- W empik go
Piękny kryminalista - ebook
Piękny kryminalista - ebook
Killian Black, brat bliźniak Liama, jest gangsterem, z którym zdecydowanie lepiej nie zadzierać. A już tym bardziej nie powinno kraść mu się tego, co do niego należy. Tymczasem Juliet Moretti właśnie to robi.
Mężczyzna zamiast zabić dziewczynę, chce ją poznać. A to za sprawą przedmiotów, które ukradła. Zamiast zabrać pieniądze z sejfu, włamuje się do magazynu i jej łupem stają się bardzo nietypowe rzeczy, które przekazuje potrzebującym.
Killian pierwszy raz spotyka kogoś takiego i próbuje zrozumieć intencje Juliet. Jednak nie ma pojęcia, że ta kobieta nie jest zwykłą złodziejką, ale córką jego największego wroga.
Przetrzymywanie jej mogłoby oznaczać tylko jedno – wojnę.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-849-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jules
– To dosłownie najgorszy pomysł, na jaki wpadłaś – wypalam.
– Moim zdaniem jest genialny – prycha Fin, patrząc na mnie z zaciśniętymi ustami i rękami skrzyżowanymi na piersi w geście dezaprobaty, podczas gdy ja niezdarnie mozolę się przy zamku.
– No tak, ale jako dziecko mocno uderzyłaś się w głowę – podsumowuję, przewracając oczami.
– Uciszysz się w końcu? Już prawie jestem…
– W więzieniu? Za kratami? Bo za dziesięć sekund sama zadzwonię po gliny. Guzik się znasz na włamaniach i rabunku. Zwłaszcza na włamaniach. Zejdę tu ze starości, zanim rozgryziesz ten zamek. – Wzdycham zirytowana.
Moja najlepsza przyjaciółka ma metr osiemdziesiąt wzrostu, blond włosy sięgające niemal pasa i figurę, na widok której faceci stają jak wryci. Jest równie ładna, co niecierpliwa. Jest też zabawna, ma cięty dowcip, no i zna się na złodziejstwie. Właśnie dlatego zabrałam ją dziś ze sobą.
Przy kradzieży dwóch tysięcy paczek pieluch dobrze mieć zaufaną wspólniczkę.
Choćby dla wsparcia moralnego.
Nie, żeby Fin mnie wspierała.
– Kochana, jesteś beznadziejna. – Wzdycha. – Widziałam sprawniejszych meneli.
– Zamknijże się choć na chwilę, bo nie mogę się skupić!
Zerka na zegarek, naciska tarczę, która oświetla jej twarz, i zaczyna niecierpliwie odliczać:
– Dziesięć. Dziewięć. Osiem. Siedem.
– Przecież to zasrana kłódka, a ja mam pieprzoną spinkę do włosów, odpuść mi trochę!
– Żadnych wymówek. Sama otworzyłabym to rok temu. Sześć. Pięć. Cztery. Trzy – kontynuuje.
Daję za wygraną, wstaję i patrzę na nią z ukosa, wiedząc, że na szczęście tego nie dostrzeże, bo wokół nas panuje mrok
– Niech będzie, wygrałaś, dyktatorko.
Fin zsuwa plecak z ramienia, otwiera go, wyciąga ze środka obcęgi do metalu i wręcza mi je z szerokim uśmiechem.
– Dasz radę samodzielnie przeciąć łańcuch, księżniczko, czy i do tego potrzebujesz pomocy?
– Przypomnij mi, żebym w domu dolała ci do szamponu środku na wypadanie włosów.
Wracam do majstrowania przy zamku. Obcęgi bez trudu przegryzają się przez ogniwa łańcucha, który spada na ziemię, ciągnąc za sobą kłódkę.
Fin wyciąga rękę, więc oddaję jej narzędzie. Chowa je do plecaka i otwiera szeroko drzwi magazynu. Bezszelestnie wślizgujemy się do środka, pozwalamy wzrokowi przywyknąć do mroku, a potem lokalizujemy to, po co przyszłyśmy.
Wyładowana po brzegi furgonetka dostawcza gotowa do zaplanowanego na jutro kursu do centrum dystrybucji stoi przy przeciwległym końcu rampy załadowczej.
Zmierzamy ku niej szybkim krokiem, a odgłosy naszych stóp odbijają się echem od belek pod wysokim sufitem.
– Na pewno ją odpalisz? – pytam.
– Jak śmiesz wątpić – fuka.
– Jesteś pewna, że Max wyłączyła kamery i cichy alarm?
Nie patrzę na Fin, ale przyrzekam, że w tej chwili przewraca oczami.
– Tak, babciu. Jestem wręcz przekonana. Powinnam wmusić w ciebie tabletkę xanaxu przed wyjściem.
– Wtedy nie mogłabym prowadzić.
– Rozczaruję cię, ale to ja prowadzę – prycha niezadowolona i przyspiesza.
– Radzisz sobie za kółkiem mniej więcej tak samo jak w kuchni. Ja prowadzę – syczę, kładąc nacisk na „ja”.
– Proszę o wybaczenie, szanowna Magdo Gessler, ale nie wszyscy urodzili się z genami do gotowania.
– Nie ma czegoś takiego jak geny odpowiadające za gotowanie.
– Oczywiście, że takie geny istnieją! Jesteś Włoszką. Masz gotowanie zapisane w DNA.
– Ha! Może gdybyś spróbowała podgrzewać jedzenie na kuchence, a nie lampą lutowniczą, szłoby ci trochę lepiej.
Fin wykonuje lekceważący gest dłonią, czym kończy dyskusję. Nie znosi, gdy ktoś jej wypomina, że podpaliła kuchnię, bo pichciła z użyciem narzędzi spawalniczych.
Niestety nie wszystko idzie zgodnie z planem, bo po dotarciu do furgonetki okazuje się, że jest zamknięta. Fin rozwiązuje ten problem, rozbijając obcęgami szybę po stronie kierowcy. Następnie pospiesznie wdrapujemy się do szoferki.
Odpalenie auta za pomocą przewodów zajmuje jej pięć sekund.
Gdy silnik ożywa z głośnym rykiem i przyjemnym czknięciem z rury wydechowej, krzyczę:
– Czekaj!
– Co jest?! – pyta zdumiona, patrząc na mnie.
– To ja miałam prowadzić.
– Szkoda, jakże mi przykro, ale kto pierwszy ten lepszy.
– To przysłowie tu nie pasuje.
– Jak to nie? Mój tyłek był pierwszy na siedzeniu kierowcy – odpowiada z uśmiechem. – A poza tym ktoś musi zwinąć ten… – Zawiesza głos, po czym wzdycha: – Och…
Na dźwięk jej zdołowanego tonu przechodzi mnie dreszcz.
– Och? Co za och?
– Takie och – odpowiada, wskazując na przednią szybę, za którą widać ciężkie, mechaniczne wrota i ciężarówki wyjeżdżające przez nie spod rampy załadowczej.
To, że są zamknięte, nie stanowi problemu. Problemem są wielkie stalowe zamki zakotwiczone w betonowej podłodze. Spoglądam na nie osłupiała.
– Cholera!
– Dobrze powiedziane, Szekspirze – komentuje cierpko.
– Myślałam, że Max zajęła się zabezpieczeniami.
– Te zamki muszą być nowiutkie, bo drzwi miały się dać otworzyć ręcznie po wyłączeniu systemu bezpieczeństwa.
– No to co robimy? Obcęgi nie poradzą sobie z tak grubym metalem.
– Modlimy się o cud? – pyta Fin po kilku chwilach intensywnego wpatrywania się we wrota.
– Modlimy?! – powtarzam, wyrzucając ręce w górę. – Przestępczy geniusze w tarapatach nie zwracają się do niebiańskich istot! Mają plan B! – Zawieszam na chwilę głos. – Jaki mamy plan B?
– Żadnego – odpowiada i ma choć na tyle przyzwoitości, by zrobić minę wyrażającą skruchę.
– Znowu? – jęczę. – Jesteśmy koszmarnymi włamywaczkami!
– Wcale nie jesteśmy takie złe – broni się, po czym burczy pod nosem: – Ja przynajmniej umiem odpalić auto bez kluczyka.
Przez kilka sekund wpatruję się we wrota sfrustrowana, po czym oświadczam:
– Walić to. Będziemy improwizowały.
– Improwizowały? – parska. – Gdy ostatni raz wypowiedziałaś to słowo, skończyłam… wisząc z okna szóstego piętra hotelu.
– Przeżyłaś.
– Pamiętasz, że hotel płonął? A ja byłam naga?
– Tylko parter – zbywam ją. – Gaz do dechy. Prawdopodobnie się przebijemy.
– Prawdopodobnie? – pyta, patrząc na mnie i unosząc brwi.
Kiwam głową, staram się wyglądać pewnie i przekonująco.
– To porządna fura, ma pod maską prawie pięćset koni. Da radę… Albo zginiemy w wielkiej eksplozji – dodaję po chwili namysłu. – Tak czy siak, będzie zajebiście.
Fin patrzy na mnie, jakby wyrosły mi rogi.
– I właśnie dlatego jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami, Thelmo – mówi z szerokim uśmiechem.
– Ja ciebie też kocham, Louise – odpowiadam równie wesoło.
Wciska pedał gazu do dechy.
Furgonetka zrywa się naprzód, diesel zawodzi, a opony dymią.
Pędzimy na złamanie karku ku metalowym wrotom i drzemy się ile sił płucach.ROZDZIAŁ 2
Killian
Kolejny raz oglądam nagranie z ulicznego monitoringu i wciąż jestem zafascynowany. Przewijałem je do początku już tyle razy, że Declan zaczyna się niecierpliwie wiercić.
Podnoszę na niego wzrok i dostrzegam, że stoi, opierając się rękoma o moje biurko. Mężczyzna ma prawie metr dziewięćdziesiąt, bary jak u futbolowego obrońcy i oczy o barwie wiecznie skutego lodem, arktycznego jeziora. W dodatku jest zabójczo silny, dosłownie.
– Pieluchy.
– Ano. – Wzrusza ramionami, jakby też nic z tego nie rozumiał.
– Jacy złodzieje kradną furgonetkę pełną pieluch, ale nie tykają zainstalowanego w niej schowka z trzystoma kawałkami w gotówce?
– Chyba muszą mieć skłonności samobójcze.
Ponownie odpalam wideo od początku, a gdy ciężarówka przebija się z pełną prędkością przez stalową bramę, znowu kręcę głową z niedowierzaniem.
Mam wrażenie, że patrzę na scenę z jakiegoś filmu akcji.
Nagranie jest nieme, ale wyobrażam sobie ogłuszający łoskot metalu łupiącego w metal. Najpierw masywna brama się wygina, odkształcając w samym środku. A potem jej górna krawędź odrywa się od muru i upada na ziemię pośród iskier i kłębów dymu.
Dolna krawędź nadal jest przynitowana do betonu, przez co furgonetka wystrzeliwuje w powietrze i przelatuje nad stertą pogiętego metalu.
Po lądowaniu szaleńczo szarpie nią w bok. Wygląda, jakby lada moment miała się przewrócić, ale kierowca odzyskał kontrolę, całkiem nieźle opanował pojazd i szybko umknął z pustego parkingu, znikając z obiektywu kamery.
– Monitoring w magazynie został uszkodzony. To nagranie mam dzięki firmie odzieżowej po drugiej stronie ulicy. Włamaliśmy się do ich systemu, żeby sprawdzić, czy ich kamery coś złapały, i oto jest. Niestety, to jedyny zarejestrowany obraz złodzieja pieluch.
– Jakieś odciski?
– Nie. Musieli założyć rękawiczki.
Rozpieram się w obszernym fotelu i zastanawiam, który z moich wrogów okazał się tak głupi i nierozważny, by porwać się na tę dziwaczną kradzież.
Pieluchy. O co chodzi, do cholery?
Jesteśmy w gabinecie, w apartamencie Liama. Poprawka, jesteśmy w MOIM apartamencie. Minął rok, a ja wciąż czuję się tu obco. To pewnie dlatego, że mój bliźniak ma taki sam gust jak hrabia Dracula, jeżeli chodzi o wystrój wnętrz.
Wszystko jest czarne. Połyskliwe, zimne i cholernie czarne. Jakbym mieszkał w wyjątkowo nowoczesnej trumnie.
Niestety, jeżeli kogoś udajesz, to musisz zatrzymać jego pozbawione polotu ubrania, dzieła sztuki i meble.
Nie drążąc, po co w ogóle mojemu bratu wytwórnia pieluch, pytam:
– Ile jest warta taka furgonetka z pieluchami?
– Z dziewięćdziesiąt koła – odpowiada Declan, podnosząc muskularną rękę.
– Więc w zasadzie szkoda zachodu.
– Zgadzam się.
– Zwłaszcza jeśli dodamy, że czarny rynek pieluch nie jest szczególnie prężny. Jak ten złodziej chce to spieniężyć? Na wyprzedażach garażowych? Na eBayu?
– Może ma dużo dzieci.
Muszę przyznać, że lubię ironicznie poczucie humoru Declana. Natomiast spokojnie obszedłbym się bez reszty jego osobowości.
– Pal sześć pieluchy, martwi mnie, że zhakowali nasz system ochrony. Ktoś tam ma głowę na karku, choć raczej nie ten kierowca.
– Jeżeli uważasz, że obrobiła nas jakaś zorganizowana ekipa, to raczej nie są stąd. Miejscowi wiedzą, że fabryka należy do Liama. – Zawiesza głos. – Do ciebie, przepraszam, Killian.
Macham lekceważąco ręką, bo przywykłem, że ludzie nazywają mnie teraz imieniem brata.
– Spróbuj się czegoś dowiedzieć. Ale po cichu.
– Nie wolisz, żebym zadzwonił na posterunek do O’Malleya i mu to zlecił?
– Nie. Nie życzę sobie, by rozeszła się wieść, że ktoś zwinął dwa tysiące pieluch spod samego nosa szefa irlandzkiej mafii. Muszę dbać o reputację.
Declan poważnieje i kiwa głową.
– Oczywiście, ani byś się obejrzał, a staruszki zaczęłyby obrabiać twoje spożywczaki, żeby mieć za co puszczać totka, a harcerki wypowiedziałyby ci wojnę o terytorium.
Chciałem powiedzieć, żeby spieprzał, ale przemądrzały dupek sam zdążył obrócić się na pięcie i odejść.
* * *
Prawie udało mi się zapomnieć o skradzionych pieluchach, ale o osiemnastej przypomniał mi o nich Declan, wkraczając do mojego gabinetu.
Siedzę w tym samym fotelu co wcześniej. Na mahoniowym biurku znajdującym się przede mną piętrzą się stosy raportów, oświadczeń i umów wymagających mojego podpisu.
Gdybym wiedział, że zarządzanie międzynarodowym imperium przestępczym niesie ze sobą tyle papierkowej roboty, to chyba nie zgłosiłbym się na ochotnika do tej fuchy. Nie wspominając o problemach kadrowych. Można by pomyśleć, że dorośli mężczyźni nie potrzebują stałego nadzoru. A jednak, czasami mam wrażenie, że prowadzę przedszkole.
Podnoszę wzrok i widzę zbliżającego się Declana. Niesie laptopa i ma poważną minę, ale w jego oczach lśnią łobuzerskie iskry.
Wskazuję na krzesło po drugiej stronie biurka, dając mu do zrozumienia, by usiadł.
Kiedy już mości się wygodnie, zaczyna z namaszczeniem stukać palcami w klapę leżącego na swoich kolanach Maca.
– Wierzysz w astrologię?
– Naturalnie, podobnie jak w wielką stopę – odpowiadam oschle.
– Wielka stopa może istnieć. Widziałem raz w telewizji taki program…
– Declan.
– Przepraszam. O czym to ja mówiłem?
– O tym, że prosisz się, by zebrać po mordzie.
– A, racja, astrologia… – Przerywa i patrzy na mnie wymownie. – Mamy retrogradację Merkurego.
Patrzę na niego spokojnie z neutralnym wyrazem twarzy.
– Zakładam, że wiesz, że mam skrajnie wybuchowy temperament i sporą kolekcję broni, w tym kilka eksponatów w zasięgu ręki.
– Merkury bywa nieznośny – kontynuuje, kompletnie mnie ignorując. – Zwłaszcza podczas retrogradacji. Wszystko się wtedy pierdoli. Komputery się zawieszają, linie lotnicze odwołują loty, prują się dopięte na ostatni guzik umowy. – Wykonuje kolejną, pełną namysłu pauzę. – Wszystko idzie na opak.
– Masz trzy sekundy, żeby wyjaśnić, do czego zmierzasz, bo wsadzę ci kulę między oczy.
– Co jest przeciwieństwem faceta kradnącego furgonetkę pełną pieluch? – pyta z uśmiechem.
Szczerze mówiąc, gdyby nie to, że Liam go tak lubi, Declan właśnie wykrwawiałby się na moim tureckim dywanie.
– Kobieta kradnąca furgonetkę pełną pieluch – oświadcza, zanim ziścił się mój plan podziurawienia go kulami.
Daję sobie chwilę, żeby wyczuć, czy nie żartuje.
– Kobieta?
Kiwa głową z ogromnym samozadowoleniem.
– I to nie jedna.
Nie kontynuuje, więc postanawiam zabrać głos.
– Jeżeli doprecyzowanie, ile kobiet podjebało mi cholerną furgonetkę z pieluchami, zajmie ci więcej niż jedno słowo, to naprawdę odstrzelę ci łeb.
– Dwie.
– Dziękuję.
– Nie ma za co.
Przez chwilę patrzymy sobie w oczy.
– Lubisz mnie drażnić, prawda? – pytam w końcu.
– Ano – odpowiada, wzruszając ramionami. – Ale nie bierz tego do siebie. Po prostu lubię wsadzać kij w mrowisko.
– Ale ze mnie szczęściarz… – odpowiadam oschle.
– Liam przyzwyczajał się do mnie jakieś dziesięć lat, także tego… – stwierdza i ponownie wzrusza ramionami.
– Declan, drobna rada. Mój brat zagarnął prawie całą cierpliwość przyznaną naszej rodzinie. Mnie zostało bardzo niewiele, dlatego proszę, nie nadużywaj jej.
Robi dziwną minę i kręci głową.
– Chcesz, żeby ludzie tak myśleli. A z tego, co widzę, jesteś ekstremalnie metodyczny i dokładny. Gdy już musisz kogoś zabić, to bardzo długo to planujesz.
Mam ochotę głośno westchnąć, ale zamiast tego rozpieram się w fotelu, składam ręce na brzuchu i patrzę na niego.
– W porządku, po twoim spojrzeniu wnioskuję, że już obmyśliłeś, jak mnie zabijesz, więc gdy następnym razem cię zirytuję, to gdzieś zawisnę – odzywa się po dłuższej chwili.
– Na pętli z własnych jelit.
Krzywi się na te słowa.
– Wow, czyli odegrasz na mnie Hannibala Lectera.
Pozwalam, by moje usta wygięły się w minimalny uśmiech.
– Ano. A kilka minut później założę maskę zrobioną z twojej twarzy. Opowiadaj o tych kobietach.
Declan stęka niechętnie, nachyla się, kładzie laptopa na biurku i otwiera klapę. Przez chwilę stuka w klawiaturę, po czym obraca komputer ekranem w moją stronę.
Widzę zbliżenie na furgonetkę dostawczą. Ujęcie od przodu. Jest ziarniste, ale przez przednią szybę da się dostrzec kierowcę i pasażera.
Za kierownicą siedzi blondynka, a obok niej brunetka. Nie patrzą przez szybę, ale na siebie.
Patrzą się na siebie i się śmieją.
Jak wariatki.
Zerkam na Declana. Unosi ręce w geście mówiącym: „też nie mam bladego pojęcia”.
Ponownie skupiam uwagę na monitorze. Trudno rozróżnić szczegóły ich twarzy, ale widać, że obie są młode.
A sądząc po gromkim śmiechu, pewnie nieźle naćpane.
– Więc to one ukradły pieluchy.
– Ano.
– Rozpoznajesz którąś?
– Nie. Moja baza danych też nie rozpoznała ich twarzy, choć może to przez zły kąt ujęcia. Wciśnij strzałkę w prawo.
Wciskam i pojawia się kolejne zdjęcie. Widzę tę samą furgonetkę, ale od tyłu. Stoi na środku jakiegoś trawiastego pola, ma opuszczoną rampę i szeroko otwarte tylne drzwi.
Jest pusta w środku.
– Wyładowały ładunek na wsi, jakieś pół godziny drogi od miasta, i porzuciły furgonetkę – informuje mnie Declan. – Ślady opon na tym polu wskazują, że w akcję zaangażowanych było kilka mniejszych pojazdów.
Nie muszę pytać, skąd ma te informacje, bo doskonale wiem, że wyśledził naszą furgonetkę, włamując się do kamery przy światłach drogowych w pobliżu magazynu, mam natomiast inne pytanie:
– I dokąd pojechały te mniejsze pojazdy?
– Nie mam pojęcia.
Patrzę na niego zaskoczony.
– Odcięły sygnał wszystkich kamer w promieniu mili od tego pola – dodaje z nutą podziwu w głosie, co natychmiast mnie podgotowuje.
– Więc włam się do jakiejś satelity i dowiedz się, gdzie pojechały.
Declan mruga zdezorientowany.
Chyba sam będę musiał się z tym uporać.
– Dobra, nieważne. Nadal nie rozumiem, dlaczego pieluchy. Jeżeli chciały mnie okraść, to mogły upatrzeć sobie znacznie cenniejszą zdobycz. – Stukam palcem w podbródek, zastanawiając się nad tym, dlaczego zdecydowały się na kradzież artykułów dziecięcych.
– Zakładając, że wiedziały, że wytwórnia należy do ciebie…
Słychać piknięcie jego komórki. Wyciąga ją z kieszeni, odczytuje wiadomość i marszczy czoło.
– Co jest? – pytam.
Zamiast mi odpowiedzieć, wstaje i podchodzi do stolika kawowego stojącego przy kanapie po drugiej stronie gabinetu. Podnosi pilota do telewizora i naciska guzik, po czym włącza się program lokalnej stacji informacyjnej.
Uradowana prezenterka, która szczerzy się szeroko do kamery, stoi przed jakimś budynkiem użyteczności publicznej z czerwonej cegły
– Przechodząc do pozostałych wiadomości, mamy dla państwa podnoszącą na duchu historię o ludzkiej szczodrości. Jak informowaliśmy w zeszłym miesiącu, pożar zniszczył magazyn bostońskiej siedziby Noworodków w Potrzebie. NwP to organizacja, która za darmo dostarcza niezbędne artykuły szpitalom i innym agencjom opiekującym się wcześniakami i chorymi lub ubogimi noworodkami w całych Stanach Zjednoczonych. – Kobieta robi pauzę, po czym kontynuuje:
– Wspomniany pożar był wyjątkowo druzgocący, ponieważ wybuchł w głównym ośrodku dystrybucji tych jakże potrzebnych artykułów. Lecz dziś anonimowy darczyńca przekazał organizacji aż dwa tysiące paczek pieluch. A oprócz tego kaszkę, ubranka, koce i zabawki. Nie wiemy, kim jest tajemniczy filantrop, lecz przewodnicza NwP Meryl Hopkins nazywa go aniołem. John, oddaję głos do studia.
Declan wyłącza telewizor i patrzy na mnie z niedowierzaniem.
– Złodziejka-filantropka? Nie kumam.
– Ja też nie. Czy Liam nie ma przypadkiem innych firm obsługujących rynek noworodków?
– Nie.
Dumam nad tym wszystkim przez chwilę, jestem na równi zdezorientowany i zaintrygowany.
Dwie złodziejki włamały się do magazynu i ukradły furgonetkę z pieluchami. Gdyby je złapali, zostałyby oskarżone o zuchwałą kradzież pierwszego stopnia i mogłyby dostać nawet trzydzieści lat odsiadki. Nieważne, że przekazały łup na cele dobroczynne.
Więc po co ryzykować?
A co z innymi artykułami? Z tymi ubrankami, jedzeniem i zabawkami? Jeżeli też pochodzą z kradzieży, to akcja z pieluchami stanowiła część operacji zorganizowanej na większą skalę. Jej zaplanowanie musiałoby trwać tygodniami albo nawet miesiącami.
Tyle trudu i zero własnej korzyści?
To nie ma sensu.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie podejmowałby takiego ryzyka, nie licząc na nagrodę. Może i złodziejkom nie zależało na pieniądzach, ale na czymś na pewno.
Bo jeśli chodzi o ludzką naturę, jednego jestem pewien. Jeżeli człowieka nie motywuje chciwość, to motywuje go coś znacznie mroczniejszego.
Na przykład władza.
Albo zemsta.
Jakże dobrze mi znane sprawy.
– Co robisz? – pyta Declan, gdy zaczynam szybko i mocno stukać w klawiaturę komputera.
– Idę zapolować.
Na monitorze wczytuje się strona internetowa Departamentu Obrony, zabieram się do dzieła.
Strzeżcie się złodziejki, bo oto nadchodzę.ROZDZIAŁ 3
Jules
Fin wzdycha z rozdrażnieniem, bo znowu oglądam się przez ramię.
– Przestaniesz wreszcie? Robię się przez ciebie nerwowa!
Mamroczę przeprosiny i biorę kolejny łyk margarity, ale i tak nie potrafię pozbyć się wrażenia, że ktoś się na mnie gapi.
Doskonale znam to uczucie, bo dorastałam pod czujnym okiem kilkunastu ochroniarzy, prywatnych nauczycieli i niań.
Dlatego skręca mnie z niepokoju, choć przecież powinnam świętować.
Fin i Max, które siedzą obok na hokerach przy wysokim stoliku w zatłoczonym, hałaśliwym barze La Fiesta, nie podzielają moich lęków. Szczerzą się i śmieją swobodnie, flirtując z przystojnym barmanem, który serwuje nam kolejne darmowe drinki.
Jak zwykle jestem szczęśliwą beneficjentką blasku roztaczanego przez moje przyjaciółki – mowa o darmowych drinkach – bo gdybym siedziała tu sama, z całą pewnością musiałabym bulić za alkohol.
Nie żebym była jakimś paskudztwem, ale na tle krągłości i porcelanowego piękna Fin oraz ostrego, twardego seksapilu Max jestem mniej więcej tak interesująca jak podeszwa.
Właśnie dlatego noszę workowate ciuchy, nie maluję się i używam fałszywego nazwiska: chcę wtopić się w tłum. Zniknąć w tle.
Przyciąganie uwagi to ostatnie, czego pragnę.
Bo uwaga oznacza pytania, a pytania oznaczają odpowiedzi, a odpowiedzi… zwłaszcza prawdziwe… to coś, czego nigdy nikomu nie daję.
Dla dziewczyny takiej jak ja uwaga może okazać się niebezpieczna.
Śmiertelnie niebezpieczna.
Trzymam więc głowę nisko, a buzię na kłódkę i utrzymuję maksymalny chłód oraz dystans, w przeciwieństwie do tych dwóch wariatek. Obie przyciągają wszystkie męskie spojrzenia w całym lokalu, wywołując przy tym spontaniczne erekcje.
Wolałabym, żebym Fin nie była tak zakochana w bluzeczkach z głębokim dekoltem.
– Mogłabyś je schować? – pytam gniewnie, wskazując na jej cycki. – Włażą mi do salsy.
Wyciągam miseczkę z salsą spod wiszących nad nią piersi, biorę nachosa z koszyczka na środku stołu i zanurzam go w sosie. A potem wrzucam go do ust, ciesząc się ostrością i przyjemnym chrupaniem.
Fin uśmiecha się do mnie z błogą miną.
– Wiem, że trudno ci to załapać, miseczko B, ale moje dziewczynki potrzebują przewiewu.
– Na moje oko potrzebują rusztowania.
– Czy ty sugerujesz, że mój majestatyczny biust jest obwisły? – pyta, unosząc brwi.
– Nie. Sugeruję, byś zainwestowała w bieliznę, dzięki której męska populacja Bostonu straci szansę dokładnego zapoznawania się z anatomicznymi szczegółami twojej klatki piersiowej. Teraz wyglądasz, jakbyś miała stanik z kalki technicznej. Tamten gość zaraz zejdzie na zawał.
Zielone tęczówki Fin zwracają się ku starszemu dżentelmenowi siedzącemu kilka stolików dalej. Gdy mężczyzna spostrzega, że na niego zerknęła, natychmiast zakrztusza się taco.
– Biedacy. Nie mają szans – mówi Fin czule.
– Skoro o tym mowa... – odzywa się Max pod nosem. – Facet przy krańcu baru – przerywa na chwilę, przygryzając dolną wargę – co za ciacho. Moje majtki zaraz staną w ogniu.
Patrzy przed siebie, ponad moim lewym ramieniem.
– Nie gap się! – syczy, gdy próbuję się obrócić, żeby też zerknąć na tego kolesia.
– No to jak niby mam ocenić, czy jest ciachem, czy nie?
– Nie patrz teraz – dodaje, akcentując ostatnie słowo i jak gdyby nigdy nic przygląda się własnym paznokciom. – Dam ci znać, jak przestanie wypalać oczami dziury w twojej potylicy.
Ktoś się na mnie gapi.
Mężczyzna.
Niedobrze.
– Jak on wygląda?
Max rzuca błyskawiczne spojrzenie i od razu wraca do pazurków. Na jej policzki wypływa rumieniec.
– Jakby umiał zapładniać kobiety poprzez osmozę. O rajusiu, jakie oczy. Jaka twarz. Jakie ciało – mruczy.
Fin zerka ukradkiem na tego gościa, kamuflując się zarzuceniem włosów za ramię.
– Wygląda jak połączenie Jamesa Bonda z Wolverinem – wtrąca. – Tyle że jest większy. I seksowniejszy.
– I zdecydowanie bardziej niebezpieczny… – wtóruje jej Max.
Niebezpieczny? Moje serce lekko przyśpiesza. Włoski na rękach stają mi dęba.
– Podaj puder z lusterkiem – zwracam się do Fin napiętym głosem.
Wymieniają z Max zaniepokojone spojrzenia, ale po chwili Fin zanurza rękę w wiszącej na krześle torebce i wydobywa małe puzderko z lusterkiem, bez którego nigdzie się nie rusza.
Podaje mi je bez słowa komentarza.
Otwieram je, biorę głęboki, uspokajający wdech i unoszę, udając, że sprawdzam, jak leży nieistniejąca szminka na moich wargach, ale tak naprawdę obserwuję faceta przy barze, który teraz stoi prawie dokładnie za mną.
Odbite w lusterku przeszywające, ciemne oczy patrzą prosto w moje.
Słodki Jezu. Mam wrażenie, jakby ktoś podłączył mnie do gniazdka elektrycznego.
Max się myliła. On nie jest ciachem.
Przecież to jebany wulkan.
Jest wielki, ciemnowłosy, do cna męski, jego szczękę pokrywa dwudniowy zarost, ma szerokie, zmysłowe usta… Rajusiu! Czarny garnitur od Armaniego leży na nim jak ulał, zaznaczają się pod nim jędrne bicepsy i uda. Gdy pociera dłonią żuchwę, dostrzegam tatuaże na jego knykciach.
Wygina usta w drobnym, drwiącym uśmieszku, jakby wiedział, że na jego widok żołądek poszedł mi w pięty.
– Sprzątanie w piątej alejce… – szepczę przerażona.
To jeden z wielu naszych szyfrów. Oznacza „wszystko się spierdoliło, trzeba odwrócić uwagę i uciekać, ile sił w nogach”.
Fin zamiera.
Max też, po czym wzdycha:
– Noż, do cholery…
Zamykam puzderko, oddaję je Fin i dopijam margaritę. Dotykam noża w kieszeni mojego płaszcza, żałując, że to nie spluwa. Następnie patrzę to na jedną, to na drugą przyjaciółkę.
Serce wali mi jak szalone, obijając się o żebra, a krew zamienia się w lawę.
– Gotowe?
– Nie zamierzam stracić kolejnej pary Louboutinów – cedzi z oburzeniem Fin.
– Dlatego zawsze powinnaś nosić buty motocyklowe jak ja – stwierdza Max. – Te twoje szpileczki nie nadają się do uciekania.
– Gdybym chciała wyglądać jak bezdomny cyrkowiec, skrupulatnie naśladowałbym twój styl, Maxima.
– Wal się, Finley.
Max piorunuje ją wzrokiem, bo nie znosi, jak ktoś zwraca się do niej pełnym imieniem, po czym wstaje gwałtownie i odchodzi, przechodząc przez wahadłowe drzwi prowadzące na tylny korytarz knajpy, gdzie znajdują się łazienki.
Pięć sekund po jej wyjściu słyszymy stłumione „bum”, a potem krzyk. Chwilę później z przenikliwym wyciem ożywa alarm przeciwpożarowy.
W restauracji wybucha chaos.
Spanikowani ludzie zrywają się na równe nogi, rozpychają się i wylewają na korytarz, w którym zniknęła Max. Siedzący na barowych krzesłach klienci robią dokładnie to samo, z krzykiem pędząc do frontowych drzwi.
Rozbłyskują czerwone i niebieskie światła alarmowe, następnie uruchamiają się spryskiwacze, a z sufitu leci lodowata woda. Kłęby szarego dymu unoszą się nad drzwiami prowadzącymi na korytarz.
Fin łapie mnie za rękę i ciągnie, a już po chwili rzucamy się biegiem, aby jak najszybciej się stąd wyrwać.
Przeciskamy się przez rzekę ludzkich ciał, zmierzając w stronę kuchni. Meandrujemy pomiędzy przewróconymi krzesłami, starając się nie poślizgnąć na mokrej podłodze. Gdy tylko wpadamy do kuchni, puszczam dłoń Fin i rozbiegamy się w przeciwnych kierunkach.
Ona skręca ostro w lewo, w stronę pokoiku personelu, a ja gnam ku tylnemu wyjściu. Później, gdy wszystkie przekażemy na specjalną skrzynkę głosową wiadomość, że jest już bezpiecznie, spotkamy się w mieszkaniu.
Jeżeli choć jedna z nas nie zadzwoni, pozostałe dwie nie wejdą do domu.
Już nigdy.
Wybiegam na zewnątrz, a chłodne, wieczorne powietrze kąsa mnie w rozpalone policzki. Jestem na parkingu za knajpą. Otaczają mnie przepełnione śmietniki, z których wylewają się odpadki.
Biegnę przez ulicę najszybciej, jak potrafię, nie obracając się za siebie. Gdy docieram na chodnik, skręcam ostro w prawo i zmierzam ku kolejnej, tym razem ruchliwej, czteropasmowej drodze, po której pędzi mrowie samochodów.
Nie słyszę dudniących za mną kroków. Słyszę tylko dziki huk mojego serca i zziajany, spanikowany oddech.
Zatrzymuję się na rogu ulicy, którą biegnę, i ruchliwej drogi i sprawdzam, co dzieje się za mną, ale nikogo tam nie ma.
Nie śledzi mnie.
Uciekłam.
Biorę haust powietrza, zwalniam odrobinę, ale idę dalej, w stronę jasno rozświetlonego budynku przede mną. To stare kino, jak z dawnych filmów, z malutką kasą przy chodniku i zdobną markizą w stylu art deco. Przed wejściem kręci się niewielki tłum widzów czekających na otwarcie drzwi.
Przy krawężniku, kawałek dalej, zatrzymuje się taksówka. To dla mnie jak dar od niebios.
Znowu rzucam się biegiem.
Wyprzedzam młodą parkę i otwieram tylne drzwi samochodu, następnie wskakuję do środka, zamykam drzwi z trzaskiem, opadam ciężko na siedzenie i wyglądam przez okno w poszukiwaniu oznak jakiegoś zagrożenia.
– Na Beacon Hill, proszę – rzucam taksiarzowi, z trudem łapiąc oddech.
– Mount Vernon Street numer 59, jeśli mnie pamięć nie myli – odpowiada niski głos po mojej lewej.
Głos z irlandzkim akcentem. Lód ścina krew w moich żyłach.
Obracam głowę i dostrzegam, kto siedzi obok. Mężczyzna uśmiecha się niczym buzująca testosteronem wersja kota z Cheshire.
Wulkan.
Znany też jako Liam Black.
Znany też jako największy, najtwardszy i najbrutalniejszy mafioso po obu stronach Atlantyku.
Facet, któremu ukradłam furgonetkę pieluch.
Cholera.ROZDZIAŁ 4
Jules
Siedzę i gapię się na niego bez słowa, więc to on przerywa ciszę.
– Mieszkasz w szpanerskiej dzielnicy. – Jego uśmiech staje się jeszcze szerszy. Rozjarzona światłami markiza kina oświetla jego idealnie białe zęby. – Więc stare powiedzenie „zbrodnia nie popłaca” chyba jest jednak nietrafne.
Taksówka rusza i włącza się do ruchu. Udaje mi się odkleić język od podniebienia i usiąść prosto. Staram się spojrzeć na niego z pogardą, ale zakładam, że mi się nie udało, biorąc pod uwagę, jak wiele funkcji mojego organizmu przestało poprawnie działać.
– Coś o tym wiesz – odpowiadam cierpko.
– Och, mała – rechocze. – Zastanawiałem się, jaką taktykę obierzesz. Większość ludzi w twoim położeniu zaczyna się wypierać. A potem próbują się targować… – Zawiesza głos, jego uśmiech znika. – A potem płyną łzy… – kończy niższym o oktawę tonem.
– Ze mnie łez nie wyciśniesz. A jeżeli myślisz, że się ciebie boję, to zastanów się jeszcze raz.
– Uderzyłaś się w głowę jakoś niedawno? – pyta, unosząc brew. – To chyba jedyne logiczne wyjaśnienie, skoro się nie boisz. Biorąc pod uwagę dramatyczne wyjście, jakie odegrałyście w restauracji, zakładam, że wiesz, kim jestem.
Czekając na odpowiedź, świdruje mnie tymi miotającymi laserowe promienie oczami i uśmiecha się cwaniacko, emanując niebezpieczeństwem i męstwem.
Nienawidzę go.
Przez całe życie miałam do czynienia z mężczyznami jego pokroju i nienawidzę ich wszystkich.
– Z moją głową wszystko gra – odpowiadam, patrząc mu prosto w oczy. – I doskonale wiem, kim jesteś. Natomiast ty powinieneś wiedzieć, że nieważne, co mi zrobisz, jak wielki i przewlekły zadasz mi ból, i tak nic ci nie powiem.
Liam Black dziwnie na mnie patrzy. Jego wzrok wyraża zdegustowanie, a może rozczarowanie, nie jestem pewna. Lecz gdy samochód podskakuje na jakiejś nierówności, to spojrzenie znika bez śladu.
– Tak bardzo palisz się na spotkanie ze stwórcą? – burczy, a w jego ciemnych oczach pojawia się błysk.
– Palę się, żeby się od ciebie uwolnić – warczę. – Więc pośpiesz się i zastrzel mnie albo uduś, albo zrób, co tam ci chodzi po głowie, ale miejmy to już za sobą.
Dziwne spojrzenie powraca.
Tym razem kierowca patrzy się na mnie w ten sam sposób, zerka niespokojnie, ale trudno się dziwić, bo zażądałam, żeby jego szef mnie załatwił.
– Skąd ta wrogość? – pyta Liam ze szczerym zainteresowaniem. – Koniec końców to ja tu jestem ofiarą.
Z mojej piersi wyrywa się ironiczny śmiech.
– Ofiarą? Jak ty jesteś ofiarą, to ja orangutanem.
Lustruje mnie spojrzeniem, wodząc po moim ciele ostrym jak brzytwa wzrokiem.
– Ciekawe… A gdzie schowałaś ogonek? – pyta z ciężkim od sarkazmu, irlandzkim akcentem.
Gapię się na niego zdumiona.
Drażni się ze mną. Szydzi ze mnie. Zabije mnie, ale uznał, że najpierw się trochę zabawi.
Co za tupet!
– Orangutany nie mają ogonów! – cedzę przez zaciśnięte zęby.
– Myślałem, że wszystkie małpy mają.
– Orangutany to nie tylko małpy. To naczelne. – Jako że i tak jestem już żywym trupem, postanawiam pokusić się o uszczypliwość. – Jak ty.
– Jestem niby małpą naczelną? – Przykłada palec wskazujący do brody i stuka kilka razy w zamyśleniu. – Może być, nazywano mnie znacznie gorzej.
Nie wygląda na urażonego, wręcz przeciwnie, chyba dobrze się bawi. Po chwili ponownie się uśmiecha.
Co za psychopata. Przewracam oczami na tę myśl.
Przez kilka minut jedziemy w ciszy i mierzymy się wzrokiem. W końcu nie mogę tego wytrzymać i rzucam ostro:
– Powiedz przynajmniej, jak zamierzasz to zrobić!
Jego wzrok opada na moje usta, mężczyzna zwilża wargi językiem.
– Zrobić…? – powtarza chropowatym głosem i wraca spojrzeniem do moich oczu, tym razem jego wzrok płonie. – Ale co?
– Zabić mnie.
Kierowca taksówki robi gwałtowny zwrot, po czym wraca na właściwy tor jazdy, przez co rzuca mną o drzwi. Liam siedzi niewzruszony i gapi się na mnie z żarem tysiąca słońc.
– Jestem ciekaw… – zaczyna.
– Stosunku seksualnego z innym facetem? Brawo. Uważam, że więcej mężczyzn powinno przyznawać się do heteroelastyczności. Nie ma się czego wstydzić.
Napina mięśnie żuchwy i ponownie patrzy na moje usta.
– Och, jeżeli chodzi o preferencje seksualne, jestem wręcz kryształowo jednoznaczny, mała złodziejko – odpowiada śmiertelnie aksamitnym głosem. Mruży oczy i zaczyna palić mnie spojrzeniem. – Dowiódłbym ci tego, gdybym nie wiedział, jak bardzo to lubisz.
Nie zamierzam dać temu aroganckiemu gnojkowi satysfakcji i nie przerywam kontaktu wzrokowego, choć jestem pewna, że jeżeli jakimś cudem wyjdę z tej taksówki żywa, nabawię się stresu pourazowego.
Liam Black tak bardzo wstrząsa ludzkim organizmem, że późniejsze leczenie wymaga lat psychoterapii.
– Nie schlebiaj sobie – mówię.
– Nie schlebiam. I przestań bawić się tym nożem w kieszeni. Jeżeli mnie dźgniesz, to tylko mnie rozwścieczysz.
Patrzę na niego dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy zaryzykować… Wcześniej planowałam, aby wyciągnąć nóż i rzucić się na niego.
Zaciska usta. Podejrzewam, że powstrzymuje w ten sposób śmiech.
– Tak jak mówiłem, zanim niegrzecznie mi przerwano, jestem ciekaw, dlaczego przekazałaś to, co mi ukradłaś, na cele dobroczynne?
– Nie ukradłam tego tobie. Zwinęłam to z magazynu.
– Z mojego magazynu.
– Nie, właścicielem magazynu jest jakaś szemrana korporacja.
– Moja szemrana korporacja.
– Jedna z wielu… – rzucam ostro.
– Ano. Zbyt wielu, żeby się w tym rozeznać. Muszę przyznać, że zanim wywinęłaś ten numer, nawet nie wiedziałem o tej firmie.
– Czyli twoje pachołki ją otworzyły, co? Po prostu kolejna pralnia pieniędzy?
– Coś w tym guście – mówi, wzruszając ramionami.
– Więc cóż, gdybyś był ciekaw, masz dziewięćdziesiąt sześć takich firm.
– Wytwórni pieluch?
– Szemranych korporacji, tak zwanych „przykrywek”.
Milknie na chwilę i bacznie mi się przygląda. Na jego obliczu maluje się coraz większe zaciekawienie i chyba cień szacunku, choć pewnie się mylę.
– Sprawdzałaś mnie, mała złodziejko?
– Coś w tym guście.
– Dlaczego? – pyta, ignorując, że odpowiedziałam, używając jego wcześniejszych słów.
– Z zasady odrabiam zadanie domowe przed robotą.
Patrzy na mnie z tym samym zaciekłym skupieniem co wcześniej w restauracji. To skupienie jest niczym jakaś fizyczna siła. Niczym elektryczny szept muskający moje zakończenia nerwowe. Niczym palec, delikatnie postukujący mnie w ramię.
Serce wali mi jak młot kowalski.
– I czego jeszcze dowiedziałaś się na mój temat? – pyta.
Moje nerwy – krótkie nawet w najkorzystniejszych okolicznościach – w końcu puszczają.
– Powiem ci, czego się nie dowiedziałam.
– Słucham. – Ponagla mnie po chwili.
– Że jesteś tak wkurzająco gadatliwy! Zabijesz mnie w końcu czy co? Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż pogawędki z typami twojego pokroju.
O Boże, ale przyjemnie. Obserwowanie, jak jego złą, wymuskaną twarz wykrzywia szczere zdumienie, to czysta słodycz.
Założę się, że nawet nie pamięta, kiedy ostatnio ktoś potraktował go z takim brakiem szacunku.
A zwłaszcza dziewczyna.
Jeden zero dla rodzaju żeńskiego.
Poczucie satysfakcji nagle znika, bo Liam Black łapie mnie za ramiona, podnosi nad siedzeniem i sadza sobie na kolanach.
Wzdycham, gdy zamykają się wokół mnie jego ramiona.
Jest ogromny i niewiarygodnie silny. Wiję się i rzucam, ale przytrzymuje mnie bez trudu. Gdy zaczynam krzyczeć i kopać w drzwi, kierowca skrzeczy spanikowany:
– Hej tam! Bez przemocy! Bo zaraz się zatrzymam i was wyrzucę!
– Zatrzymaj się, to dostaniesz kulę w łeb, kolego – odpowiada spokojnie Black. – Jedź dalej.
Gdy rozgorączkowany kierowca skręca i zwalnia, ewidentnie zmierzając na pobocze, mój oprawca rzuca:
– Nazywam się Liam Black.
Pół minuty później, w taksówce pędzącej szosą z pełną szybkością, uwięziona w jego ramionach cedzę przez zęby:
– Rany, taki respekt musi być przydatny.
– Rzeczywiście, przydaje się od czasu do czasu. – Patrzy na mnie, bezradnie zamkniętą w jego ramionach. – Odpowiedz na pytanie.
– Nie – syczę.
– Nie?
Jego ton świadczy o tym, że sam nie wie, czy moja jednoznaczna odpowiedź bardziej go rozdrażniła, czy rozbawiła. Przez chwilę przygląda się mojemu profilowi, po czym stwierdza zaskakująco:
– Ty się mnie nie boisz.
Powiedział to tak, jakby właśnie odkrył Atlantydę. Ze zdumieniem, zaskoczeniem i – co dziwne – odrobiną dumy.
– Powiedzmy, że szanuję twoje zdolności uśmiercania ludzi. A teraz już mnie puść.
– Żebyś mogła włamać się do firmy kolejnego Bogu ducha winnego biznesmena i ukraść artykuły do pielęgnacji niemowląt?
– Żebym mogła wbić ci kciuki w gałki oczne.
– Aleś brutalna… – rechocze.
– To nie ja groziłam taksiarzowi, że go zastrzelę.
– Nikt nie jest idealny.
– Ty na pewno nie, pewnie wrzucisz mnie do rzeki Charles w betonowych butach.
Nachyla się do mojego ucha i mówi ochrypłym szeptem:
– Jeśli już, to wrzuciłbym cię do zalewu, nie do rzeki. Ale przecież już wiesz, że nic ci nie zrobię. A teraz odpowiadaj, do cholery, dlaczego oddałaś to, co mi zabrałaś, bo zaraz przerzucę cię przez kolano i dam powód do płaczu… Bądźmy szczerzy, obojgu nam sprawiłoby to radość…