiejętności.
Stanął nieruchomo w cieniu niewielkiego drzewka o koronie przystrzyżonej w ozdobną kulę, dokładnie naprzeciwko wielkich okien ukazujących skąpane w ciepłym świetle wnętrze restauracji. Lokal nosił niezbyt apetyczną nazwę „Pod stryczkiem”, ale wtajemniczeni wiedzieli, że jest to właściwy adres, gdy ktoś chciał rozkoszować się wykwintną kuchnią w atmosferze spokojnej dyskrecji. Oczywiście, dotyczyło to tylko posiadaczy portfeli dostatecznie grubych, by wytrzymać tutejsze ceny.
Mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi, zapatrzony w okna, za którymi w eleganckim zaciszu wąskie grono wpływowych i bogatych ludzi raczyło się wyrafinowanymi daniami. Kelnerzy bezszelestnie krążyli pomiędzy stolikami, nosząc ogromne tace z taką swobodą, jakby to były papierowe zabawki, i dolewając wina każdemu, kto opróżnił już swój kieliszek.
Wciąż nieporuszony, skrzywił usta w cynicznym uśmiechu. Co go podkusiło, żeby obcym ludziom gapić się w talerze? Nie miał takiego zwyczaju. To znaczy, owszem, miał, ale porzucił go już niemal dwadzieścia lat temu. W dniu, w którym powiedział sobie, że ma dość. Kiedy postanowił, że nie będzie więcej zazdrościł ludziom, którzy przez życie podróżowali pierwszą klasą, podczas gdy on jechał na gapę, o głodzie i w chłodzie. Nie pozwoli, by nim pomiatano, tylko dlatego, że był biedny jak mysz kościelna, w dodatku zawsze sam, bo jego mama pracowała od rana do nocy, a i tak ledwo jej wystarczało na opłacenie czynszu za obskurny pokoik z kuchnią na jedenastym piętrze budynku z szarego betonu, który lokalne władze postawiły na przedmieściach, by wielkodusznie dać dach nad głową takim jak oni wyrzutkom społeczeństwa. Jako mały chłopiec całe dnie spędzał, włócząc się po mieście, i gdy burczało mu w brzuchu, zatrzymywał się przed oknami restauracji, by popatrzeć, jak beztrosko spędzają czas ludzie o grubych portfelach. Nieraz wracał do domu zapłakany. Życie było niesprawiedliwe, a on, cóż, po prostu głodny. Aż pewnego dnia jego rozżalenie zamieniło się w gniew.
„Jeszcze się policzymy” rzucił przez zaciśnięte zęby, patrząc przez zapocone okienko ciasnego pokoju na dalekie, rzęsiście oświetlone centrum metropolii. „Jeszcze wam wszystkim pokażę, na co mnie stać”.
Gniew kazał mu zacisnąć zęby i dotrwać do końca liceum. Gniew napędzał go, gdy uczył się nocami, by wyśrubować średnią. A kiedy zdał maturę z wyróżnieniem, dostał się na wymarzony kierunek studiów i otrzymał stypendium naukowe, jego gniew zabarwił się odcieniem satysfakcji. Złożył papiery na znaną uczelnię w Londynie i został przyjęty. Miał wrażenie, że podbił świat, ale prawdziwa szkoła życia była jeszcze przed nim. Na uniwersytecie roiło się od młodych arystokratów, przekonanych, że wszystko im wolno. Dla nich był nikim. Albo raczej – chłopcem do bicia. Słali mu rozbawione spojrzenia i pobłażliwe uśmieszki. Nie przepuścili żadnej okazji, by dać mu odczuć, jak bardzo jest żałosny. Do czasu. Gniew, który wciąż się w nim żarzył, buchnął jasnym płomieniem. „Jeszcze się policzymy”, powtarzał za każdym razem, kiedy rozbawione towarzystwo obierało go sobie za temat do żartów. Egzaminy zaliczał na maksimum, szczegółowo planował przyszłą karierę. I pielęgnował gniew, który pchał go naprzód.
Dziś był na samym szczycie. Stał na czele potężnej grupy kapitałowej, posiadał firmę inwestycyjną, a jego osobisty majątek dawał mu poczesną pozycję na liście Forbesa. Wszystkich paniczyków, którzy kiedyś bawili się jego kosztem, mógłby dzisiaj dziesięć razy kupić i sprzedać. Nie musiał już kryć się w cieniu, wsłuchany w wariacką melodię, którą na instrumencie jego ciała wygrywał głód, wpatrzony w suto zastawione stoły, przy których bogacze ucztowali niespiesznie, popijając absurdalnie kosztowne trunki. Kiedy za chwilę wejdzie do tej restauracji, maître d’hôtel zegnie się w ukłonie, a kelnerzy, ile ich tylko, ustawią się na baczność. Już czekał na niego najlepszy stolik, a przy nim kręcił się niecierpliwie człowiek, który gotów był zapłacić niemałe pieniądze, żeby zapewnić sobie parę godzin jego niepodzielnej uwagi.
Rozpoznał go bez trudu. Niejaki Lawrence Woodcroft, przylizany blondas, który swoje arystokratyczne pochodzenie potrafił wywieść od czasów bitwy pod Hastings, lecz dziś był w rozpaczliwej sytuacji. Potrzebował pieniędzy, żeby uratować swój fundusz inwestycyjny. Bez natychmiastowego zastrzyku gotówki zostanie z niczym, i to nie tylko on, ale też jego rodzina. Przepadnie historyczna, rodowa siedziba. Cały majątek pójdzie pod młotek. Cóż, kiedy stawia się wszystko na jedną kartę, tak bywa. A panicz Woodcroft był na tyle niefrasobliwy, że sobie na to pozwolił. Teraz gotów był pewnie lizać buty każdemu, kto zechce wyciągnąć go za uszy z bagna, w jakie się wpakował.
Na początek, zamiast lizania butów, Lawrence oferował potencjalnemu wybawcy „kolację w miłym towarzystwie”. Mężczyzna w mroku skrzywił się z niesmakiem. Czyżby paniczyk raczył zniżyć się do stręczycielstwa? Cóż, to uczyniłoby zarówno kolację, jak i ofertę partnerstwa finansowego całkowicie niestrawną… Przez oświetlone okno restauracji widać było wyraźnie kobietę o długich, lśniących popielatych włosach, która wysoką szklankę z wodą obejmowała smukłymi palcami obu dłoni, kurczowo, jakby trzymała koło ratunkowe.
Nieśmiała córa Koryntu? To było naprawdę komiczne. Gdzież ten nieudacznik, Lawrence, wynalazł takie kuriozum? Obserwator uśmiechnął się cynicznie i w tym momencie dziewczyna siedząca przy stoliku uniosła głowę, jakby nagle wyczuła, że ktoś na nią patrzy. A on wzroku od niej nie odrywał.
Popielate włosy.
Długa grzywka, opadająca miękko na połowę twarzy, zakrywająca prawe oko.
Idealnie wyprofilowany kształt brwi i ciemna oprawa rzęs, podkreślająca – co nawet z tej odległości było widać – lewe oko o tęczówce tak intensywnie zielonej jak mech w deszczowym lesie.
Uśmiech zamarł na wargach mężczyzny, wciąż nieruchomo stojącego w mroku. Ostatecznie to nie Lawrence, tylko on okazał się durniem. Nie wpadł na rzecz oczywistą – panicz Woodcroft zagrał kartą atutową, jedyną, jaką miał. Przy stoliku nie czekała na bogatego kontrahenta dama lekkich obyczajów, gotowa umilić biznesową rozmowę. Siedział tam nie kto inny, tylko sama lady Jemima Woodcroft.
Kuzynka Lawrence’a. Supermodelka pozująca do najgłośniejszych sesji zdjęciowych i pojawiająca się na wybiegach najbardziej ekskluzywnych pokazów mody. Istota o nogach aż do nieba, rozkołysanych biodrach i dziewczęcych piersiach. Śnił o niej nieraz, jak chyba każdy zdrowy facet, który choć raz widział ją na bilbordzie reklamującym obcisłą suknię albo strój kąpielowy.
Mężczyzna w mroku z niedowierzaniem pokręcił głową. Może i nie docenił panicza Lawrence’a, ale, tak czy owak, tamten grubo się mylił, zakładając, że towarzystwo zjawiskowo pięknej kobiety mogłoby choćby na jotę zmienić jego decyzję, gdy szło o poważny biznes. Fundusz Woodcrofta potrzebował niebagatelnego zastrzyku pieniędzy – co najmniej kilkuset milionów. Nawet gdyby Lawrence przywlókł do restauracji samą boginię Afrodytę, dla niego i tak liczyłby się tylko bilans zysków i strat.
Lawrence powiedział coś, gestykulując ze swadą. Smukła piękność o niespotykanym kolorze włosów, o których mówiono, że są jak mgła nad deszczowym lasem, zwróciła się ku kuzynowi i roześmiała, unosząc dłoń do ust. Obserwator zupełnie nie był przygotowany na to, że poczuje nagły dreszcz zachwytu. Pomyślał mimowolnie, że chyba nawet Afrodyta nie wyglądała z profilu tak bosko, jak Jemima Woodcroft. Wpatrzony w finezyjnie zarysowaną linię jej wysokiego czoła, zgrabnego noska i zmysłowych ust, wyszedł z cienia. Spotkanie, na które szykował się ze świadomością, że będzie to jeden z wielu koniecznych w jego pracy, lecz przeraźliwie nudnych wieczorów, okazało się czymś innym. Szedł ku oświetlonym drzwiom restauracji, wiedziony nagle rozbudzoną ciekawością. I czymś jeszcze – chyba nakazem instynktu, który przemawiał bez słów, imperatywem tak starym i tak żywotnym, jak ludzki gatunek. Nie był już biznesmenem rozważającym kolejną inwestycję. Był mężczyzną i obchodziła go tylko kobieta siedząca przy restauracyjnym stoliku.
Pragnął jej.
Zanim dotarł do wejścia, zdołał nad sobą zapanować. Cała sytuacja była bardzo prosta – zepsuty, spłukany paniczyk uważał go zapewne za naiwniaka, który dla pięknych oczu kuzyneczki wysupła ostatni grosz. Chcieli z nim pogrywać? Cóż, ich błąd. Nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Interesowało go wyłącznie całkowite zwycięstwo, a kiedy czegoś chciał, zawsze dopinał swego.
O, tak, wieczór zapowiadał się interesująco…
Powiew wiosennego wiatru, zaskakująco ciepły, przyniósł kompozycję woni charakterystyczną dla luksusowej dzielnicy wielkiego miasta. Pachniały kwiaty moreli rosnących w prywatnych ogrodach bogaczy, w powietrzu snuła się smuga słodko-gorzkiego dymu z fajki, którą palił siwy dżentelmen, wyprowadzający na wieczorny spacer dwa psy rasy corgie, a przez uchylone okno kuchni znajdującej się na tyłach eleganckiej restauracji wymykał się boski zapach, świadczący o tym, że przyrządzano tu kaczkę w pomarańczach. Wysoki mężczyzna w ciemnym garniturze zwolnił kroku, uniósł głowę, z lubością zaciągnął się przesyconym miejskimi zapachami, łagodnym powietrzem. Gdyby ktoś przyjrzał mu się teraz, na pewno by dostrzegł, że ma przed sobą samotnego drapieżcę, władcę miejskiej dżungli. Ale ten mężczyzna potrafił, jeśli chciał, wtopić się w tłum przechodniów i pozostać niezauważony. Nauczył się tego jako chłopiec, mały obdartus z blokowiska na przedmieściach Rzymu. I choć przeszłość zostawił daleko za sobą, wciąż potrafił korzystać z nabytych za młodu umiejętności.
Stanął nieruchomo w cieniu niewielkiego drzewka o koronie przystrzyżonej w ozdobną kulę, dokładnie naprzeciwko wielkich okien ukazujących skąpane w ciepłym świetle wnętrze restauracji. Lokal nosił niezbyt apetyczną nazwę „Pod stryczkiem”, ale wtajemniczeni wiedzieli, że jest to właściwy adres, gdy ktoś chciał rozkoszować się wykwintną kuchnią w atmosferze spokojnej dyskrecji. Oczywiście, dotyczyło to tylko posiadaczy portfeli dostatecznie grubych, by wytrzymać tutejsze ceny.
Mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi, zapatrzony w okna, za którymi w eleganckim zaciszu wąskie grono wpływowych i bogatych ludzi raczyło się wyrafinowanymi daniami. Kelnerzy bezszelestnie krążyli pomiędzy stolikami, nosząc ogromne tace z taką swobodą, jakby to były papierowe zabawki, i dolewając wina każdemu, kto opróżnił już swój kieliszek.
Wciąż nieporuszony, skrzywił usta w cynicznym uśmiechu. Co go podkusiło, żeby obcym ludziom gapić się w talerze? Nie miał takiego zwyczaju. To znaczy, owszem, miał, ale porzucił go już niemal dwadzieścia lat temu. W dniu, w którym powiedział sobie, że ma dość. Kiedy postanowił, że nie będzie więcej zazdrościł ludziom, którzy przez życie podróżowali pierwszą klasą, podczas gdy on jechał na gapę, o głodzie i w chłodzie. Nie pozwoli, by nim pomiatano, tylko dlatego, że był biedny jak mysz kościelna, w dodatku zawsze sam, bo jego mama pracowała od rana do nocy, a i tak ledwo jej wystarczało na opłacenie czynszu za obskurny pokoik z kuchnią na jedenastym piętrze budynku z szarego betonu, który lokalne władze postawiły na przedmieściach, by wielkodusznie dać dach nad głową takim jak oni wyrzutkom społeczeństwa. Jako mały chłopiec całe dnie spędzał, włócząc się po mieście, i gdy burczało mu w brzuchu, zatrzymywał się przed oknami restauracji, by popatrzeć, jak beztrosko spędzają czas ludzie o grubych portfelach. Nieraz wracał do domu zapłakany. Życie było niesprawiedliwe, a on, cóż, po prostu głodny. Aż pewnego dnia jego rozżalenie zamieniło się w gniew.
„Jeszcze się policzymy” rzucił przez zaciśnięte zęby, patrząc przez zapocone okienko ciasnego pokoju na dalekie, rzęsiście oświetlone centrum metropolii. „Jeszcze wam wszystkim pokażę, na co mnie stać”.
Gniew kazał mu zacisnąć zęby i dotrwać do końca liceum. Gniew napędzał go, gdy uczył się nocami, by wyśrubować średnią. A kiedy zdał maturę z wyróżnieniem, dostał się na wymarzony kierunek studiów i otrzymał stypendium naukowe, jego gniew zabarwił się odcieniem satysfakcji. Złożył papiery na znaną uczelnię w Londynie i został przyjęty. Miał wrażenie, że podbił świat, ale prawdziwa szkoła życia była jeszcze przed nim. Na uniwersytecie roiło się od młodych arystokratów, przekonanych, że wszystko im wolno. Dla nich był nikim. Albo raczej – chłopcem do bicia. Słali mu rozbawione spojrzenia i pobłażliwe uśmieszki. Nie przepuścili żadnej okazji, by dać mu odczuć, jak bardzo jest żałosny. Do czasu. Gniew, który wciąż się w nim żarzył, buchnął jasnym płomieniem. „Jeszcze się policzymy”, powtarzał za każdym razem, kiedy rozbawione towarzystwo obierało go sobie za temat do żartów. Egzaminy zaliczał na maksimum, szczegółowo planował przyszłą karierę. I pielęgnował gniew, który pchał go naprzód.
Dziś był na samym szczycie. Stał na czele potężnej grupy kapitałowej, posiadał firmę inwestycyjną, a jego osobisty majątek dawał mu poczesną pozycję na liście Forbesa. Wszystkich paniczyków, którzy kiedyś bawili się jego kosztem, mógłby dzisiaj dziesięć razy kupić i sprzedać. Nie musiał już kryć się w cieniu, wsłuchany w wariacką melodię, którą na instrumencie jego ciała wygrywał głód, wpatrzony w suto zastawione stoły, przy których bogacze ucztowali niespiesznie, popijając absurdalnie kosztowne trunki. Kiedy za chwilę wejdzie do tej restauracji, maître d’hôtel zegnie się w ukłonie, a kelnerzy, ile ich tylko, ustawią się na baczność. Już czekał na niego najlepszy stolik, a przy nim kręcił się niecierpliwie człowiek, który gotów był zapłacić niemałe pieniądze, żeby zapewnić sobie parę godzin jego niepodzielnej uwagi.
Rozpoznał go bez trudu. Niejaki Lawrence Woodcroft, przylizany blondas, który swoje arystokratyczne pochodzenie potrafił wywieść od czasów bitwy pod Hastings, lecz dziś był w rozpaczliwej sytuacji. Potrzebował pieniędzy, żeby uratować swój fundusz inwestycyjny. Bez natychmiastowego zastrzyku gotówki zostanie z niczym, i to nie tylko on, ale też jego rodzina. Przepadnie historyczna, rodowa siedziba. Cały majątek pójdzie pod młotek. Cóż, kiedy stawia się wszystko na jedną kartę, tak bywa. A panicz Woodcroft był na tyle niefrasobliwy, że sobie na to pozwolił. Teraz gotów był pewnie lizać buty każdemu, kto zechce wyciągnąć go za uszy z bagna, w jakie się wpakował.
Na początek, zamiast lizania butów, Lawrence oferował potencjalnemu wybawcy „kolację w miłym towarzystwie”. Mężczyzna w mroku skrzywił się z niesmakiem. Czyżby paniczyk raczył zniżyć się do stręczycielstwa? Cóż, to uczyniłoby zarówno kolację, jak i ofertę partnerstwa finansowego całkowicie niestrawną… Przez oświetlone okno restauracji widać było wyraźnie kobietę o długich, lśniących popielatych włosach, która wysoką szklankę z wodą obejmowała smukłymi palcami obu dłoni, kurczowo, jakby trzymała koło ratunkowe.
Nieśmiała córa Koryntu? To było naprawdę komiczne. Gdzież ten nieudacznik, Lawrence, wynalazł takie kuriozum? Obserwator uśmiechnął się cynicznie i w tym momencie dziewczyna siedząca przy stoliku uniosła głowę, jakby nagle wyczuła, że ktoś na nią patrzy. A on wzroku od niej nie odrywał.
Popielate włosy.
Długa grzywka, opadająca miękko na połowę twarzy, zakrywająca prawe oko.
Idealnie wyprofilowany kształt brwi i ciemna oprawa rzęs, podkreślająca – co nawet z tej odległości było widać – lewe oko o tęczówce tak intensywnie zielonej jak mech w deszczowym lesie.
Uśmiech zamarł na wargach mężczyzny, wciąż nieruchomo stojącego w mroku. Ostatecznie to nie Lawrence, tylko on okazał się durniem. Nie wpadł na rzecz oczywistą – panicz Woodcroft zagrał kartą atutową, jedyną, jaką miał. Przy stoliku nie czekała na bogatego kontrahenta dama lekkich obyczajów, gotowa umilić biznesową rozmowę. Siedział tam nie kto inny, tylko sama lady Jemima Woodcroft.
Kuzynka Lawrence’a. Supermodelka pozująca do najgłośniejszych sesji zdjęciowych i pojawiająca się na wybiegach najbardziej ekskluzywnych pokazów mody. Istota o nogach aż do nieba, rozkołysanych biodrach i dziewczęcych piersiach. Śnił o niej nieraz, jak chyba każdy zdrowy facet, który choć raz widział ją na bilbordzie reklamującym obcisłą suknię albo strój kąpielowy.
Mężczyzna w mroku z niedowierzaniem pokręcił głową. Może i nie docenił panicza Lawrence’a, ale, tak czy owak, tamten grubo się mylił, zakładając, że towarzystwo zjawiskowo pięknej kobiety mogłoby choćby na jotę zmienić jego decyzję, gdy szło o poważny biznes. Fundusz Woodcrofta potrzebował niebagatelnego zastrzyku pieniędzy – co najmniej kilkuset milionów. Nawet gdyby Lawrence przywlókł do restauracji samą boginię Afrodytę, dla niego i tak liczyłby się tylko bilans zysków i strat.
Lawrence powiedział coś, gestykulując ze swadą. Smukła piękność o niespotykanym kolorze włosów, o których mówiono, że są jak mgła nad deszczowym lasem, zwróciła się ku kuzynowi i roześmiała, unosząc dłoń do ust. Obserwator zupełnie nie był przygotowany na to, że poczuje nagły dreszcz zachwytu. Pomyślał mimowolnie, że chyba nawet Afrodyta nie wyglądała z profilu tak bosko, jak Jemima Woodcroft. Wpatrzony w finezyjnie zarysowaną linię jej wysokiego czoła, zgrabnego noska i zmysłowych ust, wyszedł z cienia. Spotkanie, na które szykował się ze świadomością, że będzie to jeden z wielu koniecznych w jego pracy, lecz przeraźliwie nudnych wieczorów, okazało się czymś innym. Szedł ku oświetlonym drzwiom restauracji, wiedziony nagle rozbudzoną ciekawością. I czymś jeszcze – chyba nakazem instynktu, który przemawiał bez słów, imperatywem tak starym i tak żywotnym, jak ludzki gatunek. Nie był już biznesmenem rozważającym kolejną inwestycję. Był mężczyzną i obchodziła go tylko kobieta siedząca przy restauracyjnym stoliku.
Pragnął jej.
Zanim dotarł do wejścia, zdołał nad sobą zapanować. Cała sytuacja była bardzo prosta – zepsuty, spłukany paniczyk uważał go zapewne za naiwniaka, który dla pięknych oczu kuzyneczki wysupła ostatni grosz. Chcieli z nim pogrywać? Cóż, ich błąd. Nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. Interesowało go wyłącznie całkowite zwycięstwo, a kiedy czegoś chciał, zawsze dopinał swego.
O, tak, wieczór zapowiadał się interesująco…
więcej..