- W empik go
Piękny gangster - ebook
Piękny gangster - ebook
Seria mafijna autorki bestsellerowych powieści Kontrakt Jacksona, Układ z Cameronem i Gra Matteo!
Za każdym razem siadał przy stoliku, który ona obsługiwała. Za każdym razem śledził ją wzrokiem i wywoływał u niej dreszcze. Pewnej nocy stał się kimś więcej niż tylko stalkerem – stał się jej wybawcą.
Pojawił się znikąd i ją ocalił. Był nieznajomym, ale dziwnym trafem jedynie w jego ramionach czuła się bezpieczna. Jednak do czasu…
Kiedy ktoś taki jak Liam Black uratuje komuś życie, z pewnością będzie chciał coś w zamian.
W myślach nazywała go wilkiem. W rzeczywistości był kimś znacznie groźniejszym.
Gangsterem.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-780-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tru
– Wrócił twój wielki, zły wilk.
Przenoszę spojrzenie z ekspresu do kawy na Carlę, koleżankę z pracy, która właśnie przystanęła obok. Kiedy wypowiada pod nosem to zdanie, szturcha mnie łokciem. Nie muszę się obracać i podążać za jej wzrokiem aż na drugi koniec sali, bo doskonale wiem, o kim mówi. Wystarczy użyta przez nią ksywka i mój nagły wzrost tętna.
Od poprzedniej wizyty mężczyzny w czerni minęło siedem tygodni. Od tego czasu nie widziałam tych gęstych, ciemnych włosów, wielkich, męskich dłoni i drogich garniturów od Armaniego, w których wcale nie wygląda jak sztywny snob.
Można ubrać lwa w pstrokate stroje, ale i tak zawsze to on będzie królem dżungli.
– Nie jest mój – odpowiadam równie cicho, leniwie obserwując skapującą do szklanego dzbanka kawę.
Każdą cząstką ciała wyczuwam bicie serca. Muszę się powstrzymywać, by nie obrócić głowy i na niego nie spojrzeć. Wcale mnie to nie dziwi. Nie znałam wcześniej mężczyzny, którego oglądanie sprawiałoby tyle przyjemności.
– Tru, on przez rok siedział przy tym samym stoliku, i to w twojej sekcji – prycha Carla.
Jedenaście miesięcy, ale kto by tam liczył…
– Jeżeli akurat masz urlop, to facet po prostu obraca się na pięcie i wychodzi. Spławia wszystkie kelnerki, które próbują z nim flirtować. Włącznie ze mną! A przecież te cycuszki nigdy nie zawodzą. No i przecież nie przychodzi tu dla świetnego jedzenia, do cholery.
Patrzy krzywo na trzymany w ręce talerz. Żółte jak flegma ziemniaki z peklowaną wołowiną toną w tłuszczu. Tak, Buddy’s All Night Diner zdecydowanie nie słynie z dobrej jakości serwowanych potraw.
– Ze mną też nie rozmawia. Zamawia kawę i tyle.
– Proszę cię. – Carla przewraca oczami. – Wystarczy, jak wodzi za tobą tymi wielkimi wilczymi ślepiami. Pewnego dnia cię połknie jak wilk babcię Czerwonego Kapturka.
Uśmiecham się i kręcę głową.
– No na pewno. Tylko czeka na pełnię, co nie?
Carla odchyla głowę i cicho wyje w sufit jak wilk.
– Spadaj, wariatko. Próbuję pracować.
Odchodzi, bujając biodrami, i zanosi ziemniaki łysemu facetowi przy dwunastce.
Biorę głęboki oddech i próbuję opanować nerwy, po czym łapię kubek z półki nad ekspresem i ruszam w kierunku stolika wilka.
Czeka i obserwuje. Jak zwykle się nie uśmiecha. Oczy mu płoną, a sam emanuje skupieniem i spokojem, które widywałam tylko w filmach przyrodniczych o wielkich kotach czających się w wysokiej trawie na gazele. Zawsze patrzy na mnie w taki sposób, w ciszy i z głodem w oczach. Niemniej w przeciwieństwie do afrykańskiego kota podczas łowów, w spojrzeniu tego wilka jest pewna czujność, coś w rodzaju wymuszonego opanowania. Obserwuje, jak się zbliżam. Dłonie trzyma rozpostarte na poharatanym blacie, zupełnie jakby dzięki temu mógł je kontrolować.
Staram się zachowywać swobodnie. Zatrzymuję się przy jego stoliku, stawiam przed nim kubek i nalewam kawę. Najwyraźniej lubi ją taką jak wszystko inne: czarną.
– Cześć. Miło cię znowu widzieć – rzucam nieśmiało.
Brawo! Udało mi się utrzymać spokojny głos, choć w brzuchu fruwają mi motyle, a w gardle rośnie gula. Tak naprawdę nigdy nie rozmawiałam z tym facetem, a jednak teraz rozrywa mi nerwy na strzępy.
– Miło mi być widzianym – mruczy w odpowiedzi.
Och, irlandzki akcent. Prawie zapomniałam, jak rozkosznie brzmi. Jego bogaty, gardłowy szmer przypomina kocie pomruki. Tłumię dreszcz, podnoszę na niego spojrzenie i niepewnie się uśmiecham.
Nawet nie odwzajemnia uśmiechu.
Jak zawsze, gdy nas odwiedza, pozwalam sobie na przegląd jego tatuaży. Ozdobił wszystkie knykcie lewej dłoni. Gwiazdki, korona, nóż wbity w czaszkę i czarny kwadrat, który wygląda tak, jakby zasłaniał jakiś inny stary wzór. Fascynują mnie, podobnie jak kawałeczek tatuażu wystający ponad śnieżnobiałym kołnierzem jego koszuli.
Ta kolekcja dziar intryguje i ciekawi, dokładnie jak jej właściciel.
Postanowiłam, że dziś w końcu z nim porozmawiam, dlatego też zbieram się na odwagę, biorę jeszcze jeden głęboki oddech i wypalam:
– Piękna pogoda, prawda?
Staram się nadać temu stwierdzeniu nieco sarkazmu, bo tak naprawdę za oknem jest koszmarnie, ale wyszło tępawo i nudno. Już ciekawiej by było, gdyby na stół pomiędzy nami z hukiem spadła cegła.
Wilk przygląda mi się w nieprzeniknionej ciszy, a pomiędzy jego ciemnymi brwiami pojawia się mikroskopijna zmarszczka.
Moje policzki płoną z zażenowania. Chcę się już odwrócić i czym prędzej odejść, ale on mówi nagle:
– Uwielbiam, gdy w mieście leje. Przypomina mi dom.
Sądząc po jego minie, też nie spodziewał się, że to powie.
– Dom, to znaczy Irlandia? – pytam ostrożnie.
Waha się, jakby nie był pewien, czy odpowiedzieć. W końcu po prostu kiwa głową.
Wyobrażam sobie pofałdowane wzgórza porośnięte kępkami wrzosów o fioletowych kwiatach, paluchy szarej mgły, skradające się po średniowiecznych zamczyskach i urocze chatki, wyrastające na malowniczych klifach. Obraz dopełnia oczywiście wielki czarny wilk wyjący do księżyca w pełni.
Przygląda się bacznie mojej zamyślonej minie, po czym mówi:
– Byłaś kiedyś w mojej ojczyźnie?
– Nie.
– Jeżeli podobają ci się dzikie miejsca, to powinnaś się wybrać.
– Kocham dzikie miejsca i… dzikie rzeczy – wypalam.
– Czyżby… – mówi cicho wilk, patrząc mi prosto w oczy.
To nie było pytanie. Powiedział to tak, jakby rozważał moje słowa i zastanawiał się, jakie dzikie rzeczy mogę lubić.
Oczywiście, jako że jestem już kompletnie wytrącona z równowagi, zaczynam bełkotać bez sensu:
– Miałam na myśli, że przywykłam do dzikich miejsc. Sama z takiego pochodzę. Jestem z maciupkiej mieściny w Teksasie, z samego środka dziczy. Niebo jest tam takie niebieskie, że aż oślepia, a równiny ciągną się w nieskończoność. No i może cię tam zabić z milion rzeczy: tornada, skorpiony, jadowite węże, a nawet półślepy podpity kuzyn, który w niedzielę po kościele lubi sobie postrzelać za domem, gdy cała rodzina akurat złazi się na obiad. Wtedy akurat masz na sobie sztuczne futro, które babcia kupiła ci pod choinkę, przez co pechowo przypominasz jelenia.
To przerażające wynurzenie sprawia, że wszystkie drobne hałasy w knajpie wydają się boleśnie głośne, a walący o dach deszcz brzmi jak salwa artylerii.
Wilk gapi się na mnie z pełną uwagą. Chyba nigdy wcześniej nie widział podobnego wykolejeńca.
– No cóż! – wołam radośnie. – To zostawię pana z kawusią! Do widzonka!
Czerwona ze wstydu uciekam do kuchni. Niestety mamy otwartą kuchnię, by goście mogli widzieć grill i przyglądać się przygotowywaniu posiłków. Żeby wypłakać się na osobności, muszę pójść za róg i zamknąć się w chłodni.
Kiedy przemykam przez lokal, Diego, kucharz odpowiedzialny za najpilniejsze zamówienia, posyła mi pytające spojrzenie.
Carla odnajduje mnie pół minuty później. Stoję, wciąż zaciskając w dłoni dzbanek z kawą, i beczę.
– Co ty robisz? – pyta.
– Modlę się o tętniaka mózgu. No, chyba że to boli, to w takim razie wystarczy jakaś katastrofa naturalna, która mnie zabije i zamieni w przyzwoicie wyglądające zwłoki.
Carla zastanawia się przez chwilę i podłapuje temat:
– Postawiłabym na gwałtowną powódź, ale wtedy truchło będzie opuchnięte.
– I to całe tonięcie w ogóle jest straszne. Może coś spokojniejszego?
Zaciska usta i znowu się namyśla.
– No to może mógłby zawalić się na ciebie jakiś budynek?
Rozważam tę opcję.
– W sumie to dobry pomysł, ale przecież całkiem by mnie rozpłaszczyło. Nie chcę wyglądać jak naleśnik, gdy będą mnie wyciągali z gruzów.
– A co to za różnica? Przecież będziesz już martwa.
Wzdycham ciężko i bez nadziei.
– Są tylko dwie rzeczy, które moja matka kocha bardziej niż Dolly Parton: konkursy piękności i kosmetyki Mary Kay. Nie przeżyłaby, gdyby zobaczyła córkę wyglądającą jak przejechany przez auto kot i nieważne, czy byłabym żywa, czy martwa.
– Przesadzasz.
– Nie znasz jej.
– I dobrze mi z tym. Tak czy siak, facet przy dwunastce życzy sobie dolewki.
– Nie możesz mu dolać?
Carla spogląda na trzymany przeze mnie dzbanek.
– Cholera. Czemu Buddy nie dokupi do tej nory drugiego ekspresu?
– Bo ekspres kosztuje. Doskonale o tym wiesz. A teraz leć z dolewką na dwunastkę.
– Nie mogę. Ukrywam się.
– Po co, do ciężkiej cholery?
– Wiem, że trudno ci to zrozumieć, bo nie masz osobowości, która potrafi przekształcić minutową rozmowę we wzorzec ludzkiego poniżenia, ale nie mogę pokazać się na sali, dopóki zły wilk nie wyjdzie.
Carla marszczy nos, bo najwyraźniej zauważa, że jest naprawdę kiepsko.
– O nie, coś ty mu powiedziała?
– Na pewno chcesz wiedzieć? Powiedziałam mu „do widzonka”… Jakby wylazła ze mnie wewnętrzna Julie Andrews.
– Nawet nie mów…
Mój śmiech jest pełny czarnej rozpaczy.
– A jednak mówię. Ale zanim to zrobiłam, podzieliłam się z nim błyskotliwą anegdotką, jak to postrzelił mnie kuzyn Bubba Joe.
Carla patrzy na mnie z trwogą.
– Proszę cię, powiedz, że nie masz kuzyna imieniem Bubba Joe.
– Mam. Z ręką na sercu. Czegoś takiego bym nie wymyśliła.
– Wow, szczere kondolencje. Naprawdę cię postrzelił?
– Nic mi się nie stało, ale ten idiota władował w moje futro tyle śrutu, że wyglądało to tak, jakby ucztowały na nim mole. A tak przy okazji to dziękuję, że bardziej zszokowało cię jego imię niż fakt, że do mnie strzelał. Doceniam wsparcie.
– Przeżyjesz to jakoś. A teraz idź dolać kawy facetowi przy dwunastce. Postaraj się nie odzywać, bo będę miała po napiwku.
Po tych słowach ta pozbawiona serca czarownica obraca się na pięcie i odchodzi.
Prostuję plecy i obiecuję sobie w duchu, że już nigdy nie odezwę się do wilka. Moja towarzyska niepewność upokorzyła mnie wystarczająco jak na jeden wieczór.
Życie jest niesprawiedliwie trudne dla introwertyków. Coś tak zwyczajnego, jak interakcja z inną istotą ludzką, potrafi wytrącić nas z równowagi na wiele dni. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy znam choć jeden konkretny plus kontaktów towarzyskich. Gdybym nie musiała zarabiać na życie, nie wychodziłabym z mieszkania.
Niestety, ale ze względu na nerwowość, bezładną paplaninę i tak dalej, często bywam brana za ekstrawertyczkę. Nie zliczę, ile razy musiałam chować się w toalecie i wykonywać ćwiczenia oddechowe, żeby się uspokoić.
Wracam na salę, ale nawet nie patrzę w stronę wilka. Kiedy docieram do łysego gościa przy dwunastce i nalewam mu kawę, ten burczy coś w podziękowaniu z buzią pełną ziemniaków.
I w tym momencie czuję dziwne pieczenie na skórze, jakby przeszedł mnie prąd. Podnoszę wzrok i zauważam, że wilk wpatruje się we mnie z drugiego końca sali, jakby miał mnie na muszce.
Nerwowo zakładam kosmyk włosów za ucho, biegnę do lady i odnoszę dzbanek do ekspresu, po czym zaczynam wszystko wycierać i porządkować. Jest już późno. W knajpie zostało dwóch gości, z czego tylko jeden je, więc nie mam wiele do roboty poza zachodzeniem w głowę, jak naprawdę nazywa się ten wilk, czy jest żonaty i czy dziś widziałam go ostatni raz w życiu.
Pewnie właśnie szuka w komórce nowego lokalu, gdzie będzie mógł chodzić na kawę. Lokalu, który zatrudnia sprawne intelektualnie kelnerki.
Kilka chwil później słyszę za plecami głęboki głos.
– Mnie też kiedyś postrzelił półślepy podpity wieśniak.
Aż podskakuję ze strachu i się odwracam.
Oto on. Stoi po drugiej stronie lady. Mroczny, dziki i boski. Patrzy na mnie, jakby w całym lokalu nie istniało nic innego, jakby nie istniało miasto, nie istniał świat.
– Tylko że on nie był wieśniakiem. Nie był też podpity…
– Wymownie zawiesza głos. – Ani półślepy.
Jego ciemne oczy przekazują głośne i wyraźne ostrzeżenie: „Jestem niebezpieczny, trzymaj się z dala”.
Już za późno. Jego głodne spojrzenie i hipnotyzujący głos już mnie zniewoliły. Łamię złożoną przed chwilą obietnicę, bo muszę wiedzieć więcej.
– Czyli oboje zostaliśmy postrzeleni.
– Ano. Ciekawy wspólny mianownik, nie sądzisz?
Gdybym była w stanie korzystać z mózgu, to jego przytłaczająca męskość i tak zasiałaby w nim pożogę. Zakładam, że pytanie było retoryczne, więc milczę.
Jego wzrok pada na plakietkę z moim imieniem.
– Tru – czyta. – To jakiś skrót?
Waham się, ale postanawiam iść na całość i mu opowiedzieć.
– Od Truvy. Zostałam nazwana na cześć postaci granej w Stalowych magnoliach przez Dolly Parton. Prowadzi tam salon piękności.
Wilk przechyla głowę. Chyba czeka na dodatkowe wyjaśnienie, które miałoby choć pozory sensu.
Musiałby czekać naprawdę długo.
– Moja mama jest wielką fanką Dolly. Wszystkie córki nazwała imionami postaci z jej filmów.
Te słowa wypowiedziane na głos brzmią jeszcze gorzej niż w myślach. Nerwy biorą nade mną górę i znowu zaczynam bredzić:
– Moja najstarsza siostra to Doralee, czyli pyskata sekretarka z Od dziewiątej do piątej. Druga starsza siostra to Mona, nazwana na cześć damy prowadzącej burdel „Kurza ferma” w filmie Najlepszy mały burdelik w Teksasie. Byłoby mi jej szkoda, ale tak naprawdę Mona jest upierdliwa, wszystkich ocenia, a siebie uważa za ideał, więc pasuje jej imię po prostytutce. A może jest taka właśnie przez to imię? Nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Wracając, następna jest Louisa. Kolejna postać ze Stalowych magnolii, bo – według mojej mamy – to najlepszy film w dziejach kinematografii. To imię też pasuje, bo postać była marudna i nerwowa, dokładnie jak moja siostrzyczka. No i w końcu ja, Truvy. Rodzinne maleństwo. – Odchrząkuję. – Mam jeszcze czterech braci, ale ich nazywał tata. Na szczęście on nie jest fanem Dolly.
Wilk kiwa głową, jakby wszystko, co właśnie powiedziałam, było najzupełniej normalne.
– Czyli łączy nas coś jeszcze. Też mam siedmioro rodzeństwa.
Moja samoświadomość znika, bo jestem zbyt wstrząśnięta.
– Żartujesz.
– Rodzice byli irlandzkimi katolikami. Stara gwardia. Uważali antykoncepcję za grzech śmiertelny.
– Szkoda, że moi rodzice nie mają religijnego wyjaśnienia
– kwituję to cierpko. – Zakładam, że byli po prostu za biedni na antykoncepcję.
Wilk gapi się na mnie jak na kosmitkę. Jestem pewna, że powiedziałam coś nie tak, lecz wtedy mówi:
– A to numer cztery.
Numer cztery? O co mu chodzi?
– Yyy…
– Pochodzę z biednej rodziny, zupełnie jak ty. To czwarta rzecz, która nas łączy.
Ten fakt wydaje się go niepokoić. I trudno go winić. Czas na dowcip.
– Jeżeli powiesz mi jeszcze, że najbardziej lubisz pistacjowe lody, to pewnie jesteśmy pisani sobie na wieczność.
Boże przenajświętszy, te słowa naprawdę właśnie opuściły moje usta.
Miażdżąco cudowny mężczyzna, którego uraczyłam właśnie tym koszmarnym zdaniem, patrzy na mnie w milczeniu, a ja liczę, że ziemia zaraz się pode mną rozstąpi i mnie pochłonie.
Niestety się nie rozstępuje. Czas ratować resztki godności.
– No cóż, świetnie się gawędziło, ale powinnam wracać do pracy.
Uporczywie mi się przygląda, przy czym nawet nie mruga. Żadne z nas się nie porusza. Po prostu na siebie patrzymy. Moje policzki zalewa żar, on zaciska szczękę. Jestem prawie pewna, że wie, że twardnieją mi sutki.
W końcu wykonuje jakiś ruch. Nie odrywając ode mnie wzroku, sięga do płaszcza, wydobywa portfel, odlicza kilka banknotów i kładzie je na ladzie. Następnie zamyka portfel i chowa go z powrotem.
Przez kilka sekund wygląda tak, jakby coś rozważał. Ma ściągnięte brwi i zamyśloną minę. Potem robi długi wydech.
– Pracujesz jutro wieczorem?
Nie ośmielam się ponowie otwierać ust, więc tylko kiwam głową, a wilk robi to samo. Z jakiegoś dziwnego powodu mam wrażenie, jakbyśmy właśnie umówili się na randkę. Gdy odwraca się i odchodzi, z ulgi prawie rozpływam się na podłodze.
Wtedy on znowu odwraca się i przygważdża mnie jednym ze swoich wygłodniałych spojrzeń.
– A tak przy okazji, dziewczyno. Rzeczywiście najbardziej lubię pistacjowe – mówi niskim, lekko ochrypłym głosem.
Patrzy mi w oczy tak długo, że prawie schodzę na zawał, ale w końcu ostatecznie odwraca się i wychodzi z lokalu, znikając w deszczowej nocy, jakby ta go połknęła.ROZDZIAŁ 2
Liam
Cholera jasna. Cholera jasna i do wszystkich diabłów!
Wiedziałem, że nie powinienem tu dziś przychodzić. Przyrzekłem sobie, że tym razem będę trzymał się z dala. I to szczerze. Ale moja stanowczość zniknęła, gdy tylko pilot posadził samolot na pasie startowym.
„Tylko jedno spojrzenie”, wmawiałem sobie, gdy kazałem Declanowi zboczyć z zaplanowanej trasy. „Ostatnia okazja, żeby pogapić się na te wielkie zielone oczy. Potem od razu z tym skończę. Potrzebuję jednego zerknięcia, po czym raz na zawsze zostawię tę chorą obsesję za sobą”.
I naprawdę w to wierzyłem. Kurwa, jakim ja jestem zjebem.
Wyglądam przez szybę z przytulnej tylnej kanapy cadillaca escalade. Po drugiej stronie bulwaru, za lejącym deszczem i pasami mijających mnie samochodów, jasne światła Buddy’s Diner lśnią w mroku jak latarnie morskie. Ona tam jest i rozmawia z koleżanką, z tą cycatą brunetką, która wygląda przy niej jak gołąb przy dziele Picassa.
Tru. Dziewczyna nazwana na cześć postaci z jakiegoś filmu. Nieśmiała piękność z delikatnym, południowym zaśpiewem, z oczami w kolorze morskiego szkła i uśmiechem, który niemal mógłby sprawić, że mężczyzna taki jak ja uwierzy w Boga.
– Szefie, jesteśmy spóźnieni – mówi cicho z przedniego siedzenia Declan.
– Wiem.
Jeżeli brzmię na rozdrażnionego, to tylko dlatego, że jestem wściekły na siebie. Nie na niego.
Jedenaście miesięcy odmawiania sobie czegoś, czego tak pragnę, odbiło się na mojej cierpliwości.
Przyglądam się jeszcze chwilę. Szkoda, że nie mam talentu do rysowania. Naszkicowałbym jej twarz po tysiąckroć, spróbowałbym uchwycić delikatność jej oczu, gdy spogląda na mnie zza tych długich rzęs, i uwieczniłbym uderzenia gorąca, kiedy jej wzrok zjeżdża na moje usta.
Lecz moje ręce zostały stworzone do zdecydowanie brutalniejszych zajęć niż malowanie portretów pięknych, skromnych dziewczyn.
Liamie, postąp właściwie. Trzymaj się od niej z daleka. To, że oboje pochodzicie z wielodzietnych rodzin i lubicie lody pistacjowe, jest tylko głupim zbiegiem okoliczności. To, że ona też lubi dzikie miejsca, że też dorastała w małym miasteczku i patrzy na ciebie, jakby nie widziała w życiu niczego bardziej fascynującego, nic nie znaczy.
Ona nie jest dla ciebie. Twoje życie by ją pożarło i wypluło same kości.
Odrywam wzrok od okna, przeczesuję włosy dłonią i polecam Declanowi, żeby jechał, byle szybko.
Im szybciej stąd zniknę, tym lepiej dla nas.ROZDZIAŁ 3
Tru
Wracam do domu po pierwszej w nocy i w dodatku leje jak z cebra. Jestem taka roztrzepana od rozmyślania o tym, co może się wydarzyć, gdy – czy też jeśli – wilk wróci do naszej knajpy, że muszę sobie nalać kieliszek wina na uspokojenie.
Opieram się na kuchennym blacie, obserwuję zza okna ulewę i rozmyślam o swoim adoratorze. Jest moim przeciwieństwem. To wyrafinowany, ciekawy i pewny siebie mężczyzna. Jest też starszy o dziesięć, a może nawet piętnaście lat. Chyba powinnam uznać za podejrzane, że ktoś taki się mną zainteresował, ale mam przeczucie, że ten gość należy do tych, którzy dostrzegają w ludziach to, co innym umyka. Nie tylko patrzy, ale też widzi.
Być może, kiedy na mnie spojrzał, to dostrzegł rzeczy, które tak usilnie ukrywam. Rzeczy takie jak: niepokój, mroczne tęsknoty, przetarcia na szwach… A może to tylko moje pobożne życzenia?
Po ostatnim łyku taniego chardonnay słyszę stłumiony płacz.
– Och, kochana – mówię do pustej kuchni i wzdycham. – Co zrobił tym razem?
Odkładam pusty kieliszek, przemierzam mieszkanie na bosaka i pukam do drzwi współlokatorki.
– Hej, Elliebellie. Potrzebujesz czegoś?
Słyszę jeszcze kilka pociągnięć nosem, a potem szuranie wlekącej się do drzwi Ellie. Po chwili szuranie ustaje, a Ellie otwiera drzwi, przecierając dłonią czerwone, opuchnięte oko. Jej krótkie czarne włosy sterczą na wszystkie strony, a pokój śmierdzi brudnymi skarpetkami i zrujnowanymi marzeniami.
– Nie trze… Nie trzeba – odpowiada, zwalczając czkawkę.
– Po prostu oglądałam film Był sobie pies. Powinni umieścić jakieś ostrzeżenie na początku tego kurestwa.
– Nie widziałam tej produkcji. O czym to?
– O psie, który ciągle umiera i odradza się ze wspomnieniami z poprzednich żyć. Do tego bez przerwy próbuje znaleźć cel w życiu, aż w końcu odnajduje swojego pierwszego pana, który był małym chłopcem, gdy pierwszy raz uśpili psa. Okazało się, że teraz ten mały chłopiec jest już staruszkiem. Na domiar złego na koniec fabuły pies opowiada, że sens życia polega na znalezieniu osoby, z którą powinno się być. No przecież to koszmar! – zawodzi. – Nawet zmyślony pies potrafi znaleźć prawdziwą miłość!
Ellie przeżyła niedawno paskudne rozstanie z chłopakiem. Czwarte… albo dziesiąte. Nie wiem, już się pogubiłam. Za każdym razem zarzeka się, że tym razem kończy z nim raz na zawsze, ale jakimś cudem po kilku tygodniach znowu są razem, a ona zapomina o krzywdach sprzed rozstania, o jego obojętności, o kłamstwach, a nawet o innych panienkach.
Nigdy tego nie zrozumiem.
Kiedy mój były zdradził mnie pół roku po naszej przeprowadzce do Bostonu, wywaliłam jego ciuchy na chodnik i je podpaliłam. Może i jestem introwertyczką, ale z charakterkiem, więc potrafię żywić urazę za trzech. Ale nadal jestem przyjaciółką Ellie i nie zamierzam jej osądzać.
– Chcesz trochę lodów? Kupiłam pudełko w drodze do domu.
– Jesteś kochana – mówi głosem niczym z mowy pogrzebowej. – Ale chyba pooglądam sobie Kroniki Seinfelda, a potem zrobię sobie dobrze.
– Dziękuję, że jesteś tak otwarta – odpowiadam, krzywiąc się z niesmakiem. – Naznaczyłaś mnie do końca życia.
– Tak czy siak, dobranoc.
Kiedy zamyka drzwi, udaję się prosto do mojej sypialni i barykaduję się na wszystkie spusty, zanim w mieszkaniu rozlegnie się pomruk urządzeń na baterie.
* * *
Kolejny dzień leje. Deszcz mnie dopada, jak tylko wychodzę z budynku i biegnę z ostatnich zajęć na parking. Udało mi się osłonić głowę, ale na tym koniec sukcesów, ponieważ od pasa w dół jestem przemoczona.
Rzucam parasol na tylną kanapę mojej rozklekotanej corolli, odkładam laptopa i książki na fotel pasażera, wykopuję kluczyki z torebki i odpalam silnik. To już maj, ale wiosna w Bostonie bywa bardzo nieprzewidywalna. Ostatnio nawiedziła nas fala koszmarnego zimna, dzięki któremu zaraz odmrożę sobie tyłek i trzęsę się jak szalona. Klima nigdy nie była sprawna, ale na szczęście ogrzewanie po zaledwie kilku minutach zaczyna dmuchać w moje policzki ciepłym powietrzem.
Wpadam na chwilę do mieszkania, żeby przebrać się w uniform i wrzucić coś na ząb, a gdy ponownie wychodzę, mam na sobie kalosze i gruby zimowy płaszcz zapięty po samą szyję.
Gdy tylko przekraczam próg knajpy, Carla wybucha śmiechem.
– Wyglądasz, jakbyś wybierała się na ekspedycję do Arktyki.
Piorunuję ją wzrokiem.
– Jesteś tutejsza. Jankesi mają nieuczciwą przewagę w zimnej aurze.
– Mała, mieszkasz w Bostonie prawie dwa lata. Twoja rzadka południowa krew powinna już nieco zgęstnieć.
– Tak, tak – mamroczę, zbywając ją machnięciem ręki. Żałuję, że nie miałam dość oleju w głowie, żeby złożyć papiery na uczelnię prawniczą w Kalifornii albo na Florydzie. Nie byłabym teraz przemoczona, wręcz skuta lodem, lecz opalona i miałabym jasne pasemka we włosach.
Wchodzę do kuchni, gdzie Diego stoi przy grillu i przewraca burgery. Kiedy go mijam, kiwa głową na powitanie i obdarza uśmiechem śnieżnobiałych zębów.
– Chica¹, znowu prawie się spóźniłaś.
– Diego, znowu prawie zrobiłam wiele rzeczy.
– Prawie się we mnie zakochałaś? – pyta, uśmiechając się jeszcze szerzej.
To nasz stały żart. Prawdę powiedziawszy, sądzę, że żartuje tak ze wszystkimi kobietami przed siedemdziesiątką, ale bezczelne flirtowanie uchodzi mu na sucho, bo poza tym jest łagodny i uroczy, a nie obleśny.
– Jeszcze nie, ale kiedy to nastąpi, to na pewno dam ci znać.
– Ach, łamiesz mi serce! – Łapie się teatralnie za pierś, a potem przewraca kolejnego burgera i zaczyna pogwizdywać, natychmiast zapominając o bólu odrzucenia.
Diego jest seksowny, ale w sposób, który powoli dociera do kobiety. Na pierwszy rzut oka wydaje się przeciętny. Ani niski, ani wysoki, ani nabity, ani chudy. Po prostu przeciętny. Ma brązowe oczy, brązowe włosy i dwadzieścia kilka lat. A potem nagle pojawia się olśnienie, dzięki któremu dostrzega się jego wspaniały uśmiech. Po kilku tygodniach nietrudno zdać sobie sprawę, że w jego zwykłych brązowych oczach płonie nieodparty blask. Jeszcze później Diego zaskakuje, podnosząc coś ciężkiego, przez co nie sposób przegapić jego imponujących mięśni, które naprężają się pod białą koszulką. Wtedy cały obraz staje się wyraźny, dzięki czemu można pomyśleć: No proszę, słodziaczek.
Problem jest taki, że odrzucam tę myśl, bo nie chodzę do łóżka z kolegami z pracy, a już na pewno nie potrzebuję kolejnej relacji, która odciągnie mnie od cholernych celów. Jednym z nich jest skończenie uczelni, na którą mnie nie stać, przez co wypruwam sobie żyły, bo nie chcę, żeby wyjazd za byłym na drugi koniec kraju, gdzie zaczynał medycynę, okazał się totalnym marnotrawstwem czasu.
Wchodzę do pokoju dla personelu, zamykam torebkę i płaszcz w szafce, a ociekające wodą kalosze zostawiam przy tylnych drzwiach. Wkładam wygodne buty, które trzymam w pracy, ogarniam włosy, związując je gumką w niski kok i opasam się w talii świeżo wypranym białym fartuszkiem. To klasyczny strój kelnerki w tego typu knajpce. Uzupełnia go krótka spódnica, koszula z wykrochmalonym białym kołnierzykiem i białymi spinkami przy mankietach, przy czym sama koszula jest czarna, a nie różowa lub błękitna, jak to zazwyczaj bywa. Nie wyglądam więc jak Flo z tego starego serialu Alice, a bardziej jak hotelowa pokojówka.
Zakładam, że Carla zawija dwa razy wyższe napiwki, bo ma duże cycki i bez oporów nachyla się, prezentując facetom, gdy przynosi im rachunek, ale nie boli mnie to. Poza tym Buddy, właściciel lokalu, idzie mi na rękę, jeżeli chodzi o grafik. Układa go w oparciu o mój plan wykładów, dzięki czemu mam tyle czasu wolnego, ile tylko potrzebuję.
Podczas kilku pierwszych godzin mojej zmiany panuje spory ruch. To pora kolacji, a mamy sporo stałych gości. Jednak po dziesiątej klientela się przerzedza, a po jedenastej zostaje tylko jeden facet, który siedzi przy końcu lady i ponuro wpatruje się w kawę. Przed północą i on się ulatnia. Zostajemy sami z Carlą i Diegiem.
Jestem coraz bardziej przekonana, że już nigdy nie zobaczę wilka. Odstraszyłam go historiami z mojego teksańskiego zaścianka. Zapewne uznał, że do moich hobby zalicza się strzelanie do dzięciołów w samej bieliźnie, udział w bójkach na trybunach NASCAR² i wypady pick-upem po piwo na stację benzynową z udomowioną kozą na siedzeniu obok.
Dzwonek przy drzwiach odzywa się w chwili, w której traciłam nadzieję. I oto jest. Wysoki, mroczny, przystojny nieznajomy, który wytrąca mnie z równowagi jednym spojrzeniem, a w ciągu jedenastu miesięcy nawet nie zdradził, jak ma na imię.
Zatrzymuje się pół metra za progiem i wbija we mnie wzrok. Zamieram za ladą. On też się nie rusza. Nie podchodzi ani nie siada. Jak zawsze ma na sobie czarny garnitur i krawat, włosy zaczesane do tyłu, a jego piękne czarne oczy spijają mnie i płoną. Wygląda niczym płatny zabójca i supermodel w jednym.
Mam nieodpartą ochotę ruszyć sprintem przez knajpę i rzucić mu się w ramiona.
Carla przemyka obok mnie z dzbankiem kawy w jednej dłoni i z kubkiem w drugiej.
– Auuu! – wyje pod nosem.
Potrzebuję defibrylatora. Całkiem przytkana obserwuję, jak Carla zbliża się do wilka. Mówi coś do niego i wskazuje na stolik w swojej sekcji, ale on kręci głową, nie odrywając ode mnie wzroku. Carla zerka na mnie przez ramię i szczerzy się od ucha do ucha, po czym obraca się do niego plecami i rzuca na odchodne coś, czego nie słyszę.
On patrzy to na mnie, to na nią. Waha się, po czym oblizuje wargi. To prosty, mimowolny gest, ale przy tym tak seksowny, że prawie wzdycham.
Carla też to czuje, przez co aż chwieje się na szpilkach. Kiedy skręca w moją stronę, ma luźną szczękę i zaszklone oczy zahipnotyzowanej osoby.
Gdy tym razem mnie mija, ma niepewny głos. Pośpiesznie wydusza kolejne słowa:
– Powiedziałam mu, że przyślę ciebie. Jajniki mi właśnie wybuchły, muszę się położyć. Ten facet to żywy ogień.
– Carla.
Zatrzymuje się i patrzy na mnie.
– Daj mi ten dzbanek.
Spogląda na trzymane w dłoni naczynie, jakby dopiero je zauważyła.
Znam to uczucie.
Podaje mi dzbanek i kubek gwałtownym ruchem, a potem idzie na tyły. Pewnie zaraz zamknie się w kabinie w toalecie i z animuszem sama zrobi sobie dobrze.
Nie mogę jej winić. Jeszcze nie zamieniłam z nim słowa, a już dymi mi w kroczu.
Czuję na policzkach pulsujące ciepło. Ruszam, zatrzymuję się kilka metrów przed nim i staram się nie promieniować niepewnością.
– Cześć.
– Czołem – odpowiada.
Ma niski, ochrypły głos i smutną minę. Wygląda, jakby nie był pewien, czy ta prosta wymiana uprzejmości to dobry pomysł.
Studiowało mnie wzrokiem już tylu mężczyzn, że wiem, że niezależnie od przyczyn jego niepewności i tego, jak silna jest ta niepewność, zostanie i porozmawia ze mną. Potrafię rozpoznać to pragnienie. Wcześniej je hamował, ale teraz spuścił je ze smyczy. Wilk mnie pragnie.
Gorszy jest fakt, że ja jego też, a wiem, że nie powinnam. Wilki łączą się w pary na całe życie, ale nie zmienia to tego, że są niebezpiecznymi i dzikimi zwierzętami.
Prędzej zostanę pogryziona niż pocałowana.
Wskazuję bez słowa na boks, który zazwyczaj zajmuje. Waha się jeszcze chwilę, a potem rozprostowuje dłonią przód marynarki i siada. Nalewam kawy do jego kubka, czując na sobie jego spojrzenie. Jestem uszczęśliwiona, zdenerwowana i trochę wystraszona.
– Podać coś jeszcze?
W jego oczach pojawia się błysk. Gdy spogląda na moje usta i zatapia zęby w swojej dolnej wardze, prawie się przewracam.
– Nie powinienem tu przychodzić – stwierdza niskim głosem.
Nie mam bladego pojęcia, w jaki sposób mu odpowiedzieć.
– Yyy… okej?
– Powinienem teraz być na drugim końcu miasta i zajmować się interesami, których nie mam prawa zaniedbać, a jednak jestem tutaj. Rozumiesz?
Chciałam zaprzeczyć, ale jednak się nad tym zastanawiam. W mojej krwi zaczyna krążyć bardzo niebezpieczna adrenalina, która tka w żyłach magię i roznieca we mnie wrażenie, że wszystko jest możliwe. Dodaje mi odwagi.
Serce dudni mi w piersi, patrzę mu w oczy i mówię:
– Tak. Masz ważne obowiązki, ale przyjechałeś się ze mną zobaczyć, choć wolałbyś tego nie chcieć i wiesz, że to wbrew zdrowemu rozsądkowi. A przy okazji, to ja też cię lubię.
Zaciska szczękę i patrzy na mnie pośród namacalnej wręcz ciszy.
Zaskoczyłam go. Podoba mi się to. Nie wygląda na faceta, którego łatwo zbić z tropu.
– Czyli nie masz mężczyzny.
Wow. Jakim cudem sprawił, że zabrzmiało to jak: „wypnij się na stoliku i podnieś spódnicę”? Carla ma rację, to naprawdę żywy ogień.
Odchrząkuję i przenoszę ciężar ciała z nogi na nogę. Mam przy tym bolesną świadomość, że właśnie rozlewa się z mojej twarzy na szyję gorący rumieniec.
– Nie, jestem singielką. – Zerkam na jego lewą dłoń i serdeczny palec bez obrączki. – A ty?
– Ja nie… Związek nie pasowałby do mojego stylu życia – odpowiada szorstko.
Nadal kipię odwagą, więc rzucam ciętym tonem:
– Czyli wolisz przygody na jedną noc?
– Nie. Niczego nie wolę. Poprawka, nie wolałem.
Zachłannie się na mnie gapi. W wyobraźni słyszę zakończenie tego zdania: „dopóki cię nie poznałem”, przez co na mojej skórze pojawia się gęsia skórka.
Stawiam dzbanek na stoliku, siadam w boksie naprzeciwko niego, kładę dłonie na kolanach i stwierdzam:
– Uważam, że to odpowiedni moment, byś zdradził, jak masz na imię. Nie mogę w nieskończoność nazywać cię w myślach wilkiem.
Unosi kąciki ust w ledwie dostrzegalnym uśmiechu. Rozbawiłam go, lecz zamiast włączyć się do tej zabawy, wydaje mi kompletnie zaskakujący rozkaz:
– Rozpuść włosy.
Unoszę brew pytająco.
– Słucham?
– Włosy. Rozpuść je.
Okej, najwyraźniej włączył mu się samiec alfa.
Pewnie jest przyzwyczajony do wydawania rozkazów sterroryzowanym sługusom, które rozbiegają się w panice, gdy tylko władca wyrazi swą wolę. Ma pecha, bo oprócz wybuchowego charakterku i skłonności do pielęgnowania urazów jestem też uparta.
Poleceń słucham co najwyżej w pracy.
– Po kolei. Najpierw powiedz, jak masz na imię. Potem może wymienimy się numerami. Następnie może pójdziemy na randkę. Nie wyglądasz na faceta lubiącego miniaturowego golfa, więc może zwyczajna kolacja? Tak, kolacja. Zabierzesz mnie w jakieś miłe miejsce, a ja będę się śmiała ze wszystkich twoich dowcipów, dzięki czemu lepiej się poznamy. A już długo, długo potem, po kilku randkach, może rozpuszczę dla ciebie włosy. Ale musisz sobie na to zasłużyć. Nie wiem, do jakich kobiet przywykłeś, ale moja mama nie wychowała potulnej pszczółki--robotnicy. Wychowała królową ula. – Patrzę na niego z kamienną twarzą. – Więc nie oddaję miodku za darmo.
Milczy tak długo, że robi się niekomfortowo, ale w końcu nachyla się nad stolikiem, przeplata palce obu dłoni i patrzy mi w oczy zaciekłym, rozpalonym wzrokiem.
– A ja myślałem, że jesteś nieśmiała.
– Bo jestem – odpowiadam, kiwając głową. – Zwłaszcza przy nieznajomych. Czasami odbiera mi mowę w gębie i wtedy bywa niezręcznie. Ale to nie znaczy, że jestem popychadłem. Większość życia spędzam we własnej głowie, ale kiedy muszę, to potrafię walczyć o swoje.
Wilk dalej na mnie patrzy. Nigdy, przenigdy nikt nie patrzył na mnie z taką zawziętością.
– Ile masz lat? – pyta.
– Dwadzieścia cztery. A ty?
– Więcej.
– O ile więcej?
– O tyle, że powinienem mieć dość oleju w głowie, żeby tego nie robić.
– Czego? Wdawać się w rozmowy w podrzędnej knajpie w środku nocy?
Ponownie oblizuje usta. Przywodzi mi przy tym na myśl lwa smakującego pierwsze kęsy świeżo upolowanej ofiary. Leniwie wodzi wzrokiem po całej mojej twarzy.
– Pobłażać sobie – odpowiada ciężkim tonem.
Przechodzi mnie dreszcz. Ciało daje mi znać, że choć siedzący naprzeciwko mnie mężczyzna ma na sobie ekskluzywny garnitur i nosi zegarek, za który pewnie mogłabym spłacić wszystkie kredyty studenckie, to nie jest szacownym człowiekiem. Moje tętno chyba wystrzeliwuje w kosmos.
– Więc czemu to robisz? – szepczę.
Przez chwilę jest czystym ucieleśnieniem żaru i głodu. Skupia się na mnie tak bardzo, że zaraz chyba skoczy przez stolik i pożre mnie żywcem. Na świecie nie istnieje nic innego, tylko ja, on i strzelające między nami wyładowania wzajemnego pociągu. Dziwna bańka pragnienia.
Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, ale jednak milczy. Chwilę później zaciska pełne wargi, które zamieniają się w ostrą linię. Ciepło wycieka z jego oczu i po chwili patrzy na mnie z lodowatym chłodem, jakby ktoś zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Nagle wstaje i patrzy na mnie z góry beznamiętnym, mrocznym wzrokiem.
– Tru, miło było cię poznać. Życzę ci dobrego życia.
Rozumiem, że to pożegnanie, dlatego przygarbiona opadam na oparcie boksu i przez moment patrzę na niego z niedowierzaniem. Po chwili parskam smutnym śmiechem.
– Ciebie też. Naprawdę miło.
Posyła mi ostatnie przeciągłe spojrzenie, po czym odwraca się i wychodzi.ROZDZIAŁ 4
Tru
Gdy wstaję od stolika i zmierzam w stronę lady, Diego obserwuje mnie z kuchni ze zmarszczonym czołem. Carla podbiega do mnie przed pokonaniem przeze mnie połowy drogi.
Oho, hiszpańska inkwizycja bierze się do roboty.
– Jasna cholera, dziewczyno, co ci powiedział? A ty jemu? Jak ma na imię? Wyjaśnił, czemu przyłazi od tak dawna i nie zaprosił cię na randkę? Dał ci numer? Dałaś mu swój? Umówiliście się? Czemu nic nie mówisz, do cholery, zaraz tu padnę!
– Och, to już moja kolej na zabranie głosu? – prycham.
Ruszam dalej, ale Carla nie odstępuje mnie na krok, a do tego szczypie mnie w rękę.
– Przestań być zmierzła. Co powiedział?
Wracam za ladę, odstawiam dzbanek z powrotem do ekspresu i wycieram dłonie w fartuch.
– W ogromnym skrócie powiedział: cześć, nie powinienem tu przyjeżdżać, masz chłopaka, rozpuść włosy, miło było poznać, na razie. Potem wyszedł.
Carla wzdycha z rozdrażnieniem.
– O, nie. Znowu trajkotałaś o rodzinie, prawda?
– Ani troszkę. Uciekł z własnej inicjatywy.
– Krzyżyk na drogę. Ten facet to gwarantowane kłopoty
– woła z kuchni Diego.
Ignorujemy go.
– Chwileczkę… Poprosił, żebyś rozpuściła włosy? – pyta zmieszana Carla.
– No tak.
– I nie rozpuściłaś ich? – dopytuje, świdrując mnie wzrokiem.
– Oczywiście, że nie. Przecież nawet nie wiem, jak ma na imię.
– Ja też nie wiem, ale gdyby chciał, to bym rozpuściła, a nawet zrzuciłabym wszystkie ciuchy, położyłabym się na środku knajpy i zrobiłabym orła.
– Urocze.
Carla wzrusza ramionami.
– Tatusiek ociąga się ostatnio w sypialni, jeżeli wiesz, co mam na myśli. Mój kobiecy ogród nie był uprawiany od wieków…
W żargonie Carli „tatusiek” to jej mąż, Dave. Nie wiem, czy naprawdę ma taki fetysz i odgrywają rolę tatusia w łóżku, czy po prostu lubi, jak ludzie krzywią się z niesmakiem, gdy używa tej ksywki, ale absolutnie nie zamierzam wnikać. Są atrakcyjną parą, ale nie chcę, by prześladowały mnie detale życia erotycznego koleżanki. Mam wystarczająco bujną wyobraźnię, więc dodatkowe szczegóły są mi zbędne. Kiedyś moja najlepsza przyjaciółka z liceum wspomniała, że jej matka jest bardzo głośna podczas seksu i już nigdy nie byłam w stanie spojrzeć tej kobiecie w oczy.
Nastawiam kawę i z całych sił ignoruję utyskiwania Carli na seksualną posuchę. Mój brak zainteresowania w końcu ją nuży i odchodzi pomóc starszej parze, która weszła do lokalu, gdy mnie przesłuchiwała.
– Chica…
Podnoszę wzrok na stojącego po drugiej stronie lady Diega. Opiera się o regał ze stali nierdzewnej, na którym kładzie dania gotowe do wydania i przygląda mi się z troską w oczach.
– Nie podoba mi się ten facet.
– Mąż Carli?
– Nie, jełopie. Ten facet w czerni, który przed chwilą sobie poszedł.
Mam ochotę odpowiedzieć, że niepotrzebnie się martwi, bo już nigdy go nie zobaczę, ale ciekawość bierze górę.