Piękny gracz - ebook
Piękny gracz - ebook
Kujonka-seksbomba, niepoprawny podrywacz oraz kurs chemii nie dla grzecznych studentek.
Po kazaniu nadopiekuńczego brata na temat zaniedbywania życia towarzyskiego i pracoholizmu dwudziestoczteroletnia Hanna Bergstrom postanawia odrobić zadanie domowe: wyjść do ludzi, nawiązywać znajomości i chodzić na randki. A któż lepiej pomoże jej przemienić się w zmysłową seksbombę, niż niezwykle przystojny przyjaciel brata, Will Sumner, biznesmen inwestujący na giełdzie i niepoprawny podrywacz?
Will żyje z ryzyka, lecz co do Hanny ma wątpliwości… dopóki pewnej szalonej nocy jego niewinna uczennica nie wciągnie go do łóżka i nie udzieli lekcji o byciu z kobietą. Tej lekcji nie da się zapomnieć. Hanna odkrywa moc własnej seksualności, a Will musi udowodnić, że jest jedynym mężczyzną, o jakim ona marzy.
"Książki Christiny Lauren prezentują wszystko to, o czym marzy współczesna kobieta. Myślę, że mit księcia na białym koniu został już jakiś czas temu odłożony do lamusa za sprawą Ryana i Maxa, bohaterów dwóch poprzednich bestsellerowych powieści Christiny Lauren. Teraz dzięki Pięknemu graczowi do tego pełnego testosteronu grona dołącza Will. Drogie panie, ostrzegam! Po lekturze tej powieści wasze nocne fantazje wejdą na wyższy poziom".
Ewa Siwicka
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-830-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znajdowaliśmy się w najbrzydszym mieszkaniu na Manhattanie i wcale nie dlatego, że mój mózg nie potrafi docenić sztuki — te obrazy były obiektywnie okropne. Owłosiona noga wyrastająca z łodygi kwiatu. Usta z wylewającym się z nich spaghetti. Obok mnie mój najstarszy brat i tata nucili z namysłem, kiwając głowami, jakby rozumieli to, co widzą. Tylko dzięki mnie w ogóle posuwaliśmy się do przodu; według niepisanego protokołu goście bankietu powinni najpierw obejrzeć obrazy, podziwiać sztukę, a dopiero potem zacząć zajadać roznoszone na tacach zakąski.
Na samym końcu, nad potężnym kominkiem i między dwoma ostentacyjnie ozdobnymi kandelabrami, wisiał obraz przedstawiający podwójną helisę — czyli budowę cząsteczki DNA — a przez całe płótno biegł nadruk z cytatem z Tima Burtona: „Wszyscy wiemy, że romans międzygatunkowy jest dziwaczny”.
Roześmiałam się, zachwycona, i obróciłam do Jensena i taty.
— Ten jeden jest dobry.
Jensen westchnął.
— No tak, tobie się to podoba.
Rzuciłam okiem na obraz i znów spojrzałam na brata.
— Tak, dlatego że jako jedyna rzecz w tej sali ma jakikolwiek sens.
Brat spojrzał na ojca; porozumieli się bez słów, jakby rodzic dał synowi nieme zezwolenie.
— Musimy porozmawiać z tobą na temat twojego stosunku do pracy.
Dopiero po jakiejś minucie jego słowa, ton i zdecydowany wyraz twarzy dotarły do mojego mózgu.
— Jensen — powiedziałam — naprawdę musimy rozmawiać na takie tematy akurat tutaj?
— Tak, tutaj. — Brat zmrużył zielone oczy. — Po raz pierwszy od dwóch dni widzę cię poza laboratorium, kiedy nie śpisz lub nie połykasz posiłku.
Często zauważałam, jak najbardziej wyraziste cechy moich rodziców: czujność, urok osobisty, ostrożność, impulsywność i motywacja — zostały równo i w stanie czystym rozdzielone pomiędzy ich pięcioro dzieci.
W środku imprezy na Manhattanie na bitwę poszły czujność i motywacja.
— Jesteśmy na przyjęciu, Jens. Powinniśmy rozmawiać o cudowności sztuki — odparłam, ruchem ręki wskazując ściany wykwintnie urządzonego salonu. — I o najnowszych skandalach. — Kompletnie nie orientowałam się w najnowszych plotkach i ta oznaka nieświadomości już oznaczała punkt dla mojego brata.
Jensen z trudem powstrzymał się, by nie wznieść oczu do góry.
Tata podał mi przekąskę przypominającą skrzyżowanie ślimaka z herbatnikiem. Kiedy kelner odszedł, dyskretnie wsunęłam ją w serwetkę. Nowa sukienka gryzła mnie w skórę i żałowałam, że nie zadałam sobie trudu, by wypytać ludzi w laboratorium o te wyszczuplające cuda Spanxa, które postanowiłam nałożyć. Po pierwszym doświadczeniu uznałam, że to dzieło szatana lub faceta, który nie mieści się w dżinsy rozmiaru XS.
— Jesteś nie tylko inteligentna — mówił Jensen. — Jesteś towarzyska, sympatyczna… ładna z ciebie dziewczyna.
— Kobieta — poprawiłam go niewyraźnie.
Pochylił się, by naszej rozmowy nie podsłuchali przechodzący obok uczestnicy przyjęcia. Broń Boże, jeszcze ktoś z nowojorskiej socjety usłyszałby, jak strzela mi kazanie o tym, jak to powinnam być bardziej towarzysko puszczalska.
— Nie rozumiem więc, dlaczego przez trzy dni, odkąd tu jesteśmy, wychodzimy tylko z moimi znajomymi.
Uśmiechnęłam się do najstarszego brata i poddałam się fali wdzięczności za jego nadopiekuńczą czujność; potem jednak wezbrała we mnie irytacja. Przypominało to dotknięcie rozgrzanego żelaza: ostre ukłucie, a po nim tętniący, długotrwały ból.
— Prawie już skończyłam studia, Jens. Potem będzie mnóstwo czasu na życie.
— To jest życie — powiedział naglącym tonem, otwierając szeroko oczy. — Tu i teraz. W twoim wieku ledwie udało mi się utrzymać jako taką średnią, miałem tylko nadzieję, że w poniedziałek rano nie dopadnie mnie kac.
Tata stał bez słowa obok niego; puścił mimo uszu ostatnią uwagę, lecz przez cały czas kiwał głową, przyświadczając, jaka to ze mnie niedojda, że nie udzielam się towarzysko. Rzuciłam mu spojrzenie „I kto to mówi — naukowiec pracoholik, który spędzał więcej czasu w laboratorium niż we własnym domu?”. Jednak on stał twardo z tym samym wyrazem twarzy, jaki przybierał, kiedy związek chemiczny, który według jego oczekiwań powinien być rozpuszczalnikiem, tworzył w probówce nieapetyczny glut: była to mina zdezorientowana i nieco może nawet urażona, tak dla zasady.
Po tacie odziedziczyłam silną motywację, lecz on zawsze oczekiwał, że po mamie przejmę chociaż trochę uroku. Może dlatego, że jestem kobietą, a może według niego każde kolejne pokolenie powinno być lepsze od poprzedniego. Powinnam utrzymywać równowagę między pracą a życiem prywatnym. W dniu swoich pięćdziesiątych urodzin zaprosił mnie do swojego gabinetu i powiedział po prostu: „Ludzie są równie ważni jak nauka. Ucz się na moich błędach”. Po czym zaczął przekładać papiery na biurku i wpatrywać się w swoje dłonie, aż w końcu znudzona wstałam i poszłam z powrotem do laboratorium.
Najwyraźniej nie udało mu się.
— Wiem, że naciskam — szepnął Jensen.
— Odrobinę — przytaknęłam.
— I wiem, że się wtrącam.
Rzuciłam mu znaczące spojrzenie i odszepnęłam:
— Jesteś moją osobistą Ateną Polias.
— Tyle że nie jestem Grekiem i mam penisa.
— Staram się o tym nie pamiętać.
Jensen westchnął, a tata wreszcie uznał, że powinien się włączyć. Obaj przyjechali mnie odwiedzić, a chociaż wydawało mi się to nieco dziwne, że wpadli w lutym, dotąd nie zastanawiałam się nad tym. Tata otoczył mnie ręką w pasie i uścisnął. Miał długie i szczupłe ramiona, jednak jego uścisk oplatał mnie jak bluszcz, znacznie silniej, niż można by się spodziewać po mężczyźnie jego postury.
— Ziggs, jesteś dobrym dzieckiem.
Uśmiechnęłam się na tę ojcowską wersję mowy motywacyjnej.
— Dzięki.
— Wiesz, że cię kochamy — dodał Jensen.
— Ja was też… na ogół.
— Jednak… możesz uznać to za ingerowanie w twoje życie. Uzależniłaś się od pracy. Myślisz tylko o tym, żeby przyśpieszyć swoją karierę. Być może i zawsze się wtrącam i próbuję ci ustawiać życie…
— Może? — odcięłam się. — Odkąd mama z tatą zdjęli mi dodatkowe kółka z roweru, całkowicie rządzisz moim życiem. To ty zdecydowałeś, kiedy wolno mi wracać po zmroku, a wtedy już nawet nie mieszkałeś w domu, Jens. Miałam szesnaście lat.
Uspokoił mnie spojrzeniem.
— Przysięgam, nie mam zamiaru ci mówić, co masz robić, tylko… — zamilkł na chwilę, jakby ktoś obok miał podsunąć mu dokończenie tego zdania. Proszenie Jensena o to, by przestał się wtrącać w moje życie, to jak proszenie człowieka, żeby na dziesięć minut przestał oddychać. — Zadzwoń do kogoś.
— Do kogoś? Jensen, twoim zdaniem ja nie mam znajomych. To nie do końca prawda, ale jak uważasz, do kogo mam zadzwonić, żeby zacząć się udzielać towarzysko? Do innego magistranta, który tak samo zagrzebał się w badaniach po uszy? To inżynieria biomedyczna, tutaj raczej trudno o ciągłe imprezki.
Mój brat zamknął oczy, po czym otworzył i zapatrzył się w sufit, aż wreszcie chyba go olśniło. Uniósł brwi, spojrzał na mnie z nadzieją, która napełniła jego spojrzenie nieodpartą braterską czułością.
— A Will?
Wyrwałam tacie z ręki pełen kieliszek szampana i wychyliłam go jednym haustem.
* * *
Jensen nie musiał powtarzać. Will Sumner był jego najlepszym przyjacielem na studiach, byłym praktykantem taty oraz obiektem moich nastoletnich fantazji. Podczas gdy ja zawsze byłam przyjazną, głupiutką dziecinną siostrą, Will był geniuszem o uśmiechu łobuza, z kolczykiem w uchu i z niebieskimi oczami, którymi hipnotyzował każdą dziewczynę.
Kiedy miałam lat dwanaście, Will był dziewiętnastolatkiem i na święta przyjechał do nas na kilka dni z Jensenem. Był sprośny i fascynujący nawet wtedy, kiedy brzdąkał na swojej gitarze basowej z moim bratem i dla zabawy flirtował z moją starszą siostrą Liv. Kiedy miałam szesnaście lat, on jako świeżo upieczony absolwent przyjechał do nas na lato i pracował dla ojca. Emanował z niego tak zwierzęcy seks, że chcąc stłumić ból, jaki sprawiało mi samo przebywanie w jego pobliżu, czym prędzej straciłam dziewictwo z niezgrabnym i gapowatym kolegą z klasy.
Byłam przekonana, że moja siostra co najmniej się z nim całowała; między mną a Willem była zbyt duża różnica wieku, ale za zamkniętymi drzwiami i w cichości własnego serca mogłam przed sobą przyznać, że Will Sumner był pierwszym chłopakiem, którego w ogóle miałam ochotę pocałować, i pierwszym, przez którego wreszcie wsunęłam dłoń pod kołdrę, rozmyślając o nim w ciemności mojego pokoju.
O tym szatańskim frywolnym uśmieszku i włosach wciąż opadających na prawe oko.
O jego gładkich, muskularnych przedramionach i opalonej skórze.
O jego długich palcach… nawet o drobnej bliźnie na podbródku.
W przeciwieństwie do moich kolegów rówieśników, których trudno było odróżnić po głosie, Will mówił głębokim, refleksyjnym tonem. Oczy miał cierpliwe i mądre. Ręce nie latały mu nerwowo na boki, lecz na ogół spoczywały głęboko w kieszeniach. Spoglądając na dziewczyny, oblizywał wargi i wypowiadał spokojnie zdecydowane komentarze dotyczące piersi, nóg i języków.
Zamrugałam i spojrzałam na Jensena. Nie mam już szesnastu lat, lecz dwadzieścia cztery, a Will trzydzieści jeden. Widziałam go cztery lata temu na niefortunnym ślubie Jensena; jego łagodny, charyzmatyczny uśmiech tylko zyskał na intensywności. Z fascynacją przyglądałam się, kiedy Will wyślizgnął się do szatni z dwiema druhnami mojej bratowej.
— Zadzwoń do niego — naciskał Jensen, przerywając moje wspomnienia. — On potrafi zrównoważyć pracę i życie. Jest stąd, to dobry facet. Po prostu… zacznij trochę wychodzić, dobrze? On się tobą zajmie.
Próbowałam zignorować dreszcze, które przebiegły mi po skórze na słowa starszego brata. Nie byłam pewna, jak Will miałby się mną zająć i czego bym chciała: czy ma być dla mnie tylko przyjacielem brata i pomóc trochę oderwać się od pracy? Czy chciałabym spojrzeć na obiekt moich najbardziej wyuzdanych fantazji już jako dorosła kobieta?
— Hanno — ponaglił tata. — Słyszałaś, co mówi twój brat?
Minął nas kelner z tacą; wymieniłam mój pusty kieliszek na pełen bąbelków.
— Słyszałam. Zadzwonię do Willa.ROZDZIAŁ
pierwszy
Jeden sygnał. Drugi.
Zatrzymałam się na chwilę, odsunęłam zasłonkę i wyjrzałam przez okno, ze zmarszczonymi brwiami wpatrując się w niebo. Wciąż było ciemno, ale uznałam, że jest raczej niebieskie niż czarne, a na horyzoncie pojawiła się smuga różu i fioletu. Jednym słowem: ranek.
Minęły trzy dni od kazania Jensena i po raz trzeci próbowałam dodzwonić się do Willa. Mimo że nie miałam pojęcia, jak mam go zagadnąć — i czego oczekiwał ode mnie mój brat — im więcej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej uświadamiałam sobie, że Jensen ma rację: niemal cały czas spędzam w laboratorium, a kiedy nie siedzę w pracy, śpię lub jem w domu. Wybór mieszkania rodziców na Manhattanie zamiast jakiegoś miejsca na Brooklynie lub w Queensie, bliżej rówieśników, nie pomagał w rozwoju życia towarzyskiego. W mojej lodówce znajdowały się zwykle jakieś nieliczne warzywa, podejrzane danie na wynos i mrożonki. Jak dotąd całe moje życie obracało się wokół kwestii skończenia studiów i rozpoczęcia świetlanej kariery badawczej. Uświadomienie sobie, jak mało mam oprócz tego, podziałało jak zimny prysznic.
Rodzina najwyraźniej to zauważyła, a z niewyjaśnionego powodu Jensen uznał, że Will najlepiej uchroni mnie przed nadciągającym staropanieństwem.
Ja nie byłam tego taka pewna. Wcale nie byłam pewna.
Mało mieliśmy wspólnych wspomnień, w ogóle mógł mnie nie kojarzyć. Byłam smarkulą plączącą się w tle, świadkiem jego rozlicznych przygód z Jensenem i krótkotrwałego romansu z moją siostrą. A teraz dzwonię do niego — po co właściwie? Żeby wyjść razem na miasto? Zagrać w gry planszowe? Żeby mnie nauczył…
Nawet nie skończyłam tej myśli.
Już miałam się rozłączyć. Chciałam wrócić do łóżka i powiedzieć bratu, żeby się cmoknął i znalazł sobie nowy pomysł racjonalizatorski. Jednak w połowie czwartego sygnału, kiedy ściskałam telefon w garści tak mocno, że pewnie jeszcze następnego dnia będę go czuła, Will odebrał.
— Halo? — jego głos brzmiał dokładnie tak, jak zapamiętałam: bogato i męsko, lecz jeszcze głębiej. — Halo? — powtórzył.
— Will?
Gwałtownie wciągnął powietrze i usłyszałam uśmiech w jego głosie, kiedy zwrócił się do mnie moim przezwiskiem:
— Ziggy?
Roześmiałam się; oczywiście, że tak mnie zapamiętał. Tylko rodzina tak mnie jeszcze nazywała. Nikt nie wiedział, co to właściwie oznacza — dwuletniemu Ericowi dano naprawdę sporo władzy, pozwalając mu wymyślić przezwisko dla nowo narodzonej siostry — lecz przylgnęło do mnie.
— Tak, Ziggy. Skąd…?
— Wczoraj dzwonił Jensen — wyjaśnił. — Opowiedział mi o odwiedzinach u ciebie i o kazaniu, jakie ci strzelił. Wspomniał, że możesz zadzwonić.
— No i dzwonię — powiedziałam niezręcznie.
Rozległ się jęk i lekki szelest pościeli. W żadnym wypadku nie chciałam wyobrażać sobie, do jakiego stopnia rozebrany mężczyzna znajdował się po drugiej stronie. Jednak motyle z brzucha przeniosły się do gardła, kiedy uświadomiłam sobie, że mój rozmówca ma zmęczony głos, gdyż przecież przed chwilą spał. No dobrze, może faktycznie jeszcze nie jest rano…
Zerknęłam za okno.
— Nie obudziłam cię? — Wcześniej nie spojrzałam na zegarek i teraz bałam się sprawdzać godzinę.
— Nie przejmuj się. Budzik miał zadzwonić za… — przerwał na chwilę i ziewnął — …za godzinę.
Stłumiłam jęk upokorzenia.
— Przepraszam. Trochę się… denerwowałam.
— Ależ nie, wszystko w porządku. Niewiarygodne, jak mogłem zapomnieć, że mieszkasz w mieście. Podobno od trzech lat ślęczysz nad probówkami i pipetami, całkowicie zagrzebałaś się w laboratorium.
Żołądek podskoczył mi lekko, kiedy jego głęboki głos lekko się obniżył, gdy Will dawał mi żartobliwą reprymendę.
— Zdaje się, że jesteś po stronie Jensena.
Mężczyzna złagodził ton.
— On się o ciebie martwi. To jego ulubione zajęcie jako starszego brata.
— Podobno — znów zaczęłam chodzić po pokoju, gdyż roznosiła mnie nerwowa energia. — Powinnam była zadzwonić wcześniej…
— Ja też — przesunął się i chyba usiadł. Usłyszałam stęknięcie, kiedy się przeciągnął, i zamknęłam oczy na ten dźwięk. Brzmiał dokładnie tak, jak w trakcie seksu, co mnie dodatkowo rozproszyło.
„Hanno, oddychaj przez nos. Zachowaj spokój”.
— Masz ochotę coś dzisiaj porobić? — wyrzuciłam z siebie. Tyle ze spokoju.
Will zawahał się, a ja miałam ochotę pacnąć się w czoło, gdyż nie pomyślałam, że on już może mieć jakieś plany. Na przykład pracę. A po pracy randkę z dziewczyną. Albo z żoną. Nagle zaczęłam strzyc uszami, by dosłyszeć każdy dźwięk przebijający się przez trzeszczącą ciszę w telefonie.
Po upływie wieczności zapytał:
— Co masz na myśli?
„Wieloznaczne pytanie”.
— Kolację?
Will milczał przez kilka bolesnych uderzeń serca.
— Mam coś w planach. Późne spotkanie. A może jutro?
— Idę do laboratorium. Już się zapisałam na osiemnastogodzinny dyżur, bo komórki naprawdę powoli rosną, a jeśli to spartaczę i będę musiała zaczynać od nowa, chyba się potnę.
— Osiemnaście godzin? Czeka cię długi dzień, Ziggs.
— Wiem.
Nucił chwilę, po czym zapytał:
— A o której musisz dzisiaj być w laboratorium?
— Później — zerknęłam na zegarek i skrzywiłam się. Była dopiero szósta. — Może koło dziewiątej lub dziesiątej.
— A chcesz pobiegać ze mną po parku?
— Ty biegasz? — zapytałam. — Celowo?
— Tak — odparł, już śmiejąc się otwarcie. — Nie dlatego, że ktoś mnie goni, lecz dla sportu.
Zamknęłam oczy, czując znajome ukłucie zachęcające do pójścia dalej, podjęcia wyzwania, jakby to była jakaś praca do zrobienia. Głupi Jensen.
— Kiedy?
— Za pół godziny?
Znów spojrzałam za okno. Ledwo się rozwidniło. Na ziemi leżał śnieg. „Zmiana” — powiedziałam sobie. Zamknęłam znów oczy i odezwałam się:
— Prześlij mi adres SMS-em. Podjadę.
* * *
Było zimno. A dokładnie mówiąc, tak zimno, że tyłek odmarzał.
Po raz kolejny przeczytałam SMS-a od Willa, w którym prosił, żebym się z nim spotkała niedaleko Bramy Inżynierów na rogu Piątej i Dziewięćdziesiątej w Central Parku; chodziłam w tę i z powrotem, usiłując się rozgrzać. Poranne powietrze szczypało mnie w twarz i przenikało przez materiał spodni. Żałowałam, że nie nałożyłam czapki. Żałowałam, że zapomniałam, iż to przecież luty w Nowym Jorku, a wtedy tylko szaleńcy chodzą do parku. Palce mi zdrętwiały i miałam powody bać się, że od mroźnego wiatru odpadną mi uszy.
Wokół widziałam tylko garstkę ludzi: nadambitnych maniaków sportu i młodą parę objętą na ławce pod olbrzymim rozłożystym drzewem, każdy z nich ściskał w dłoni kubek czegoś, co wyglądało na gorące i pyszne. Ziemię dziobało stadko szarych ptaków, a słońce dopiero się wyłaniało znad dachów odległych wysokościowców.
Całe życie balansowałam na granicy pomiędzy osobą średnio akceptowaną w towarzystwie a nudną kujonką, więc oczywiście wcześniej zdarzało mi się czuć nieswojo; na przykład wtedy, kiedy dostałam nagrodę badawczą przed tysiącami rodziców i studentów na uczelni, prawie za każdym razem, kiedy sama wybierałam się na zakupy, i najbardziej pamiętna okazja — kiedy Ethan Kingman chciał, żebym mu obciągnęła, a ja nie miałam pojęcia, jak to zrobić i jednocześnie oddychać. Teraz zaś, przyglądając się niebu jaśniejącemu z każdą minutą, chętnie uciekłabym do każdego z tych wspomnień, byle tylko wykręcić się od tego, co mnie czekało.
Nie chodziło o to, że nie chciałam biegać… właściwie owszem, tak, o to w dużej mierze chodziło. Nie chciałam biegać. Nie byłam nawet pewna, jak się biega dla sportu. Ale nie bałam się spotkania z Willem. Byłam po prostu zdenerwowana. Pamiętałam jego sposób bycia — w jakiś sposób powolny i hipnotyczny, kiedy skupiał na kimś swoją uwagę. Emanował seksem. Nigdy dotąd nie znalazłam się z nim sam na sam i bałam się, że po prostu zje mnie trema.
Brat postawił przede mną zadanie: wypełnić sobie czymś życie — wiedząc, że jeśli da mi do zrozumienia, że z czymś sobie nie radzę, to na pewno spróbuję się tym zająć. I chociaż byłam przekonana, iż nie miał zamiaru wysyłać mnie do Willa na lekcje randkowania i powiedzmy sobie szczerze: nie wpychał mu mnie do łóżka, musiałam się dostać do wnętrza głowy Willa, pobrać nauki od mistrza i zacząć go w tym naśladować. Udawać tajnego agenta wykonującego tajne zadanie: wejść, wyjść i nie dać się zabić.
W przeciwieństwie do siostry.
Gdy siedemnastoletnia Liv zaczęła się obmacywać z wykolczykowanym basistą, dziewiętnastoletnim Willem w czasie jego bożonarodzeniowej wizyty, nauczyłam się bardzo dużo o tym, jak to wygląda, kiedy nastolatka zauroczy się łobuzem. Will Sumner był ucieleśnieniem takiego chłopaka.
Wszyscy latali za moją siostrą, lecz Liv nigdy nie mówiła o nikim w ten sposób, w jaki mówiła o Willu.
— Zig!
Gwałtownie uniosłam głowę w kierunku głosu wypowiadającego moje imię; musiałam spojrzeć jeszcze raz na idącego ku mnie mężczyznę. Był wyższy, niż pamiętałam, miał smukłą, szczupłą figurę, tułów bez końca i kończyny, które powinny mu się plątać, jednak nic takiego się nie działo. Zawsze miał w sobie coś magnetycznego i nieodpartego, niezwiązanego z klasycznie symetryczną urodą, lecz moje wspomnienie Willa nawet sprzed czterech lat zbladło w porównaniu z tym, co właśnie widziałam.
Uśmiech mu się nie zmienił: był lekko krzywy i zawsze igrał mu na ustach, co nadawało jego twarzy łobuzerski wyraz. Pochodząc do mnie, rzucił okiem w stronę, skąd dobiegał dźwięk syreny; dojrzałam jego szczękę z trzydniowym zarostem oraz gładką i opaloną szyję znikającą pod kołnierzem polara.
Kiedy stanął przy mnie, uśmiechnął się szerzej.
— Dzień dobry — powiedział. — Tak myślałem, że to ty. Pamiętam, że tak właśnie dreptałaś w miejscu w chwilach zdenerwowania szkołą czy innymi sprawami. Twoją mamę doprowadzało to do szału.
Niewiele myśląc, podeszłam bliżej, otoczyłam ramionami jego szyję i uściskałam go mocno. Nie pamiętałam, żebym kiedykolwiek znalazła się tak blisko Willa. Był ciepły i solidny; zamknęłam oczy, czując, jak przyciska twarz do mojej głowy.
Jego głęboki głos zdawał się wibrować w moim ciele.
— Jak miło cię widzieć.
Tajna agentka Hanna.
Niechętnie odsunęłam się nieco, wdychając świeże powietrze zmieszane z czystym zapachem jego mydła.
— Mnie też miło.
Jasnoniebieskie oczy patrzyły na mnie spod czarnej czapki, spod której wymykały się kosmyki ciemnych włosów. Sumner podszedł bliżej i położył mi coś na głowie.
— Pomyślałem, że ci się przyda.
Sięgnęłam do góry i poczułam wełnianą czapkę. O rany, był rozbrajający.
— Dzięki. Może jednak uda mi się nie stracić uszu.
Uśmiechnął się i odsunąwszy, zmierzył mnie spojrzeniem.
— Wyglądasz… inaczej, Ziggs.
Roześmiałam się.
— Od wieków nikt mnie tak nie nazywał oprócz rodziny.
Jego uśmiech przygasł; przez chwilę Will przesuwał spojrzeniem po mojej twarzy, jakby szukał na niej tatuażu z moim imieniem. Zawsze nazywał mnie tylko Ziggy, jak rodzeństwo — oczywiście Jensen, ale też Liv, Niels i Eric. Do czasu wyprowadzki z domu zawsze byłam Ziggy.
— A jak mówią do ciebie przyjaciele?
— Hanna — odparłam cicho.
Nadal wpatrywał się we mnie. W moją szyję, usta i w końcu przez dłuższą chwilę w moje oczy. Energia między nami była niemal wyczuwalna… lecz nie. Na pewno całkowicie źle odczytuję sytuację. Na tym właśnie polega niebezpieczeństwo, kiedy człowiek znajdzie się w pobliżu Willa Sumnera.
— No to — odezwałam się, unosząc brwi — biegniemy.
Will zamrugał i wrócił do rzeczywistości.
— Racja.
Kiwnął głową i naciągnął czapkę głębiej na uszy. Ten schludnie obcięty człowiek sukcesu bardzo różnił się od tego, jakim go pamiętałam, lecz z bliska widziałam zabliźnione ślady po kolczykach.
— Po pierwsze — powiedział, a ja pośpiesznie przeniosłam spojrzenie z powrotem na jego twarz — musisz uważać na lód na chodniku. Na ogół dobrze tu sobie radzą z usuwaniem go ze ścieżek, lecz jeśli nie będziesz ostrożna, możesz sobie naprawdę zrobić krzywdę.
— Dobrze.
Wskazał ścieżkę wijącą się wokół zamarzniętego jeziora.
— To niższa pętla, która biegnie wzdłuż brzegu. Dla nas będzie idealna, bo ma tylko kilka spadków.
— Biegasz tu codziennie?
Oczy mu zabłysły i pokręcił głową.
— Nie tędy. To tylko półtorej mili. Skoro dopiero zaczynasz, na początku i na końcu będziemy szli, a środkową milę przebiegniemy.
— A dlaczego nie pobiegniemy twoją zwykłą trasą? — zapytałam, gdyż nie chciałam, żeby z mojego powodu musiał zwalniać lub zmieniać nawyki.
— Bo zwykle biegam sześć mil.
— Na pewno sobie poradzę — odparłam. Sześć mil to chyba nie tak wiele. To tylko niespełna trzydzieści dwa tysiące stóp. Jeśli pójdę długimi krokami, to może tylko szesnaście tysięcy kroków… Kiedy sobie to uświadomiłam, poczułam, jak mina mi się wydłuża.
Z przesadną cierpliwością Will pogłaskał mnie po ramieniu.
— Jasne, poradzisz sobie. Ale najpierw zobaczymy, jak ci pójdzie dzisiaj, i potem pogadamy.
A potem? Puścił do mnie oko.
* * *
Raczej marna ze mnie biegaczka.
— Codziennie tak biegasz? — wydyszałam. Czułam, jak ze skroni na szyję spływa mi strużka potu, ale nawet nie miałam siły unieść ręki, by ją wytrzeć.
Will pokiwał głową. Wyglądał jak po odświeżającym porannym spacerku, ja zaś umierałam.
— Ile jeszcze?
Obejrzał się na mnie z pełnym samozadowolenia uśmieszkiem… Uroczym.
— Pół mili.
O Boże.
Wyprostowałam się i uniosłam brodę do góry. Poradzę sobie. Jestem młoda i… mam jako taką kondycję. Prawie cały dzień stoję, biegam między salami w laboratorium, a w domu chodzę po schodach. Na pewno sobie poradzę.
— Dobrze… — odparłam. Płuca wypełnił mi chyba cement, bo mogłam oddychać tylko krótko i płytko. — Cudownie.
— Już ci nie zimno?
— Skądże.
Słyszałam krew pulsującą w żyłach, uderzenia serca rozsadzały mi klatkę piersiową. Nasze stopy dudniły głucho na ścieżce. Nie, zdecydowanie nie było mi już zimno.
— A poza tym, że ciągle pracujesz, podoba ci się to, co robisz? — zapytał; jego oddech prawie nie przyśpieszył.
— Bardzo — wydyszałam. — Doskonale pracuje mi się z Liemackim.
Przez chwilę rozmawialiśmy o moim projekcie i ludziach z pracy. Will znał sławę mojego promotora, którą ten się cieszył w branży szczepień, a ja podziwiałam, że Sumner jest na bieżąco z literaturą przedmiotu nawet w dziedzinie, która — jak sam powiedział — nie zawsze dobrze sobie radzi na rynku kapitałowym. Jednak ciekawiła go nie tylko moja praca, lecz także moje życie i bez ogródek o nie zapytał.
— Moje życie to laboratorium — odparłam, zerkając na niego, by dojrzeć jego reakcję. Niemal nie mrugnął. Znałam kilku studentów ostatniego roku i armię doktorantów klecących prace. — Są naprawdę super — wyjaśniłam, przełykając i znów biorąc głębokie hausty powietrza — lecz najlepiej dogaduję się z dwiema dziewczynami, które mają mężów i dzieci, więc raczej nie umówimy się po pracy na bilard.
— Chyba knajpy już zamykają, kiedy wychodzisz z pracy — zakpił. — Przecież dlatego się tu znalazłem, prawda? Mam się tobą zająć jak starszy brat i wyrwać cię z codziennego młyna?
— Właśnie tak — przyświadczyłam ze śmiechem. — I chociaż mocno się wkurzyłam na Jensena za jego mówkę na temat zorganizowania sobie życia towarzyskiego, muszę przyznać, że trochę racji jednak miał — przerwałam i przebiegłam kolejne parę kroków. — Od dawna skupiam się tylko na pracy, na pokonaniu kolejnej przeszkody, potem kolejnej, tak że faktycznie przestałam się czymkolwiek cieszyć.
— Tak — przytaknął cicho. — To niedobrze.
Próbowałam nie zwracać uwagi na ciężar jego spojrzenia, nie spuszczałam wzroku ze ścieżki przed nami.
— Czy też czasami dochodzisz do wniosku, że ludzie, z którymi najczęściej przebywasz, wcale nie są tymi, którzy najbardziej się dla ciebie liczą? — Kiedy nie odpowiedział, dodałam: — Ostatnio mam wrażenie, jakbym wkładała całe serce wcale nie w to, co powinnam.
Kątem oka zauważyłam, jak odwraca spojrzenie i kiwa głową. Bardzo długo czekałam na odpowiedź.
— Tak, rozumiem — powiedział w końcu.
Po chwili zerknęłam w bok, gdyż dobiegł mnie śmiech Willa. Był głęboki, przewiercał mi się przez skórę i wibrował w kościach.
— Co robisz? — zapytał.
Podążyłam za jego wzrokiem do moich ramion skrzyżowanych na piersi.
— Cycki mnie bolą. Jak wy to robicie?
— No, przede wszystkim nie mamy… — machnął dłonią w kierunku mojej klatki piersiowej.
— A co z resztą? Na przykład biegasz w bokserkach?
Do jasnej, co jest ze mną nie tak? Problem numer jeden: co w głowie, to na języku.
Znów na mnie spojrzał zdezorientowany i niemal potknął się o gałąź.
— Co takiego?
— Bokserki? — powtórzyłam, rozciągając słowo o sylabę. — Czy może macie coś, co przytrzymuje wasze klejnoty…?
Przerwał mi szczekliwym, głośnym śmiechem, który odbił się od zmarzniętych drzew.
— A owszem, nie bokserki — odparł. — Za dużo by nam w środku dyndało — mrugnął i znów spojrzał na ścieżkę; po ustach błądził mu zalotny półuśmieszek.
— Masz dodatkowe części zamienne? — zażartowałam.
Will rzucił mi rozbawione spojrzenie.
— Jeśli musisz wiedzieć, biegam w specjalnych szortach. Dopasowane, żeby chłopcom nic się nie stało.
— Dziewczyny mają chyba więcej szczęścia, jeśli o to chodzi. Nie mamy nic na dole, co mogłoby… — pomachałam rękami — nam dyndać. Jesteśmy bardziej zwarte w dolnych częściach.
Dotarliśmy do równego odcinka ścieżki i zwolniwszy, przeszliśmy do marszu. Will śmiał się cicho obok mnie.
— Zauważyłem.
— W końcu jesteś specjalistą.
Rzucił mi sceptyczne spojrzenie.
— Co?
Przez ułamek sekundy mój mózg usiłował powstrzymać język przed powiedzeniem tego, co wybiegło mi na usta, ale było za późno. Cenzurowanie myśli nigdy nie było moją mocną stroną — co przy każdej okazji rodzinka mi z lubością wytykała — lecz teraz miałam wrażenie, jakby mój mózg korzystał z rzadkiej okazji, by wreszcie pogadać z legendarnym Willem, bo może drugiej takiej szansy już nie będzie.
— No… specjalistą od cipek — wyszeptałam, ostatnie słowo wypowiadając już niemal bezgłośnie.
Otworzył szeroko oczy i zgubił rytm marszu.
Zatrzymałam się i schyliłam, by złapać oddech.
— Sam tak się nazwałeś.
— Kiedy to nazwałem siebie specjalistą od cipek?
— Nie pamiętasz, jak nam to powiedziałeś? Według ciebie Jensen był dobry w teorii, a ty w praktyce. I poruszyłeś brwiami.
— To przerażające. Jakim cudem to pamiętasz?
Wyprostowałam się.
— Miałam dwanaście lat, ty dziewiętnaście, byłeś najlepszym ciachem spośród kolegów mojego brata i w naszym domu rzucałeś żarciki o seksie. Byłeś niemal mityczną postacią.
— Ale czemu tego nie pamiętam?
Wzruszyłam ramionami i nad jego ramieniem spojrzałam na zatłoczoną już ścieżkę.
— Pewnie z tego samego powodu.
— Nie przypominam sobie też, żebyś była aż tak dowcipna. Czy tak — przez chwilę mierzył mnie skrycie spojrzeniem — dorosła.
Uśmiechnęłam się.
— Bo nie byłam.
Sięgnął za plecy i przez głowę ściągnął z siebie bluzę. Przez moment, kiedy razem z bluzą jego koszula podsunęła się do góry, widziałam fragment torsu. Na widok płaskiego brzucha i ciemnych włosków biegnących linią w dół, do szortów, zesztywniałam całkowicie. Spodnie do biegania były zsunięte na tyle nisko, że widziałam zakrzywioną linię bioder, kuszącą zapowiedź męskich części ciała, nóg i… Jasna cholera, Will Sumner miał ciało jak ze snu.
Poprawiając sobie koszulę i zasłaniając tułów, wyrwał mnie z transu. Uniosłam wzrok na jego ramiona, wyłaniające się z krótkich rękawów koszulki. Mężczyzna podrapał się w szyję, nieświadomy mojego spojrzenia przesuwającego się po jego ciele. Miałam wiele wspomnień Willa z tego lata, kiedy pracował z moim ojcem i mieszkał u nas: kiedy siedziałam na sofie z nim i Jensenem, oglądając filmy, mijałam go w korytarzu ubranego tylko w ręcznik owinięty wokół bioder, pochłaniającego kolację przy stole kuchennym po ciężkim dniu w laboratorium. Jednak tylko najczarniejsza magia mogłaby mnie skłonić do zapomnienia o jego tatuażach. Przypomniałam sobie teraz drozda wytatuowanego w pobliżu barku, górę i korzenie drzewa owinięte na bicepsie.
Jednak miał jeszcze kilka nowych. Na środku przedramienia wiła się podwójna helisa, a spod drugiego rękawa wyglądał fragment gramofonu. Will zamilkł, a uniósłszy wzrok, napotkałam jego uśmieszek.
— Przepraszam — wymamrotałam, uśmiechając się z zakłopotaniem. — Masz nowe tatuaże.
Przesunął językiem po wargach; odwróciliśmy się i znów ruszyliśmy marszem.
— Nie przepraszaj. Gdybym nie chciał, żeby je oglądano, tobym ich sobie nie robił.
— Czy to nie jest źle widziane w twojej firmie? Przez klientów?
Wzruszył ramionami i mruknął:
— Długie rękawy i marynarki. Większość ludzi nawet nie wie o ich istnieniu.
Problem w tym, że po tych słowach zaczęłam myśleć nie o większości ludzi, którzy nie wiedzieli o jego tatuażach, lecz o tych nielicznych, którzy znali wszystkie linie atramentu na jego ciele.
„Na tym polega niebezpieczeństwo kontaktu z Willem Sumnerem — powiedziałam sobie w duchu. — Wszystko, co mówi, wydaje się mieć podtekst, a teraz już wyobrażasz go sobie bez ubrania. Znów”.
Zamrugałam i spróbowałam znaleźć nowy temat.
— A co z twoim życiem?
Zmierzył mnie czujnym spojrzeniem.
— Co chcesz wiedzieć?
— Lubisz swoją pracę?
— Na ogół tak.
Uśmiechnęłam się na to.
— Często widujesz się z rodziną? Masz mamę i siostrę w Waszyngtonie, prawda? — przypomniałam sobie, że Will ma dwie znacznie starsze siostry mieszkające w pobliżu matki.
— W Oregonie — poprawił mnie. — Tak, widujemy się kilka razy w roku.
— Spotykasz się z kimś? — wyrzuciłam z siebie.
Zmarszczył brwi, jakby nie rozumiał mojego pytania.
— Nie — odparł po chwili.
Jego rozczulająca reakcja pomogła mi zapomnieć o niestosowności mojego pytania.
— Naprawdę musiałeś się nad tym zastanowić?
— Nie, mądralo. I nie, nie ma nikogo, kogo przedstawiłbym ci w ten sposób: Hej, Ziggy, to taka a taka, moja dziewczyna.
Chrząknęłam i przyjrzałam mu się uważniej.
— Co za konkretnie wymijająca odpowiedź.
Zdjął czapkę i przesunął palcami po wilgotnych od potu włosach, sterczących na wszystkie strony.
— Żadna kobieta nie wpadła ci w oko?
— Kilka — spojrzał na mnie; nie uciekał wzrokiem. To właśnie zapamiętałam: nigdy nie starał się tłumaczyć, ale także nie unikał odpowiedzi na pytania.
Jak widać, był to wciąż ten sam Will: często z kobietami, ale nigdy z jedną konkretną. Zamrugałam i spojrzałam na jego pierś, unoszącą się i opadającą w rytm powolnego oddechu, którym starał się uspokoić puls, po czym przesunęłam wzrokiem po umięśnionych ramionach do gładkiej, opalonej szyi. Spomiędzy lekko rozchylonych ust wysunął się język, znów je zwilżając. Will miał ładnie ukształtowane szczęki pokryte ciemnym kilkudniowym zarostem. Nagle ogarnęła mnie przemożna chęć, by poczuć jego drapanie na moich udach.
Opuściłam wzrok na jego doskonale zbudowane ramiona, duże dłonie zwisające luźno po bokach — niech to szlag, te palce na pewno doskonale spełniają swoje zadanie — na płaski brzuch i przód spodni, który pozwalał się domyślać, że Will Sumner miał jeszcze sporo ciekawych elementów poniżej pasa. Boże, miałam ochotę zetrzeć mu ten uśmiech z twarzy.
Cisza między nami przedłużała się, powoli wracałam do rzeczywistości. Przecież nie stoję przed lustrem weneckim i nigdy nie byłam dobra w zachowaniu twarzy pokerzysty. Will zapewne czyta z mojej miny każdą myśl, która właśnie przebiegła mi przez głowę.
Oczy mu ściemniały, jakby rozumiał; podszedł o krok bliżej i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, jakby przyglądał się ciekawemu okazowi zwierzęcia złapanego w pułapkę. Na ustach pojawił mu się doskonały i śmiertelnie niebezpieczny uśmieszek.
— I jak wypadła ocena?
Przełknęłam z trudem i zacisnęłam w pięści spocone dłonie.
— Will? — powiedziałam tylko.
Zamrugał i znów zamrugał; odsunął się, jakby się przywołał do porządku. Niemal widziałam, o czym myśli: „To młodsza siostra Jensena… siedem lat młodsza ode mnie. Obściskiwałem się z Liv, ta mała to dziwaczka. Przestań myśleć fiutem”.
Skrzywił się nieznacznie.
— Ehm, przepraszam — wymamrotał pod nosem.
Odprężyłam się, rozbawiona jego reakcją. W przeciwieństwie do mnie Will słynął z umiejętności zachowania kamiennej twarzy… lecz nie tutaj i jak widać nie przy mnie. Ta świadomość napełniła mnie nową pewnością siebie: owszem, był najbardziej atrakcyjnym i naturalnie zmysłowym mężczyzną na ziemi, lecz Hanna Berstrom potrafi sobie poradzić z Willem Sumnerem.
— No to — odezwałam się — jeszcze nie jesteś gotów się ustatkować, tak?
— Na pewno nie — uniósł w uśmiechu kącik ust, co zapewne czyniło go tak nieodparcie pociągającym. Moje serce i inne damskie części ciała nie przeżyłyby nocy z tym panem.
„I dobrze, że taka opcja nie wchodzi w grę, cipko. Nie podniecaj się”.
Zatoczyliśmy koło do początku ścieżki. Will oparł się o drzewo.
— Zatem dlaczego zdecydowałaś się wrócić do świata żywych właśnie teraz? — przekrzywił głowę i skierował rozmowę znów na mnie. — Wiem, że Jensen i twój tata chcieli ożywić twoje życie towarzyskie, lecz mimo to… Przecież jesteś ładną dziewczyną, Ziggs. Na pewno nie brakło ci chętnych.
Na moment zagryzłam usta, rozbawiona tym, że oczywiście według Willa chodzi mi tylko o znalezienie okazji, by pójść do łóżka. Tymczasem… właściwie nie bardzo mijał się z prawdą. Poza tym nie osądzał mnie, nie zachowywał dziwnego dystansu przy poruszaniu tak prywatnego tematu.
— Owszem, spotykałam się z chłopakami. Ale nie były to udane randki — powiedziałam, przypominając sobie moje najnowsze, zupełnie pozbawione ikry spotkanie. — Zapewne tego nie widać pod moim nieodpartym urokiem, ale kiepsko sobie radzę w takich sytuacjach. Jensen co nieco mi opowiadał o tobie. Udało ci się obronić doktorat z wyróżnieniem, ale przy okazji chyba dobrze się bawiłeś. A ja utknęłam w laboratorium z ludźmi, dla których brak zdolności towarzyskich to raczej pole do badań. Niezbyt wielu ma ochotę wskoczyć do łódki, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
— Jesteś młoda, Ziggs. Dlaczego już się tym martwisz?
— Nie martwię się, ale mam dwadzieścia cztery lata. Moje ciało działa, jak trzeba, a moje myśli zapędzają się w różne interesujące rejony. Chcę po prostu… odkrywać. A ty o tym nie myślałeś, będąc w moim wieku?
Wzruszył ramionami.
— Nie przejmowałem się tym przesadnie.
— No jasne. Kiwnąłeś palcem i majtki same spadały dziewczynom na podłogę.
Will oblizał wargi i podrapał się w kark.
— Niezła jesteś.
— Jestem naukowcem, Will. Jeśli ma mi się udać, muszę się nauczyć, jak myślą mężczyźni, wejść w ich skórę — odetchnęłam głęboko i przyjrzałam mu się uważnie, po czym mówiłam dalej: — Naucz mnie. Obiecałeś mojemu bratu, że mi pomożesz, więc zrób to.
— Na pewno nie chodziło mu o coś w rodzaju: „Hej, pokaż mojej młodszej siostrze ciekawe miejsca w mieście, dopilnuj, żeby nie przepłacała za mieszkanie, i przy okazji pomóż jej znaleźć faceta do łóżka” — ściągnął ciemne brwi, jakby nagle przyszło mu coś do głowy. — Czy prosisz o to, żebym cię umówił z którymś z moich kolegów?
— Nie, Boże, nie! — nie wiedziałam, czy śmiać się, czy wpełznąć do jakiejś dziury i ukryć się tam do końca świata. Pomimo jego uroku na najwyższym poziomie tak naprawdę potrzebowałam tego, żeby pomógł mi zetrzeć uśmieszek innych mężczyzn. Może wtedy nauczę się obracać w towarzystwie.
— Chciałabym, żebyś mi pomógł się nauczyć… — wzruszyłam ramionami i przeciągnęłam dłonią po czapce. — Jak się zachowywać na randkach. Naucz mnie zasad.
Zamrugał; wydawał się rozdarty.
— Zasad? Ja nie… — zadrżał i przerwał; słowa zawisły w ciszy, a on podrapał się w brodę. — Nie jestem pewny, czy nadaję się do tego, żeby poznawać cię z facetami.
— Studiowałeś na Yale.
— I co z tego? To było lata temu, Ziggs. Nie mieli tego w programie studiów.
— No i grałeś w zespole — ciągnęłam, nie zwracając uwagi na jego ostatnie słowa.
Wreszcie w jego oczach rozbłysło rozbawienie.
— Do czego zmierzasz?
— Ja studiowałam na MIT i grałam w D&D i Magic…
— No nie, Ziggs, ja byłem w tym zawodowcem!
— Chodzi mi o to — ciągnęłam — że gitarzyści basowi, którzy grali w lacrosse i studiowali w Yale, mogą jednak mieć jakiś pomysł na to, jak kujonka w okularach, niewątpliwie świetna, może sobie poszerzyć spektrum facetów na randki.
— Chyba jaja sobie ze mnie robisz?
Zamiast odpowiedzi założyłam ramiona na piersi i czekałam cierpliwie. Taką samą pozycję przyjęłam, kiedy poinformowano mnie, że muszę zaliczyć kilka laboratoriów, aby wybrać rodzaj badań, którymi miałam się zająć. Jednak nie chciałam przez cały rok po studiach skakać po laboratoriach, chciałam natychmiast zacząć pracę z Liemackim. Stałam pod drzwiami jego gabinetu po tym, jak wyjaśniłam mu, dlaczego ta praca nadaje się idealnie do przejścia od badania szczepionek wirusowych do parazytologii i czym mogłabym się zająć w trakcie pisania pracy magisterskiej. Byłam gotowa stać tak godzinami, lecz już po kilku minutach gość się zlitował i jako kierownik wydziału zrobił dla mnie wyjątek.
Will zapatrzył się w dal. Nie byłam pewna, czy zastanawia się nad tym, co powiedziałam, czy może planuje pobiec dalej i zostawić mnie, ledwie dyszącą, w drobnym śniegu.
W końcu westchnął.
— No dobrze. Zasada numer jeden przy ożywianiu życia towarzyskiego: nigdy nie dzwoń do nikogo przed wschodem słońca… No chyba że po taksówkę.
— A tak, przepraszam.
Przyjrzał mi się uważnie i w końcu wskazał moje ubranie.
— Pobiegamy. Będziemy też wychodzić i poznawać miasto — zmrużył oczy i zrobił nieokreślony ruch ręką wokół mnie. — Według mnie chyba nie musisz niczego robić, ale… cholera, nie wiem. Masz na sobie rozciągniętą bluzę brata. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale to chyba twój strój codzienny, nawet gdy nie biegasz — wzruszył ramionami. — Chociaż wygląda całkiem słodko.
— Nie mam zamiaru robić z siebie laski z dyskoteki.
— Nie musisz — wyprostował się, zmierzwił sobie włosy i znów je wsunął pod czapkę. — Boże. Potrafisz złapać faceta za jaja. Znasz Chloe i Sarę?
Pokręciłam głową.
— Czy to dziewczyny, z którymi się… nie spotykasz?
— Rany, w żadnym wypadku! — roześmiał się. — To kobiety, które chwyciły moich dwóch przyjaciół i trzymają ich pod pantoflem. Chyba powinnaś je poznać. Przysięgam, że w trymiga zostaniecie najlepszymi przyjaciółkami.