Piękny - ebook
Piękny - ebook
Niezależna dziewczyna, która potrzebuje odmiany.
Mężczyzna przygnieciony odpowiedzialnością.
Wakacyjna wycieczka, na której wszystko może się zdarzyć.
Aha – i morze wina…
Po tym, jak zaskoczyła swojego chłopaka w łóżku z inną kobietą we własnym mieszkaniu, Pippa
Bay Cox porzuca Londyn i wyjeżdża do Stanów, na mocno nietrzeźwą wycieczkę z Ruby Miller i
jej przyjaciółmi.
Wspinaczka po szczeblach kariery jest jedynym sposobem radzenia sobie ze złamanym sercem
— i z życiem w ogóle — dla Jensena Bergstroma. Po uszy zanurzony w pracy i napędzany
ambicją, rzadko znajduje czas dla siebie. Jednak kiedy jego siostra Hanna przekonuje go, by
dołączył do jej przyjaciół na dwutygodniową wycieczkę po winnicach, zdobywa się na rzadkie u
niego rozluźnienie. Oczywiście, dopiero po podjęciu decyzji uświadamia sobie, że dziwna
dziewczyna, którą przelotnie spotkał w samolocie, również jedzie na tę samą wycieczkę. Może
się okazać, że to dla niego za dużo… a może uświadomi sobie, że jego życie zbyt się skurczyło, że
potrzebuje oddechu i odrobiny szaleństwa…
„Christina Lauren to mój pewniak, kiedy szukam czegoś seksownego i słodkiego!”.
Jennifer L. Armentrout, autorka bestsellera Obsesja
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-047-6 |
Rozmiar pliku: | 792 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pippa
Starałam się nie zatruć goryczą bliskiej przyjaźni panującej między jasnością spojrzenia a mądrością płynącą z perspektywy czasu.
Jak wtedy, kiedy dopiero siadając do egzaminów końcowych, człowiek zdaje sobie sprawę, że może powinien był się bardziej przyłożyć do nauki.
Albo kiedy wpatrując się w wylot lufy wycelowanej w twarz, myśli się: „Do licha, naprawdę spaprałam sprawę”.
Albo może właśnie się trafiło na biały, podskakujący tyłek swojego chłopaka, kretyna, akurat jak posuwa inną kobietę w waszym łóżku, a ty się zastanawiasz z odrobiną sarkazmu: „Aha, to dlatego nigdy nie naprawił skrzypiących schodów. To był alarm na Pippę”.
Rzuciłam w niego torebką, trafiając prosto w plecy. Rozległ się dźwięk przypominający uderzenie setki szminek w ścianę.
Jak na oszukańczego, kłamliwego, popieprzonego czterdziestolatka Mark miał naprawdę niezłą kondycję.
— Ty dupku — syknęłam, kiedy raczej niezgrabnie próbował z niej zejść. Pościel była zdjęta z łóżka. Do listy cech Marka można dodać lenistwo, gdyż najwyraźniej przed moim powrotem nie chciało mu się zanieść pościeli do pralni na rogu. Fiut obijał mu się o brzuch.
Mark zakrył go dłonią.
— Pippa!
Kobiecie trzeba było oddać przynajmniej to, że w tym upokorzeniu ukryła twarz w dłoniach.
— Mark — zachłysnęła się. — Nie wspominałeś, że masz dziewczynę.
— Zabawne — odpowiedziałam za niego. — Nie powiedział mi, że ma dwie dziewczyny.
Mark wydał z siebie kilka krótkich dźwięków przerażenia.
— No to idź — powiedziałam mu, unosząc podbródek. — Idź po swoje rzeczy. Wynoś się.
— Pippa — wykrztusił. — Nie wiedziałem…
— Że wrócę przed obiadem? — zapytałam. — Tak, tak właśnie przypuszczam, kochanie.
Kobieta wstała i ukradkiem zaczęła zbierać ubranie. Zapewne przyzwoicie z mojej strony byłoby się odwrócić i pozwolić im ubrać się w zawstydzonym milczeniu. Jednak w rzeczy samej, jeśli mam być uczciwa, przyzwoite z mojej strony było to, że nie wytknęłam jej oczywistości: trudno było zasłaniać się niewiedzą o tym, że Mark ma dziewczynę, kiedy całe wyposażenie cholernej sypialni miało odcień delikatnego turkusu, a lampy nocne miały abażury pokryte koronką.
Czy myślała, że przyprowadził ją do swojej mamusi?
Mark włożył spodnie i podszedł do mnie z wyciągniętymi obronnie dłońmi, jakby zbliżał się do lwa.
Roześmiałam się. W tej chwili byłam groźniejsza od lwa.
— Pippa, kochana, tak mi przykro. — Słowa zawisły w ciszy między nami, jakby faktycznie mogły rozproszyć mój gniew.
W mojej głowie pojawiła się gotowa przemowa, już sformułowana. O tym, jak to pracowałam po piętnaście godzin, żeby wesprzeć jego raczkujący biznes, jak to Mark mieszkał i pracował w moim mieszkaniu, ale od czterech miesięcy nie umył nawet talerza, jak to znacznie więcej wysiłku włożył w dostarczenie tej kobiecie odrobiny radości niż w uszczęśliwienie mnie w ciągu ostatniego półrocza. Pomyślałam jednak, że nie zasłużył na aż taki wydatek energetyczny z mojej strony, chociaż przemówienie byłoby wspaniałe.
Poza tym jego zakłopotanie — rosnące z każdą sekundą mojego milczenia — było doskonałe. Patrzenie na niego bynajmniej mnie nie raniło. Można by pomyśleć, że w tej sytuacji będzie mi z tym źle, a tymczasem coś we mnie zapłonęło. Zapewne była to moja miłość do niego, do której przytknięto zapałkę jak do gazety.
Zbliżył się do mnie o krok.
— Nawet sobie nie wyobrażam, jak się w tej chwili czujesz, ale…
Przekrzywiając głowę i czując narastający gniew, wpadłam mu w słowo:
— Czyżby? Shannon rzuciła cię dla innego mężczyzny. Właśnie chyba ty dokładnie potrafisz sobie wyobrazić, jak się czuję.
Kiedy tylko wypowiedziałam te słowa, napłynęły wspomnienia tamtych wczesnych dni, kiedy spotykaliśmy się w pubie, kiedy byliśmy tylko przyjaciółmi, prowadziliśmy długie rozmowy o moich randkowych przygodach i jego nieudanych związkach. Przypomniałam sobie, że jego miłość do żony mogłam naprawdę ocenić po tym, jak cierpiał, kiedy go rzuciła. Starałam się powstrzymać przed zakochaniem w nim — w jego sarkastycznym poczuciu humoru, kręconych ciemnych włosach i błyszczących brązowych oczach — i nie udało mi się. A potem, ku mojej niewysłowionej radości, jedna noc zamieniła się w kolejne.
Wprowadził się po trzech miesiącach.
Po pół roku poprosiłam go, żeby naprawił trzeszczącą deskę na schodach.
Dwa miesiące później poddałam się i sama ją naprawiłam.
To było wczoraj.
— Zabieraj rzeczy i wynoś się stąd.
Kobieta przemknęła obok, nie patrząc na nas. Czy w ogóle zapamiętam jej twarz? Czy na zawsze zapamiętam tylko plecy Marka falujące nad nią i jego szaleńczo miotającego się kutasa, kiedy zeskoczył z niej w panice?
Kilka sekund później usłyszałam trzaśnięcie drzwiami, ale Mark się nie poruszył.
— Pippa, to tylko koleżanka. Siostra Arnolda z piłki, ma na imię…
— Nie mów mi, do cholery, jak ma na imię — przerwałam mu z pełnym niedowierzania śmiechem. — Guzik mnie obchodzi, jak ma na imię!
— A jeśli…
— A jeśli to piękne imię? — wcięłam się. — A jeśli kiedyś w przyszłości wyjdę za mąż za kogoś naprawdę miłego, będziemy mieli dziecko, mój mąż wymyśli imię, a ja powiem: „O, naprawdę piękne. Niestety, Mark przeleciał w moim łóżku dziewczynę o tym imieniu, zdjąwszy pościel, bo to śmierdzący leń, zatem nie, nie damy naszej córce tak na imię”. — Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie. — Już mi zepsułeś dzień, a może i tydzień. — Przechyliłam głowę, zastanawiając się. — Na pewno nie cały miesiąc, bo tydzień temu kupiłam supertorebkę od Prady, a tego nie zepsujesz mi nawet ty ani twój blady niewierny tyłek.
Uśmiechnął się, starając się nie śmiać.
— Nawet w takiej chwili — powiedział cicho, z podziwem — nawet po mojej zdradzie ty wciąż masz poczucie humoru, Pippa.
Zacisnęłam zęby.
— Mark. Wynoś się z mojego mieszkania.
Skrzywił się przepraszająco.
— Tylko o czwartej mam telekonferencję z Włochami, wiesz, i miałem nadzieję, że uda mi się to…
Tym razem uciszyła go moja dłoń na jego policzku.
* * *
Coco postawiła przede mną kubek herbaty i uspokajająco pogłaskała mnie po głowie.
— Pieprzyć go. — Te słowa wyszeptała ze względu na Lele.
Lele uwielbiała motocykle, kobiety, rugby i Martina Scorsese. Jak się jednak nauczyłyśmy, nie lubiła, kiedy jej żona klęła w domu.
Schowałam twarz w ramionach.
— Dlaczego faceci to takie świnie, mamo?
„Mama” dotyczyło ich obu, gdyż obie reagowały tylko na to słowo. W pierwszej chwili wprowadzało to zamieszanie — wołało się jedną z nich, a odwracały się obie — i dlatego, kiedy tylko nauczyłam się mówić, Colleen i Leslie pozwoliły mi mówić do siebie „Coco” i „Lele” zamiast „mama”.
— To świnie, ponieważ… — zaczęła Coco i zamilkła zmieszana. — No ale chyba nie wszyscy są tacy?
Zapewne spojrzała na Lele, szukając wsparcia, gdyż po chwili odezwała się znów, silniejszym głosem:
— Kobiety też potrafią zachować się jak świnie.
Lele pospieszyła jej z pomocą.
— Na pewno możemy ci powiedzieć, że Mark to palant i wszystkie nas trochę to ogłuszyło, prawda?
Było mi przykro także ze względu na mamy. Lubiły Marka. Ceniły fakt, że wiekiem znajduje się między mną a nimi. Lubiły go za wyrafinowaną znajomość win oraz sympatię dla Boba Dylana i Sama Cooka. Przy mnie lubił udawać dwudziestoparolatka, a przy nich z łatwością przekształcał się w przyjaciela pięćdziesięciokilkuletnich lesbijek. Zastanawiałam się, którą wersję siebie przybierał przy pozbawionym twarzy włóczędze.
— I tak, i nie — przyznałam, podnosząc się i wycierając twarz. — Patrząc z perspektywy czasu, zastanawiam się, czy Mark nie był tak wkurzony na Shannon, bo jemu zdrada nigdy nie przyszła do głowy.
Uniosłam wzrok i napotkałam spojrzenie szeroko otwartych, zmartwionych oczu.
— Chodzi mi o to, że dopóki ona go nie zdradziła, nawet nie wiedział, że istnieje taka opcja. Może to okropna opcja, jeśli się jest nieszczęśliwym, ale zawsze jakaś jest. — Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. — Może to był najszybszy sposób, żeby ze mną zerwać?
Obie popatrzyły na mnie, jakby na widok mojego przerażenia odjęło im mowę.
— Czy o to chodzi? — zapytałam, przenosząc wzrok z jednej na drugą. — Czy próbował ze mną skończyć, a ja byłam zbyt głupia, żeby to dostrzec? Czy spał z inną kobietą w moim łóżku, żeby mnie odepchnąć? — Przesunęłam dłonią po ustach. — Czy Mark to po prostu tchórz z wielką pałą?
Coco zasłoniła usta, żeby powstrzymać śmiech. Lele chyba uczciwie zastanawiała się nad moim pytaniem.
— Nie mogę rozmawiać z pałą, kochanie, ale bez wątpienia facet jest tchórzem.
Lele ujęła mnie za łokieć i w silnym uścisku poprowadziła do zagraconej sofy. Już po chwili siedziałem obok tej wysokiej, żylastej kobiety, a po sekundzie po mojej drugiej stronie spoczęła Coco, przyciskając do mnie swoje miękkie, ciepłe krągłości.
Ile razy tak siadałyśmy? Ile razy właśnie tak siadałyśmy przytulone na kanapie, szczegółowo roztrząsając tajemnicę zachowania mojego faceta? Razem zawsze jakoś przez to przechodziłyśmy. Nie za każdym razem udawało nam się znaleźć odpowiedzi, lecz po takiej sesji przytulania na kanapie czułyśmy się lepiej.
Tym razem wyciągnięcie wniosków nie wymagało wielkiego wysiłku. Kiedy dwudziestosześcioletnia córka mająca kłopoty sercowe przychodzi do domu pary lesbijek będących razem od trzydziestu lat i od tylu lat zakochanych, niewiele można powiedzieć oprócz „pieprzyć go”.
— Za dużo pracujesz — mruknęła Lele, całując mnie we włosy.
— Nie znosisz swojej pracy. — Coco masowała mi palce, przytakując cichym mruczeniem.
— Wiecie, po co w ogóle wróciłam do domu na obiad? Bo miałam ochotę podrzeć te wszystkie arkusze i wylać Tony’emu kawę na głowę i chciałam się uspokoić u siebie, przy kawie i ciastkach. Ironia losu.
— Może byś się zwolniła i wróciła do domu? — podsunęła Coco.
— Ech, mamo, właśnie tego nie chcę — odparłam cicho, nie zwracając uwagi na lekki dreszcz, jaki wywołała we mnie ta sugestia. — Nie mogłabym.
Zapatrzyłam się na schludny salon, w którym siedziałyśmy: mały telewizor, służący raczej jako półeczka na bukiety Coco niż do oglądania telewizji; niebieski dywanik z supełków, kiedyś pułapka pełna ukrytych butów lalek Barbie, a pod nim zabejcowany parkiet.
Naprawdę nie znosiłam mojej pracy. Nie znosiłam mojego szefa Tony’ego. Nie znosiłam żmudnego, niekończącego się obrabiania liczb. Nie znosiłam dojazdów, braku przyjaciół w biurze, odkąd Ruby wyjechała niemal półtora roku temu.
Nie znosiłam monotonii następujących po sobie dni.
„Ale może mam szczęście” — pomyślałam. „Przynajmniej mam pracę, prawda? I przyjaciół, nawet jeśli większość z nich spędza czas przede wszystkim na plotkowaniu w pubie. Mam dwie mamy, które kochają mnie bezgranicznie, i garderobę, na widok której większość kobiet zzieleniałaby z zazdrości. Szczerze mówiąc, Mark bywał słodki, ale chwilami dość niechlujny. Wielki fiut, niezbyt giętki język. W sumie gość wysportowany, ale nudny. Kto potrzebuje faceta? Nie ja”.
Miałam wszystko — naprawdę dobre życie. Zatem dlaczego czułam się jak ścierka?
— Potrzebujesz wolnego — westchnęła Lele.
Odniosłam wrażenie, jakby coś we mnie wybuchło: drobna eksplozja poczucia ulgi.
Tak! Wolne!
* * *
W piątek rano na Heathrow panowało szaleństwo.
— Leć w piątek — podsunęła Coco. — Będzie spokojnie — dodała.
Najwyraźniej nie powinnam była słuchać rad kobiety, która od czterech lat nie leciała samolotem. Chociaż ona i tak wydawała się znacznie bardziej doświadczona ode mnie, bo ja od sześciu lat nie byłam na lotnisku; firma nigdy nie wysłała mnie na delegację. Do Oxfordu do Ruby jeździłam pociągiem, tak samo jak kiedyś do Paryża z Markiem, kiedy mieliśmy ochotę na krótki wypad z doskonałym jedzeniem, winem i dzikim seksem z wieżą Eiffla w tle.
Seks. Cholera, będzie mi tego brakowało.
Teraz jednak miałam pilniejsze sprawy na głowie — mianowicie zastanowić się, czy w tej chwili, czyli o dziewiątej rano w piątek, na Heathrow znalazło się więcej ludzi niż w całym Londynie.
„To nikt już nie pracuje?” — pomyślałam. „Najwidoczniej nie jestem jedyna, która wylatuje przed końcem tygodnia na krótki październikowy wypad, uciekając od rutyny pracy i zdrady, rzucając…”
— Może się pani ruszy — warknęła kobieta za moimi plecami w kolejce do kontroli bezpieczeństwa.
Podskoczyłam, wyrwana z zamyślenia.
Zrobiłam trzy kroki do przodu i spojrzałam na nią przez ramię.
— Lepiej? — zapytałam obcesowo, zwłaszcza że stałyśmy dokładnie w tej samej kolejce, zaledwie odrobinę bliżej strażnika sprawdzającego paszporty.
Po półgodzinie znalazłam się przed wejściem do samolotu. Potrzeba mi było… działania. Nerwy mnie zjadały — nie wiedziałam, czy powinnam podsycać niepokój, czy go zagłuszać. To nie tak, że dotąd nie latałam. Po prostu nie latałam zbyt często. Dla jasności: w życiu codziennym czułam się całkiem światowa. Miałam ulubiony sklep na Majorce, w którym zaopatrywałam się w nowe spódniczki. Miałam listę kafejek w Rzymie, które mogłabym polecić każdemu, kto przyjechał tam po raz pierwszy. Jednak akurat na Heathrow czułam się jak ryba bez wody. Tutaj było poważnie, żadnego maruderstwa, blokowania peronu czy wejścia do metra, żadnego wchodzenia na schody ruchome po niewłaściwej stronie, a ja mimo wszystko jakoś spodziewałam się, że lotnisko okaże się bardziej przyjazne, że będzie bramą do przygody.
Najwyraźniej nie. Wydawało się olbrzymie, a mimo to tłumy były zaskakująco gęste. Nasza stewardesa podawała informacje, podczas gdy inna po drugiej stronie korytarza mówiła podobne rzeczy. Pasażerowie wsiadali do samolotu, panował chaos, ale kiedy się rozejrzałam, nikomu to jakoś nie przeszkadzało. Spojrzałam na bilet, który ściskałam w garści. Mamy kupiły mi bilet pierwszej klasy — jak powiedziały, w prezencie — a przecież wiedziałam, ile je to kosztowało. Chyba samolot beze mnie nie odleci?
Obok mnie stanął mężczyzna w eleganckim granatowym garniturze i lśniących butach. Wydawał się znacznie bardziej pewny siebie niż ja.
„Trzymaj się go” — pomyślałam. „Jeśli on jeszcze nie idzie do samolotu, to ja też nie muszę się spieszyć”.
Moje spojrzenie powędrowało wzdłuż gładkiej szyi do twarzy i poczułam lekki zawrót głowy. Zapewne patrzę na świat przez różowe okulary, ale ten facet był fantastyczny. Gęste, rozjaśnione słońcem włosy; głęboko osadzone zielone oczy, teraz wpatrzone w bilet w dłoni; doskonała linia szczęki nadająca się akurat do całowania.
— Przepraszam — zagadnęłam, kładąc mu rękę na rękawie. — Czy mógłby mi pan pomóc?
Zerknął na moją dłoń, a potem powoli przeniósł spojrzenie na mnie i uśmiechnął się.
W kącikach oczu pojawiły mu się zmarszczki, a w lewym policzku pojedynczy dołek. Miał idealne amerykańskie zęby. A ja byłam spocona i zdyszana.
— Mógłby mi pan wyjaśnić, jak to działa? — zapytałam. — Od wielu lat nie leciałam samolotem. Czy teraz mam wsiadać?
Podążył za moim spojrzeniem w stronę biletu w moich palcach i przechylił go lekko, żeby przeczytać.
Czyste krótkie paznokcie. Długie palce.
— Och — powiedział z lekkim uśmiechem. — Siedzi pani obok mnie. — I zerknąwszy na tablicę, dodał: — Zaczęli już wpuszczać pasażerów z małymi dziećmi i tych, którzy potrzebują więcej czasu. Zaraz będzie pierwsza klasa. Chce pani iść ze mną?
„Za panem poszłabym do piekła, proszę pana”.
— Byłoby wspaniale — odparłam. — Dziękuję.
Kiwnął głową i odwrócił się do stewardesy przy wejściu.
— Ostatnio leciałam do Indii sześć lat temu — powiedziałam, a on znów zerknął na mnie. — Miałam dwadzieścia lat, leciałam do Bangaluru z moją przyjaciółką, Molly. Jej kuzynka pracuje tam w szpitalu. Molly jest super, ale jeśli chodzi o podróże, to obie jesteśmy dość kiepskie i w końcu przez pomyłkę o mało nie wylądowałyśmy w Hongkongu.
Roześmiał się. Wiedziałam, że paplam z nerwów, a on tylko okazuje mi uprzejmość, lecz nie mogłam się powstrzymać, by nie dokończyć tej bezsensownej historyjki.
— Pewna miła pani skierowała nas do właściwego wejścia, pobiegłyśmy do drugiego terminalu, bo tam przeniesiono nasz samolot, a my siedziałyśmy w barze i nie słyszałyśmy ogłoszenia, no więc wpadłyśmy do samolotu już prawie w chwili, kiedy ruszał na pas startowy.
— Miały panie szczęście — wymamrotał. W tej chwili stewardesa oznajmiła, że pasażerowie pierwszej klasy mogą wsiadać do samolotu, więc wskazując brodą rękaw, mężczyzna dodał: — To dla nas. Chodźmy.
Był wysoki, a widok jego tyłka, kiedy szedł, przywołał nostalgiczne wspomnienia Patricka Swayze z Wirującego seksu. Mierząc go wzrokiem, zastanawiałam się, ile czasu zajmuje wyczyszczenie butów do takiego połysku. Gdybym spróbowała poszukać najmniejszego kłaczka na jego garniturze, na pewno by mi się nie udało. Facet był nieskazitelny, a jednak nie sztywny.
„Ciekawe, co robi”— zastanawiałam się, kiedy wreszcie wsiadaliśmy do samolotu. „Biznesmen. Zapewne w delegacji, ma kochankę w jakimś ekskluzywnym apartamencie w Chelsea. Wyszedł rano, ona została w łóżku w bieliźnie, którą kupił jej wczoraj w ramach przeprosin za późny powrót ze spotkania. Karmiła go w satynowej pościeli, a potem kochali się przez całą noc, aż w końcu o czwartej nad ranem wstał, żeby wyczyścić sobie buty…”
— Proszę pani? — zapytał tonem, jakby powtarzał to po raz kolejny.
Podskoczyłam i uśmiechnęłam się przepraszająco.
— Przepraszam, byłam…
Gestem zaprosił mnie na siedzenie pod oknem. Włożyłam torebkę do schowka w fotelu przed sobą.
— Przepraszam — powtórzyłam. — Zapomniałam, że wsiadanie do samolotu jest tak bardzo zorganizowane.
Lekko machając ręką, odparł:
— Po prostu dużo latam. Można powiedzieć, że chodzę na autopilocie.
Przyglądałam się, jak starannie rozpakowuje iPada, izolujące od hałasu słuchawki i paczkę mokrych chusteczek odkażających. Jedną z nich wytarł podłokietnik, stolik oraz tył fotela przed sobą, po czym wyjął kolejną i wytarł dłonie.
— Jest pan dobrze przygotowany — wymruczałam z uśmiechem.
Roześmiał się swobodnie.
— Już mówiłem…
— Dużo pan lata — skończyłam za niego, śmiejąc się już na głos. — Zawsze jest pan taki… czujny?
Zerknął na mnie z rozbawieniem.
— Jednym słowem: tak.
— Śmieją się z pana?
Jego uśmiech łączył rezerwę i łobuzerstwo; poczułam w piersi pełne emocji piknięcie.
— Tak.
— I dobrze. To naprawdę godne podziwu, ale też zasługuje na odpowiednią porcję kpin.
Znowu się roześmiał, po czym wrócił do wkładania chusteczek do małej torebki na śmieci.
— Zanotowałem.
Podeszła do nas stewardesa i podała nam serwetki.
— Jestem Amelia i dzisiaj będę się państwem zajmować. Czy przed odlotem podać państwu coś do picia?
— Tonik z limonką — powiedział cicho mój współpasażer.
Amelia przeniosła spojrzenie na mnie.
— E… — zaczęłam, krzywiąc się lekko. — Co mam do wyboru?
Uśmiechnęła się życzliwie.
— Cokolwiek pani zechce. Kawa, herbata, sok, napoje chłodzące, koktajle, piwo, wino, szampan…
— O, szampan! — powiedziałam, klaskając w ręce. — To chyba najlepszy początek wakacji!
Pochyliłam się do torebki.
— Ile to kosztuje?
Mężczyzna zatrzymał mnie, z rozbawionym uśmiechem kładąc mi dłoń na ramieniu.
— Nic.
Obejrzałam się. Amelia już poszła po nasze drinki.
— Nic nie kosztuje? — powtórzyłam niezbyt mądrze.
Kiwnął głową.
— W lotach międzynarodowych alkohol jest za darmo. A w pierwszej klasie… jest zawsze za darmo.
— Cholera — wyrzuciłam z siebie, prostując się. — Ależ ze mnie idiotka. — Stopą wsunęłam torebkę pod siedzenie. — To mój pierwszy lot w klasie biznes.
Pochylił się nieco i wyszeptał:
— Nikomu nie powiem.
Nie potrafiłam odczytać jego tonu. Spojrzałam na niego. Mrugnął do mnie łobuzersko.
— Ale zwróci mi pan uwagę, jeśli wszystko pomylę? — zapytałam z szerokim uśmiechem. Jego bliskość, kiedy pochylił się nade mną, ten zapach mężczyzny, czystego ubrania i pasty do butów, wszystko to sprawiło, że serce podskoczyło mi do gardła.
— Nie da się wszystkiego pomylić.
„Co on właśnie powiedział?”
Uśmiechnęłam się do niego jeszcze szerzej.
— Nie dopuści pan, żebym przypadkowo zostawiała wszędzie buteleczki po darmowym alkoholu? — wyszeptałam.
Uniósł palce.
— Słowo harcerza.
Wyprostował się, włożył do teczki małą foliówkę na śmieci i wsunął teczkę pod fotel.
— Leci pan do domu czy na urlop? — zapytałam.
— Do domu — odpowiedział. — Pochodzę z Bostonu. Wracam z tygodniowej delegacji do Londynu. Wspomniała pani o urlopie, zatem zakładam, że zaczyna pani wakacje?
— Owszem. — Uniosłam ramiona w nagłym przypływie emocji i odetchnęłam głęboko. — Lecę na urlop. Potrzebuję wyrwać się z domu.
— Mała zmiana zawsze dobrze robi — wymruczał, spoglądając prosto na mnie.
Szczerze mówiąc, jego spokój trochę wyprowadzał mnie z równowagi. To był zdecydowanie skandynawski typ urody o intensywnie zielonych oczach i rzeźbionych rysach. Kiedy skupiał na mnie uwagę, czułam się tak, jakby ktoś rzucił na mnie snop światła. Przyprawiło mnie to o zawrót głowy i wprawiło w lekkie zakłopotanie.
— A dlaczego leci pani akurat do Bostonu?
— Przede wszystkim mam tam dziadka — odparłam. — I chyba całą gromadę przyjaciół — roześmiałam się. — Razem jedziemy na objazd winnic na wybrzeżu. Właściwie to dopiero ich poznam, ale przez ostatnie dwa lata przyjaciółka tyle mi o nich opowiadała, że czuję się tak, jakbym już ich znała.
— Może być ciekawe. — Na ułamek sekundy przeniósł wzrok na moje usta, po czym znów spojrzał mi w oczy. — Jensen — przedstawił się.
Wyciągnęłam rękę, czując dreszcz od chłodnego dotyku bransoletek. Uścisnęłam jego dłoń.
— Pippa.
Amelia wróciła z naszymi drinkami. Podziękowaliśmy jej, po czym unieśliśmy kieliszki w toaście.
— Za powrót do domu i wyjazd na wakacje — odezwał się Jensen z lekkim uśmiechem.
Stuknęliśmy się szklankami.
— Od jakiego imienia pochodzi Pippa? — mówił dalej. — Czy to może przezwisko?
— Może być — odparłam. — Tak się często skraca Phillipę, ale ja akurat nazywam się po prostu Pippa, Pippa Bay Cox. Moja mama Coco jest Amerykanką, nazywa się Colleen Bay, po niej mam drugie imię. I zawsze uwielbiała imię Pippa. Kiedy moja mama Lele zaszła w ciążę z bratem Coco, ta kazała jej obiecać, że jeśli to będzie dziewczynka, dadzą jej na imię Pippa.
Jensen roześmiał się.
— Przepraszam. Twoją matkę zapłodnił brat twojej drugiej matki?
„O rany. Nigdy nie wiem, jak to powiedzieć delikatnie…”
— No, nie bezpośrednio. Skorzystali z pipety — wyjaśniłam, również się śmiejąc. Rysowałam dość ciekawy obraz. — Ludzie nie zawsze byli tak otwarci na dwie kobiety, które razem mają dziecko, jak to jest teraz.
— Racja — przytaknął. — Pewnie nie. Jesteś ich jedynym dzieckiem?
„I właśnie tutaj opowieść zwykle zakręca”.
— Tak — pokiwałam głową. — A ty masz rodzeństwo?
Jensen uśmiechnął się.
— Mam czwórkę rodzeństwa.
— Lele z pewnością chciałaby więcej dzieci — odparłam, kręcąc głową. — Ale kiedy mama jeszcze chodziła ze mną w ciąży, wujek Robert poznał ciocię Natashę, znalazł sobie bardzo surowego Boga i uznał, że popełnił grzech. Jestem dla niego czymś nieco obrzydliwym. — Dla równowagi dodałam: — Miejmy nadzieję, że nigdy nie będę potrzebować przeszczepu szpiku ani nerki.
Jensen wydawał się lekko przerażony.
— Racja.
Z lekkim poczuciem winy uświadomiłam sobie, że nie minęło pięć minut, odkąd usiadłam w fotelu, a ja już opowiadałam mu o swoim życiu.
— W każdym razie — ciągnęłam — musiały się pocieszyć mną. Dobrze, że miały ze mną sporo pracy.
Jego twarz złagodniała.
— Na pewno.
Uniosłam mojego szampana, pociągnęłam długi łyk, krzywiąc się, gdyż połaskotały mnie bąbelki.
— Teraz marzą o wnukach, ale dzięki temu złamasowi będą musiały poczekać. — Jednym potężnym haustem skończyłam szampana.
Przechwyciłam spojrzenie Amelii i uniosłam kieliszek.
— Czy przed odlotem mamy czas na jeszcze jednego?
Z uśmiechem wzięła ode mnie kieliszek i go napełniła.
* * *
— Jaki ten Londyn wielki — wymruczałam, patrząc przez okno na miasto powoli znikające pod chmurami. — Piękne.
Spojrzałam na Jensena, który szybko wyciągnął słuchawkę z ucha i delikatnie trzymał ją w dłoni.
— Słucham?
— Nie, nic. — Poczułam ciepło na policzkach; nie wiedziałam, czy to z zakłopotania z powodu mego rozgadania i zbytniej wylewności, czy po szampanie. — Nie zdawałam sobie sprawy, że je włożyłeś. Mówiłam tylko, że Londyn wydaje się taki ogromny.
— Bo jest ogromny — powiedział, przechylając się trochę, żeby widzieć lepiej. — Zawsze tu mieszkałaś?
— Studiowałam w Bristolu — odparłam. — A potem sprowadziłam się z powrotem, kiedy dostałam pracę w firmie.
— W firmie? — zapytał, wyjmując drugą zatyczkę.
— Przepraszam, tak. Inżynieryjnej.
Uniósł brwi, widocznie pod wrażeniem, więc szybko się odezwałam, żeby nie dopuścić, aby zaczął przeceniać moje znaczenie.
— Nie jestem nikim ważnym — zapewniłam go. — Studiowałam matematykę, więc obrabiam liczby i sprawdzam, czy gdzieś nie polejemy za dużo albo za mało betonu.
— Moja siostra jest inżynierem biomedycyny — stwierdził Jensen z dumą.
— To zupełnie coś innego — odparłam z uśmiechem. — Ona tworzy rzeczy maleńkie, a my ogromne.
— Mimo wszystko to, co robisz, jest imponujące.
Uśmiechnęłam się.
— A ty co robisz?
Z rozmysłem zaczerpnął głęboko powietrza; jak podejrzewałam, o pracy jakoś nie miał ochoty rozmawiać.
— Jestem prawnikiem. Zajmuję się prawem gospodarczym i przede wszystkim działaniami, jakie trzeba podejmować przy fuzjach spółek.
— Wydaje się skomplikowane.
— Dobrze sobie radzę ze szczegółami — wzruszył ramionami. — A moja praca na tym właśnie polega.
Znów zmierzyłam go wzrokiem: kanty biegnące równo wzdłuż każdej nogi, te lśniące brązowe buty, przyczesane włosy — ani jeden nie śmiał odstawać. Skórę miał zadbaną, paznokcie przycięte. Tak, widziałam, że to człowiek z zasadami.
Spojrzałam na moje własne ubranie: luźna czarna sukienka, pończochy w fioletowo-czarne paski, porysowane kozaki do kolan, przedramię pełne bransoletek. Włosy spięte w niedbały kok. Nie zadałam sobie trudu, żeby się pomalować przed wskoczeniem do metra.
Niezła z nas para.
— Czasami żałuję, że nie ma u nas nieco więcej klasy — powiedział, podążając wzrokiem za moim spojrzeniem. Na moment zamilkł, po czym dodał: — Jaka szkoda, że nie potrzebujemy matematyka.
Przez moment napawałam się tym komplementem, podczas gdy on szybko, niemal niezgrabnie, wrócił do muzyki i książki. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że tak naprawdę zaczęłam się czuć raczej beznadziejnie. Nie potrafiłam utrzymać przy sobie faceta. Nie umiałam zebrać energii, żeby zająć się karierą. Od wielu miesięcy nie byłam na urlopie, nie pamiętam, kiedy ostatnio poszłam się upić z koleżankami. Nawet nie pofatygowałam się, żeby zmienić kolor moich rudawoblond włosów na ciekawszy. Chyba się zaniedbałam.
Ale to minęło.
Nigdy więcej.
Amelia pochyliła się nad nami z uśmiechem.
— Jeszcze jednego?
Uniosłam w jej kierunku kieliszek, czując oszałamiające tempo przemian w moim życiu — urlop, przygoda, ucieczka — przyprawiające o szybsze krążenie krwi w żyłach.
— Tak, poproszę.
* * *
Szampan spłynął ostrą, bąbelkową ścieżką przez przełyk i popłynął do nóg i rąk. Czułam, jak drobnymi kroczkami moje ciało się odpręża, od palców przez ramię do barku; wbiłam wzrok w moje dłonie — cholera, lakier się łuszczy — podczas gdy fala ciepła podpływała pod ptaka wytatuowanego na moim barku.
Odchyliłam głowę na oparcie i westchnęłam z zadowoleniem.
— Tak jest znacznie lepiej niż sprawdzać w mieszkaniu, czego jeszcze ten palant zapomniał przy wyprowadzce.
Jensen drgnął.
— Słucham? — zapytał, wyciągając słuchawkę z ucha.
— Mark — wyjaśniłam. — Taki tam palant. Nie mówiłam ci?
Z rozbawioną miną przyjrzał się mojej twarzy. Uznał, że z pewnością się wstawiłam, po czym powiedział łagodnie:
— A nie, nie wspominałaś.
— W zeszłym tygodniu — poinformowałam go — po powrocie do domu zastałam mojego faceta w łóżku z jakąś bezimienną zdzirą.
Czknęłam.
Jensen zagryzł wargi, powstrzymując śmiech.
Czy naprawdę już się tak strąbiłam? Wypiłam przecież tylko… policzyłam na palcach. O cholera! Wypiłam cztery kieliszki szampana na całkowicie pusty żołądek.
— No to go wykopałam — dokończyłam, prostując się i starając mówić wyraźniej jak osoba trzeźwa. — Ale jak się okazuje, to nie takie proste. Według niego nie można spakować się w jeden dzień, skoro mieszkało się razem przez prawie osiem miesięcy. Kazałam mu spróbować i zagroziłam, że spalę wszystko, co zostawi.
— Na pewno byłaś wściekła — powiedział cicho Jensen, wyjmując drugą słuchawkę z ucha.
— Byłam wściekła, potem rozżalona. Do jasnej cholery, mam dwadzieścia sześć lat, a on ponad czterdzieści. Chyba nie musi sobie szukać odmiany w łóżku? Nie mam racji? Na pewno twoja londyńska kochanka w superbieliźnie i pizzą w łóżku jest młodsza, wysportowana i w ogóle idealna, prawda?
Uśmiechnął się szeroko.
— Moja londyńska kochanka?
— Nie twierdzę, że jestem idealna. Oczywiście nie jadam pizzy w łóżku, ale gdyby on chciał, to czemu nie, mogłabym nawet spędzić z nim w łóżku cały dzień. Ale on przerwę obiadową poświęca na to, żeby przelecieć koleżankę, no to po co miałby się zainteresować mną? Dlatego znów się wkurzyłam. — Przesunęłam ręką po twarzy. Nie rozumiałam, co się stało.
Jensen milczał, lecz kiedy uniosłam wzrok, zobaczyłam, że słucha uważnie.
Czułam się jak wtedy, kiedy siedziałam z mamami na kanapie, tyle że tutaj, przy obcej osobie, nie musiałam się martwić, że za bardzo się mną przejmie. Mogłam udawać, że moja nudna praca i popaprany eks należą do przeszłości.
Odwróciłam się do Jensena i wyrzuciłam z siebie wszystko.
— Pewnie, zanim go poznałam, też nie byłam święta — powiedziałam, automatycznie kiwając głową na pytanie Amelii, czy chciałabym kolejnego szampana. — Ale kiedy poznałam Marka, uznałam, że to właśnie on. Wiesz, jak to zwykle bywa na początku.
Jensen pokiwał lekko głową.
— Seks w każdym możliwym miejscu, rozumiesz? — uściśliłam. — Wracałam z pracy, czując się jak dzieciak, który biegnie po prezent w świąteczny poranek.
Jensen roześmiał się.
— Porównanie seksu do dzieciństwa… Moment, muszę się z tym oswoić.
— Ale to było codziennie, nie raz w roku jak święta — mamrotałam. — Wcześniej żona zdradziła go i rzuciła. Byłam przy nim, jak przez to wszystko przechodził i… przez długi czas miałam nadzieję, że wróci do życia. No i wrócił, i to ze mną. Byliśmy razem tak długo… Jakieś jedenaście miesięcy. Dla mnie to wieczność. Początkowo było tak pięknie. I nagle przestało. Facet nie sprzątał, nie naprawiał niczego, chociaż go prosiłam. Zakupy, restauracje i rachunki zawsze szły z mojego konta, a zanim się zorientowałam, zaczęłam finansować jego nowy biznes. — Spojrzałam na Jensena; jego twarz rozmywała mi się lekko przed oczami. — Nie przeszkadzało mi to. Naprawdę! Kochałam go, więc chciałam mu dać wszystko, czego zapragnie. Jednak kochanka w moim łóżku, przy zdjętej pościeli, żeby nie musiał jej prać przed moim powrotem… to już chyba było nieco za dużo.
Jensen położył dłoń na mojej ręce.
— Jak się czujesz?
— Mam ochotę wbić mu obcas w tyłek, ale poza tym…
— Czasami — powiedział, delikatnie wpadając mi w słowo — piję w samolocie drinka, może dwa, ale zapominam, jak się będę czuł po wylądowaniu. Wysokość pogarsza skutki. — Pochylił się lekko do mnie, chyba po to, żebym mogła skupić wzrok na jego twarzy. — Nie chcę cię potępiać za chęć na szampana, gdyż ten Mark faktycznie wydaje się niezłym palantem, ale chcę cię ostrzec, że picie w czasie lotu może wyglądać nieco inaczej…
— Powinnam poprosić o wodę? — czknęłam, po czym, ku mojemu przerażeniu, beknęłam.
O Boże!
O cholera!
— Kurrrwa — wydusiłam, z klaśnięciem zasłaniając dłonią usta.
Taki facet jak Jensen na pewno przy ludziach nie beka jak totalny burak.
Ani nie spotyka się z dziewczynami, które to robią.
Ani nie klnie.
Ani nie puszcza gazów.
Nawet nie ma kłaczków na garniturze.
Mamrocząc przeprosiny, przecisnęłam się obok niego i poszłam do toalety, gdzie opryskałam twarz wodą, odetchnęłam głęboko, żeby się uspokoić, i wygłosiłam do swojego odbicia w lustrze małą pogadankę.
Kiedy wróciłam po kilku minutach, Jensen spał.
* * *
Przy lądowaniu mocno nas wytrzęsło, a wyrwany ze snu Jensen obok mnie usiadł wyprostowany. Przespał niemal cztery godziny, lecz ja nie zmrużyłam oka. Moi przyjaciele po alkoholu zasypiają, ja się budzę. Trochę to niefortunne, zwłaszcza w tym przypadku, bo wolałabym się przespać, niż katalogować w myślach wszystkie powody, dla których nie zauważyłam niewierności Marka, a potem zrobiłam z siebie kompletną idiotkę przed obcym mężczyzną.
* * *
Przed nami rozciągało się lotnisko Logan International, szare i nudne. Amelia wygłosiła zapewne standardowe komunikaty, prosząc o pozostanie na miejscu i uważne zdejmowanie bagażu, i o ponowne skorzystanie z ich linii.
Ostrożnie rzuciłam szybkie spojrzenie na Jensena, a ruch gałek ocznych odbił się metalicznym gongiem w czaszce.
— Och — jęknęłam, przykładając dłoń do czoła. — Cholera, nienawidzę szampana.
Uśmiechnął się do mnie uprzejmie.
Naprawdę był ładny. Miałam nadzieję, że miał do kogo wracać i komu opowiedzieć o szalonej, rozczochranej Brytyjce, z którą spędził lot.
Jednak kiedy pozwolono nam wstać, Jensen wyjął telefon z teczki i ze zmarszczonym czołem wpatrzył się w długą listę powiadomień.
— Witamy w domu? — zapytałam z uśmiechem.
Nie spojrzał na mnie.
— Dobrej drogi.
— Dziękuję. — Dosłownie zagryzłam wargi, żeby powstrzymać się od dodania nieskładnego wyjaśnienia mojej gadatliwości, mojego bekania przy nim… ale zamiast tego wstałam i poszłam za jego idealnym tyłkiem do terminalu, dziesięć kroków z tyłu.
Przechodząc przez terminal w kierunku taśmociągu bagażowego, dojrzałam dziadka czekającego na mnie u stóp schodów ruchomych. Miał na sobie koszulkę Red Sox, sprane spodenki khaki i szelki.
Uścisnął mnie tak, jak robiła to Coco: mocno, ciepło i miękko, bez zbędnych słów.
— Jak minął lot? — zapytał, prowadząc mnie i obejmując ramieniem.
Nogi się pode mną uginały. Oddałabym wszystko za gorący prysznic.
— Wypiłam za dużo szampana i zagadałam na śmierć biednego faceta. — Brodą wskazałam wysokiego biznesmena idącego kilka kroków przed nami, już urywanymi zdaniami rozmawiającego przez komórkę.
— Ano bywa — odparł dziadek.
Zerknęłam na niego, znów się dziwiąc, że pochodzę z takiej łagodnej rodziny o delikatnym sposobie mówienia. Dziadek był w Londynie dwa lata temu, a przedtem widywaliśmy się przy okazji wszystkich ważniejszych świąt. Dziadek nigdy nie wybuchał gniewem, zawsze z cichą determinacją wspierał Lele i Coco.
— Miło cię widzieć — powiedziałam. — Stęskniłam się za widokiem twojej twarzy i szelek.
— Kiedy ruszasz w drogę? — zapytał dziadek.
— Jutro impreza, a w niedzielę rano wyruszamy na objazd winnic. Ale przed wylotem wpadnę jeszcze, żeby pobyć w domu.
— Jesteś głodna?
— Umieram z głodu — odrzekłam. — Ale żadnego alkoholu. — Szybko na nowo upięłam rozwichrzone włosy i przeciągnęłam dłońmi po twarzy. — Rany, jestem zupełnie wczorajsza.
Dziadek zmierzył mnie wzrokiem, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, wiedziałam, że on widzi we mnie tylko najlepsze.
— Wyglądasz pięknie, mała Pippo.