- W empik go
Piękny żółty Dunaj. Wg rękopisu. Pierwsze polskie tłumaczenie - ebook
Piękny żółty Dunaj. Wg rękopisu. Pierwsze polskie tłumaczenie - ebook
Pierwszy polski przekład wg rękopisu
Ilia Krusch, emerytowany pilot dunajskich statków, wygrywa doroczny konkurs Towarzystwa Dunajskiej Wędki, skupiającego wędkarzy z wszystkich krajów położonych nad Dunajem. Potem wybiera się łódką na wędkarską wyprawę od źródeł Dunaju do jego ujścia. Tymczasem w Wiedniu powstaje Międzynarodowa Komisja, mająca opracować plan rozbicia świetnie zorganizowanej siatki przemytników działającej na wodach Dunaju, której szefem jest niejaki Latzko. Komisja powołuje szefa policji w Peszcie Karla Dragocha na szefa działań policji i celników wszystkich zainteresowanych krajów. Krusch kontynuuje spływ Dunajem. Podczas jego postoju w Ulm nieznajomy, pan Jaeger, prosi wędkarza, by zabrał go z sobą w dalszy rejs. W zamian oferuje pięćset florenów za ryby złowione po drodze przez Kruscha. Wędkarz przystaje na tę propozycję. Płynąc razem, obaj starają się unikać ludzi. Skromnego wędkarza męczy zainteresowanie jego osobą. Jako człowiek dyskretny nie wnika w powody, dla których stroni od ludzi jego towarzysz. Jaeger zupełnie nie jest zainteresowany wędkowaniem, ciekawi go natomiast wszystko, co dotyczy dunajskiej żeglugi, i chętnie słucha uwag na ten temat dawnego dunajskiego pilota. W Wiedniu pan Jaeger opuszcza Kruscha, zapowiadając listownie, że dołączy do niego ponownie w okolicy Budapesztu albo Belgradu. Oddział policji dowodzony przez Karla Dragocha robi obławę na przemytników w Małych Karpatach, ale złoczyńcom udaje się uciec. W Peszcie Krusch zostaje wzięty za przywódcę przemytników Latzko i aresztowany. Spędza kilka dni w areszcie, po sprawdzeniu jego tożsamości zostaje uwolniony i rusza w dalszą drogę. W Belgradzie, po miesiącu nieobecności, dołącza do niego Jaeger. W miasteczku Orsova zmuszeni są do całodobowego postoju z powodu wzmożonych rewizji zarządzonych przez Międzynarodową Komisję. Uwagę ich obu zwraca dobrze prowadzona barka, która płynie mniej więcej równo z nimi. W okolicach Silistry po nocnej nawałnicy załoga barki uprowadza Kruscha i Jaegera. Krusch zostaje zmuszony do prowadzenia barki, która podczas burzy straciła pilota. Za Gałaczem Jaeger znika z pokładu. Krusch nie wie, czy udało mu się uciec, czy utonął. Z usłyszanej przypadkiem rozmowy dowiaduje się, że barka należy do przemytników, a na jej pokładzie jest Latzko. Domyśla się, że statek ma podwójne dno i dlatego podczas rewizji nie znaleziono przemycanych towarów. Gdy barka dociera do ujścia Dunaju, na Morzu Czarnym czeka na nią statek, który ma odebrać kontrabandę. Aby to uniemożliwić, Krusch osadza barkę na mieliźnie. Rozwścieczony Latzko mocnym ciosem pozbawia go przytomności, ale odważny czyn Krucha pozwala celnikom aresztować załogę statku. Z celnikami przybywa Jaeger, który udziela pomocy wędkarzowi i wyznaje mu, że jest Karlem Dragochem. Towarzyszył Kruschowi w żegludze, by śledzić rzekę i wytropić oszustów. Ilia Krusch otrzymuje nagrodę dwóch tysięcy florenów ustanowioną przez Międzynarodową Komisję. Otoczony powszechnym szacunkiem, pozostaje skromnym człowiekiem i zapalonym wędkarzem. Utrzymuje przyjazne stosunki z Karlem Dragochem.
Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja” zawiera obecnie ponad 35 powieści Juliusza Verne’a i każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich oraz o mnóstwo przypisów. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65753-14-4 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podróże można odbywać na różny sposób. Można wyruszyć piechotą, polecieć samolotem, pojechać autem lub wsiąść na statek. Można zwiedzać obce krainy lądem albo też przemieszczać się od jednej do drugiej morzami lub oceanami. Można też spłynąć łodzią po rzece, szczególnie gdy ta należy do największych na świecie. Taką właśnie podróż zaproponował czytelnikom Juliusz Verne pod koniec swego życia. Po pełnej przygód wyprawie rzeką Orinoko i nie mniej emocjonującej po wielkiej Amazonce tym razem autor zabrał nas do Europy, której znaczną część poznamy, spływając razem z wędkarzem Ilią Kruschem pięknym żółtym Dunajem. Nie „modrym”, jak się zwykło mówić o tej rzece, lecz właśnie „żółtym”. Wyjaśnienie takiego nazwania wielkiej rzeki Europy znajdziemy w powieści, kiedy już miniemy Żelazne Wrota, malowniczy wąwóz, będący jedną z najwspanialszych atrakcji na jej długim biegu.
Będzie to podróż spokojna, z reguły bez wielkich wydarzeń i nagłych zwrotów akcji, tocząca się w rytmie, w jakim poruszają się wody Dunaju. W ciągu całej wyprawy w powieści będzie się przebijała miłość do wędkarstwa, pochwała tego sposobu rekreacji, wymagającej opanowania, spokoju, sprytu, umiejętności oraz wielkiej wiedzy odnoszącej się zarówno do sprzętu: wędzisk, wędek, haczyków, żyłek, do przynęt i zanęt, jak też do sposobu życia i zachowania poszczególnych gatunków ryb.
Jakże różni się ten utwór od powieści, którą polscy czytelnicy znają pod różnymi tytułami: Pilot dunajskich statków, Tajemniczy rybak czy Tajemniczy pilot, wersji dość radykalnie przerobionej przez syna pisarza Michela Verne’a, który zrobił z tekstu dramat kryminalny, zupełnie wbrew intencjom swego ojca.
Teraz polscy miłośnicy mają okazję zapoznać się z trzecią już powieścią, po Latarni na Krańcu Świata i Sekrecie Wilhelma Storitza, której treść oparta jest na rękopisie Juliusza Verne’a, a to dzięki temu, że w 1986 roku miasto Nantes za kwotę sześciu milionów franków odkupiło od spadkobierców pisarza rękopisy, spoczywające dotąd w rodzinnym sejfie.
Utwór powstał w 1901 roku, po raz pierwszy ukazał się drukiem w roku 1987, nakładem francuskiego Towarzystwa Juliusza Verne’a, a później, w roku 1999, opublikowało go wydawnictwo Stanké w Kanadzie. Nigdy wcześniej nie był wydany z ilustracjami, ale w wydaniu „Biblioteki Andrzeja” znalazły się liczne ilustracje czarno-białe i barwne wykonane przez Damiana Christa.
Życzę przyjemnej lektury
Andrzej ZydorczakRozdział I
Konkurs w Sigmaringen1
Tego dnia – dwudziestego piątego kwietnia – niezwykłe ożywienie objawiające się śpiewami, hochs2, oklaskami i brzękiem szklaneczek napełniało oberżę Miejsce Spotkań Wędkarzy.
Okna oberży, położonej na samym krańcu czarującego miasteczka Sigmaringen, stolicy pruskiej enklawy Hohenzollernów3, otwierały się na lewy brzeg Dunaju, prawie u źródeł tej wielkiej rzeki centralnej Europy.
Jak na to wskazywał szyld, piękne malowidło z gotyckimi literami zawieszone powyżej drzwi wejściowych, to właśnie w tej oberży zebrali się tamtego dnia członkowie Dunajskiej Wędki, międzynarodowego towarzystwa wędkarzy, przeważnie narodowości niemieckiej, austriackiej i węgierskiej. To tutaj pełnymi kuflami i pełnymi szklanicami pito dobre monachijskie piwo i dobre węgierskie wino. Podczas spotkań wielka sala pod chmarą długich fajek ginęła pośród kłębów wonnego dymu. Chociaż członkowie towarzystwa prawie się nie widzieli, to jednak się porozumiewali, a jeśli nie mogli się słyszeć, to chyba byli głusi.
Należy zauważyć, że jeśli wędkarze w czasie oddawania się swemu zajęciu są ludźmi spokojnymi i niezwykle milczącymi, to poza tym są najhałaśliwszymi ludźmi na świecie, a jeśli chodzi o opowieści o ich świetnych wyczynach, dorównują myśliwym, jeśli ich nie przewyższają.
Wokół stołu w oberży pod koniec bardzo pożywnego posiłku zebrało się około stu gości. Zgromadzili się tu wszyscy rycerze wędki, szaleńcy spławika, fanatycy haczyka. Bez żadnego wahania można było przyjąć, że podczas zawodów w ten piękny kwietniowy poranek bardzo wyschły im gardła. Dlatego też na pomocniczym stoliku znajdowała się wielka liczba butelek, które zajęły miejsca likierów towarzyszących kawie: arak robiony z fermentowanego ryżu, tafia ze wschodnich Indii, ratafia sporządzana z czarnych porzeczek, curacao, gdańska wódka, jałowcówka, eliksir Garusa, krople Hoffmana, kirsz, keetwasser, korsoli z Turynu, scubac, a nawet whisky4 robiona ze szkockiego jęczmienia, chociaż w towarzystwie nie było ani jednego członka pochodzącego z zielonej Erin5.
W oberży Miejsce Spotkań Wędkarzy wybiła trzecia godzina po południu, kiedy zebrani, z coraz żywszymi barwami na twarzach, odeszli od stołu. Kilku zataczało się i szukało oparcia na swoich sąsiadach. Trzeba jednak powiedzieć prawdę, że większość mocno trzymała się na nogach. Czy nie byli przyzwyczajeni do długich bankietowych posiedzeń, do których dochodziło kilka razy w roku przy okazji konkursów Towarzystwa Dunajskiej Wędki? Konkursy odbywały się bardzo regularnie, świętowano je hucznie i cieszyły się wielką i zasłużoną renomą zarówno w górnym, jak też w dolnym biegu tej sławnej rzeki, żółtej, a nie niebieskiej, jak to opiewa słynny walc Straussa. Z księstwa Badenii, Wirtembergii, Bawarii, Austrii, Węgier, prowincji rumuńskich przybywali zawodnicy dzięki swemu poświęceniu, aktywności, ku większej chwale prezesa towarzystwa, Węgra Miclesco.
Towarzystwo istniało już od pięciu lat. Mogło prosperować dzięki składkom i wkładom swoich członków. Stale rosnące zasoby pozwalały na dawanie w konkursach wędkarskich dość cennych nagród. Ponadto walczyło – i nie bez sukcesów – ze współzawodniczącymi z nim innymi stowarzyszeniami, a jego sztandar iskrzył się medalami otrzymywanymi z okazji kolejnych zwycięstw. Było zawsze na bieżąco z prawodawstwem dotyczącym materii wędkarstwa rzecznego, podtrzymując swoje prawa zarówno wobec państwa, jak też osób prywatnych, i w każdym kraju, jak wiadomo, każdy mógł łowić w rzekach, spławnych biegach wód, czy to techniką spławikową, czy też gruntową. Towarzystwo posiadało także wzdłuż rzeki kilka stawów, w którym hodowano narybek pod dozorem zaprzysiężonych strażników pracujących na własny rachunek. W końcu broniło swoich przywilejów z tą zaciętością, można by powiedzieć: zawodowym uporem, charakterystycznym dla ludzkich istot, które wędkarskie instynkty czynią godnymi zaliczenia do specjalnej kategorii ludzkości.
Jeśli chodzi o zawody, które odbyły się tego dnia, były pierwszymi w roku 186… O piątej rano członkowie Dunajskiej Wędki, w liczbie sześćdziesięciu, opuścili miasto i ruszyli nad lewy brzeg Dunaju, nieco poniżej Sigmaringen.
Panowała piękna pogoda, było nawet dość ciepło i nie zachodziła potrzeba zabezpieczania się przed deszczem. Zawodnicy nosili stroje towarzystwa, czyli luźną wełnianą odzież, którą w czasie dużych upałów zastępowali płócienną: krótką bluzę pozwalającą na swobodne ruchy, spodnie wpuszczone w buty o mocnych podeszwach, białe czapeczki z szerokim daszkiem, w potrzebie chronionym przez 6 tego samego koloru. Byli wyposażeni w różne przybory, wyliczone w Podręczniku wędkarza: wędki, wędziska, podbieraki7, żyłki zapakowane w futeralik ze skóry daniela, przypony8, pudełko ze spławikami, ciężarki, ziarenka ołowiu różnych rozmiarów dokładane do ciężarka, zapas sztucznych much, kordonka. Łowienie mogło być wolne w tym sensie, że ryby, jakiekolwiek by były, miały dobrze brać, więc każdy wędkarz mógł założyć przynętę na haczyk w dowolnym miejscu, jakie będzie mu odpowiadało, chcąc łowić określony gatunek ryb: ukleje, węgorze, brzany9, leszcze, karpie rzeczne, klenie10, jazgarze, płocie, kiełbie, świnki, lipienie11, okonie, liny, flądry, pstrągi, szczupaki i inne, które żyją w wodach Dunaju.
Równo o szóstej dokładnie dziewięćdziesięciu siedmiu zawodników znajdowało się na swoich stanowiskach z wędziskami w ręku, gotowych do rzucenia haczyków do rzeki.
Trąbka dała sygnał do rozpoczęcia zawodów i dziewięćdziesiąt siedem żyłek zawisło nad wodami wzdłuż całego brzegu.
Na konkurs przeznaczono dużo nagród, ale dwie najgłówniejsze, o wartości dwustu florenów12, miały zostać przyznane, po pierwsze: wędkarzowi, który złowi najwięcej ryb, po drugie: wędkarzowi, który złowi rybę o większej wadze niż inni.
Zawody przebiegały w doskonałych warunkach. Co prawda doszło do kilku sporów o zbyt surowo pilnowane miejsca i o poplątane żyłki. Były to normalne, zwykłe, małe zdarzenia, wymagające interwencji komisarzy, ale do końca konkursu, który za pięć jedenasta ogłosił drugi dźwięk trąbki, nie wydarzyło się nic poważnego.
Każdy połów został przedstawiony jury złożonemu z prezesa Miclesco i czterech członków Towarzystwa Dunajskiej Wędki. Ci uczciwi ludzie sądzili z największą bezstronnością, taką że nie złożono żadnego protestu, chociaż w tym specyficznym środowisku często zapalały się głowy, kiedy w grę wchodziła miłość własna. Jeśli chodzi o wyniki zawodów, o przyznanie różnych nagród, czy to za wagę jednej ryby, czy za ich liczbę, to szacowne jury trzymało je w tajemnicy. Miano je poznać dopiero w momencie przyznawania nagród, to znaczy po posiłku, który połączył wszystkich uczestników przy jednym stole.
Ten moment właśnie nadszedł. Wędkarze, nie mówiąc już o ciekawskich, którzy przybyli z Sigmaringen, zebrali się przed estradą, na której przebywał prezes i pozostali członkowie jury.
Prawdą było, że jeżeli nie brakowało siedzeń, ławek czy stołków, to nie brakowało także stołów ani dzbanów z piwem, ani butelek rozmaitych napojów alkoholowych, ani większych i mniejszych szklanic. Podczas spotkań wędkarze nie rozmawiali, nie siedząc, i nie siedzieli, nie pijąc.
W tej chwili wstał prezes Miclesco i został powitany okrzykami: „Słuchajcie… słuchajcie!”, równie licznymi, co hałaśliwymi.
Pan Miclesco, czterdziestopięcioletni mężczyzna w pełni sił żywotnych, przedstawiał czysty typ Węgra o sympatycznej twarzy, ciepłym i stonowanym głosie, stanowczych i eleganckich ruchach. Prezentował się bardzo dobrze między swoimi dwoma pomocnikami, jednym starszym, Serbem Ivetozarem, drugim młodszym, Bułgarem Titchą. Miał przemawiać po niemiecku, który to język rozumieli wszyscy członkowie Dunajskiej Wędki, więc ani jedno słowo nie mogło ujść uwadze zebranych.
Po opróżnieniu kufla pieniącego się piwa, którego piana pozostawiła na końcówkach długich wąsów błyszczące perełki, pan Miclesco odezwał się w takie słowa:
– Moi drodzy koledzy, nie oczekujcie jakiejś przemowy ze wstępem, rozwinięciem i dobrze uporządkowanym zakończeniem. Nie jesteśmy tutaj, by upajać się oficjalnymi przemowami, lecz pojawiliśmy się w celu porozmawiania o naszych małych sprawach w gronie dobrych towarzyszy, powiedziałbym nawet braci, jeśli takie określenie wydaje się wam sprawiedliwe dla międzynarodowego zgromadzenia!
Te dwa zdania, długie jak wszystkie, które generalnie pojawiają się na początku przemowy, choćby nawet mówca bronił się przed rozprawianiem, zostały przyjęte jednomyślnymi oklaskami, do których dołączyły liczne wołania: „Bardzo dobrze! Bardzo dobrze!”, zmieszane z okrzykami, a nawet głośnymi czknięciami.
Następnie, kiedy prezes podniósł swoją szklanicę, wszystkie pełne szklanki przyznały mu rację, trącając się. Te, które się roztrzaskały przy tym silnym uderzeniu, zostały natychmiast wymienione na inne.
Pan Miclesco kontynuował swoją przemowę, stawiając wędkarzy w pierwszym rzędzie ludzkości. Wykazał wszystkie cnoty, wszystkie zalety, w jakie wyposażyła ich wspaniałomyślna natura. Mówił, że cechują się cierpliwością, pomysłowością, zimną krwią, wspaniałą inteligencją wymaganą w tej sztuce, ponieważ wędkarstwo jest raczej sztuką niż rzemiosłem. Widział tę sztukę znacznie przewyższającą wyczyny łowieckie, którymi niesłusznie chwalą się myśliwi.
– Czy można porównywać polowania z łowieniem ryb…? – zawołał.
– Nie! Nie…! – odpowiedzieli ze wszystkich stron zebrani.
– Jaką zasługą jest zabicie młodej kuropatwy czy zająca, kiedy się je widzi w dobrej odległości i które pies – czy my mamy psy…? – przynosi ku jego chwale…? Jeśli dostrzeżecie zwierzynę w odpowiednim czasie, możecie do niej swobodnie celować i posyłać w jej kierunku całą masę ziarenek śrutu, z których większość mija cel…! Z rybą jest inaczej: nie można jej śledzić spojrzeniem… gdyż ukrywa się pod wodą… Pozostaje tylko haczyk uwiązany na końcu waszego przeponu i trzeba zręcznych manewrów, delikatnych zachęt, umysłowego wysiłku, instynktownej zręczności, by zmusić rybę do chwycenia przynęty, by zręcznie ją zaciąć, by wyciągnąć z wody, czasami omdlewającą na końcu żyłki, czasami silnie podrygującą i że tak powiem osobiście oklaskującą zwycięstwo wędkarza!
Tym razem rozległ się grzmot braw, który ogłuszył siedzących na estradzie. Z pewnością prezes Miclesco trafił w uczucia członków Dunajskiej Wędki. Wiedział, że daleko może się posunąć w pochwale swoich kompanów, umieszczając ich szlachetne czynności powyżej wszystkich tych, które tworzą ludzką inteligencję. Nie musiał się obawiać, że zostanie posądzony o przesadę, podnosząc aż pod niebiosa żarliwych adeptów nauki o łowieniu ryb, nawet przywołując wspaniałą boginię13, która przewodniczyła w starożytnym Rzymie igrzyskom na cześć wielbicieli rybołówstwa.
Nie można było wątpić, że zrozumiano jego słowa, ponieważ oklaski i okrzyki wybuchnęły z jeszcze większą siłą.
Wtedy prezes, nabrawszy tchu po opróżnieniu kufla napełnionego śnieżystym piwem, rzekł:
– Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak obsypać girlandami pochwał nasze towarzystwo, którego pomyślność ciągle wzrasta, które każdego roku przyjmuje nowych członków i które zyskało zasłużoną renomę w Europie Środkowej! Nie będę mówił o jego sukcesach, gdyż je znacie, i mieliście w nich swój znaczny udział, zajmując czołowe miejsca w różnych zawodach wędkarskich! Prasa niemiecka, prasa czeska i prasa rumuńska nigdy nie szczędziły mu jakże cennych pochwał, dodam, że bardzo zasłużonych. Wznoszę więc toast – i proszę, byście mi przyznali rację – na cześć osobistości, które tak się przyczyniają do międzynarodowej sławy Dunajskiej Wędki!
Nie ma chyba potrzeby mówić, że na to wezwanie przyznano rację prezesowi Miclesco. Butelki opróżniły się do szklanic, a szklanice wypróżniły się do gardeł z taką łatwością, jak wody wielkiej rzeki i jej dopływów płyną na przestrzeni pięciu tysięcy kilometrów między jej brzegami!
Może by na tym poprzestano, gdyby przemowa prezesa skończyła się na tym ostatnim toaście. Jednakże – czemu nie należy się dziwić – nastąpiły jeszcze kolejne, bardzo na miejscu i odpowiednie.
Faktycznie, prezes uniósł się na całą swoją wysokość. Powstali również skarbnik i sekretarz towarzystwa. Każdy z nich w prawej ręce trzymał kielich bardzo zniemczonego szampana, a lewą położył na sercu. Następnie głosem, którego huk ciągle narastał, powiedział, jednocześnie patrząc na zebranych:
– Piję za Towarzystwo Dunajskiej Wędki!
Wszyscy zerwali się z miejsc z kielichami na poziomie ust. Kilku weszło na ławy, kilku innych na stoły. Jednym doskonale wspólnym okrzykiem odpowiedzieli na wezwanie pana Miclesco.
Po opróżnieniu kielichów wszyscy chwycili za kufle stojące przed nimi, a prezes z jeszcze większą emfazą wykrzyknął:
– Za różne narody, za Badeńczyków, Wirtemberczyków, za Bawarczyków, Austriaków, Węgrów, Serbów, Wołochów, Mołdawian, Besarabów14, Bułgarów, których w swoich szeregach posiada Dunajska Wędka!
I Bułgarzy, Besarabowie, Wołosi, Serbowie, Węgrzy, Austriacy, Bawarczycy, Wirtemberczycy i Badeńczycy odpowiedzieli mu jak jeden mąż, pochłaniając zawartość swoich kufli.
Prezes Miclesco zakończył swoje przemówienie, obwieszczając, że pije zdrowie każdego z członków towarzystwa. Ale ponieważ ich liczba dosięgała dwustu siedemdziesięciu trzech, musiał się ograniczyć do objęcia wszystkich w jednym toaście.
Odpowiedziano mu na to tysiącznymi głośnymi okrzykami, które przeciągnęły się aż do wygaśnięcia sił wokalnych.
Tak wyglądał interesujący punkt programu, drugi po pierwszym, którym były ćwiczenia biesiadne.
Trzeci miał polegać na ogłoszeniu zwycięzców zawodów wędkarskich w Sigmaringen.
Zapewne Czytelnicy nie zapomnieli, że wędkarze mieli być klasyfikowani w dwóch odrębnych kategoriach, a dla zwycięzcy każdej z nich również przewidziano osobne nagrody.
Pierwsze nagrody miały być przyznane tym rycerzom wędek, którzy w czasie konkursu złowili największą liczbę ryb. Drugimi miano wynagrodzić tych, którzy za pomocą swych wędzisk wyciągnęli najcięższe okazy. Mogło też zdarzyć się tak, że ten sam zawodnik zdobędzie obie nagrody, gdyż będzie szczęśliwym zwycięzcą w kategorii wagi i liczby ryb.
Wszyscy zatem oczekiwali z zupełnie naturalnym niepokojem, gdyż – jak to już wcześniej zostało powiedziane – jury trzymało wyniki w tajemnicy. Nadeszła jednak chwila, w której trzeba było ją wyjawić.
Prezes Miclesco wziął do ręki oficjalny dokument, rodzaj listy nagrodzonych, która zawierała nazwiska laureatów obu kategorii.
Stosując się do zwykle stosowanej metody, wynikającej zresztą ze statutu towarzystwa, pierwsze miały być ogłoszone nazwiska otrzymujących mniej cenne nagrody. Zainteresowanie miało zatem wzrastać w miarę odczytywania listy nagrodzonych, a nawet zaczęto zawierać zakłady na nazwisko tego czy innego wędkarza. Byłoby wręcz prawdopodobne, przynajmniej w Ameryce, że zakłady opiewałyby na duże kwoty, gdyby konkurs odbywał się pod prezydencją Stanów Zjednoczonych.
Laureaci niższych nagród pojawiali się przed estradą, a prezes ściskał im dłonie, do czego dołączał dyplom i w zależności od zajętego miejsca stosowną kwotę pieniężną.
Ryby, po ich przeliczeniu i zważeniu, złożono razem w sieciach. Można było zobaczyć tam te, które każdy wędkarz miał szansę złapać w wodach Dunaju: jazgarze, płocie, kiełbie, okonie, liny, szczupaki, lipienie i inne. Niższe nagrody otrzymali wymienieni w kolejności: Wołoch, Węgier, Badeńczyk i Wirtemberczyk. Chociaż jury pracowało bardzo sprawiedliwie, chociaż nie można było zarzucić mu ani stronniczości, ani skrzywdzenia kogoś, jednak doszło do kilku sprzeciwów. Poszło o trzecie miejsce, które ex aequo15 mieli zająć Mołdawianin i Serb, ponieważ złowili taką samą liczbę sztuk. Rozmowa, która przerodziła się w gwałtowną dyskusję, w końcu doprowadziła do kłótni między dwoma laureatami. Obaj podczas zawodów zajmowali sąsiednie stanowiska; w pewnym momencie żyłki i spławiki się splątały. Obaj domagali się, żeby jury jedną rybę należącą do jednego policzyło drugiemu. Serb twierdził, że na jego koncie powinno być ich trzydzieści siedem, wobec trzydziestu pięciu przeciwnika, podczas gdy Mołdawianin twierdził to samo, ale na swoją korzyść.
Na próżno, gdyż wszystko było w porządku, więc oświadczono im, że jury nie przyjmuje żadnych tego rodzaju reklamacji. Było ostatnią instancją i jego wyroki musiały być uznawane za dobre, wydawane z wrodzonym poczuciem sprawiedliwości. Ponieważ zadecydowało, że obaj zawodnicy zajęli to samo miejsce w konkursie, Serb i Mołdawianin mogli tylko protestować.
Ani jeden, ani drugi nie zamierzali ustąpić nawet na krok i po oskarżeniach przeszli do obelg, a po obelgach do rękoczynów. Prezes Miclesco z pomocą swoich zastępców zmuszony był interweniować. Ponadto Mołdawianie będący członkami towarzystwa opowiedzieli się za Mołdawianinem, a Serbowie za Serbem, co doprowadziło do pożałowania godnej bitwy, którą tylko z wielkim trudem udało się wyhamować. Prawdą jednak było, że po wędkarzach, uchodzących za spokojnych ludzi, bardzo opanowanych i niewrażliwych na ludzkie namiętności, wszystkiego można było się spodziewać, jeśli w grę wchodziła ich miłość własna!
Kiedy już zaprowadzono porządek, wznowiono ogłaszanie listy laureatów i tym razem, ponieważ nie zasygnalizowano, że jakaś nagroda ma być wręczona ex aequo, żaden incydent nie zamącił ceremonii.
Drugie miejsce zdobył Niemiec o nazwisku Weber, który miał siedemdziesiąt siedem ryb różnych rodzajów. Nazwisko to członkowie towarzystwa nagrodzili gromkimi oklaskami. Zresztą wspomniany wyżej Weber był bardzo znany w społeczności swoich kolegów po fachu; wielokrotnie plasował się na najwyższych miejscach w poprzednich zawodach i można było tylko się dziwić, że tego dnia nie zgarnął głównej nagrody.
Tak się nie stało! W jego siatce znajdowało się tylko siedemdziesiąt siedem ryb, dobrze policzonych i ponownie przeliczonych, podczas gdy inny współzawodnik, jeśli nie zręczniejszy, to przynajmniej mający więcej szczęścia, przyniósł ich w swojej siatce siedemdziesiąt dziewięć sztuk!
Wtedy ogłoszono nazwisko zdobywcy pierwszej nagrody w pierwszej kategorii, czyli liczby złowionych ryb. Był nim Węgier Ilia Krusch.
Przez zgromadzenie przebiegł szmer zdziwienia i nie rozległy się oklaski. Rzeczywiście, nazwisko tego człowieka nie było znane członkom Towarzystwa Dunajskiej Wędki, do którego musiał wstąpić zupełnie niedawno.
Ponieważ laureat nie ukazał się przed estradą, gdzie miał odebrać sto florenów, rozpoczęto wręczanie nagród za drugą kategorię, czyli za najcięższą rybę. Dostali je Rumun, Serb i Austriak, a żadna nie była przyznana ex aequo, więc nie doszło do żadnych dysput czy sprzeczek.
Ogłoszono nazwisko wędkarza, który otrzymał drugą nagrodę – był nim pan Ivetozar, jeden z zastępców prezesa, który zebrał równie głośne brawa jak Niemiec Weber. Zdobył drugie miejsce za ważącego trzy i pół funta16 klenia, który zapewne by mu się wymknął, gdyby był mniej zręczny i mniej opanowany. Był to jeden z czołowych członków, najaktywniejszy i najbardziej oddany towarzystwu, które w owym czasie dzierżyło prymat w zdobywaniu nagród na zawodach wędkarskich. Nie dziw więc, że gorąco go oklaskiwano.
Teraz pozostało jedynie przyznać pierwszą nagrodę w tej kategorii i w oczekiwaniu na nazwisko zwycięzcy wszystkim mocno biły serca.
Jakież więc było zaskoczenie, coś więcej niż zaskoczenie – rodzaj osłupienia – kiedy prezes Miclesco oznajmił głosem, którego drżenia nie potrafił powstrzymać:
– Pierwsze miejsce za wagę dla siedemnastofuntowego szczupaka Węgra Ilii Kruscha!
Znowu ten laureat, już drugi raz koronowany, który nie pojawił się za pierwszym razem, kiedy wywołano jego nazwisko!
Pośród zgromadzonych zapanowała głęboka cisza; ręce gotowe do oklasków pozostały nieruchome; milczały gardła gotowe wydawać okrzyki na cześć zwycięzcy. Cały wędkarski światek unieruchomiło żywe uczucie ciekawości.
Czy Ilia Krusch wreszcie się pojawi? Czy zdecyduje się odebrać z rąk prezesa Miclesco dyplom honorowy i sto florenów, które były do niego dołączone?
Nagle przez całe zgromadzenie przebiegł szmer.
Jeden z obecnych, trzymający się nieco na uboczu, powstał i skierował się w stronę estrady…
Był to Węgier Ilia Krusch.
1 Sigmaringen – miasto powiatowe w Niemczech, w kraju związkowym Badenia-Wirtembergia; leży nad Dunajem, ok. 80 km na południe od Stuttgartu; do XIX wieku stolica księstwa Hohenzollern-Sigmaringen, w którym panowała katolicka gałąź rodu Hohenzollernów, późniejszych królów Rumunii.
2 Hoch (niem.) – toast.
3 Pruska enklawa Hohenzollernów – chodzi o Prowincję Hohenzollernów, która została utworzona w 1850 roku przez połączenie księstwa Hohenzollern-Sigmaringen i Hohenzollern-Hechingen obu dawniej niezależnie rządzących katolickich książęcych liniach rodu Hohenzollernów; była enklawą w obrębie Królestwa Prus.
4 Arak – napój alkoholowy pochodzenia azjatyckiego o smaku anyżowym, uzyskiwany z zacieru ryżowego lub daktylowego z dodatkiem melasy z trzciny cukrowej; ratafia – rodzaj nalewki, aromatycznej wódki owocowej, niekiedy z dodatkiem przypraw korzennych, dawniej bardzo popularnej m.in. w Polsce; curacao (curaçao) – likier ze skórek gorzkich pomarańczy, o specyficznym zapachu i gorzkim smaku; gdańska wódka (Goldwasser, złota wódka) – mocny (minimum 38% alkoholu) likier ziołowo-korzenny (według pierwotnej receptury oparty na mieszaninie 20 ziół) wytwarzany w Gdańsku według pomysłu holenderskiego imigranta z XVI wieku Ambrożego Vermoolena; charakterystyczną cechą tego trunku są drobne płatki 22-23-karatowego złota zawieszone w alkoholu; jałowcówka – wytrawna wódka o mocy ok. 45%, otrzymywana ze spirytusu rektyfikowanego, do którego dodaje się wyciąg z szyszkojagody jałowca pospolitego; eliksir Garusa – lekarstwo, którego formułę opracował w XVII wieku Joseph Garus (także Garrus 1648-1722), według receptury Paracelsusa; składa się głównie z mirry, szafranu, cynamonu, gałki muszkatołowej, aloesu, wody i alkoholu; krople Hoffmanna (Spiritus aethereus) – mieszanina jednej części eteru i trzech części alkoholu; podawana (10-25 kropli na cukrze) przy omdleniach, napadach histerycznych itp.; kirsz (niem. Kirsch, skrót od Kirschwasser) – bezbarwna wódka wiśniowa o mocy 38-45%, produkowana przez rozcieńczenie leżakowanego w kamionkach spirytusu o mocy ok. 60%; scubac (escubac, usquebac) – likier spirytusowy na bazie szafranu; whisky – rodzaj wódki, rozpowszechniony w krajach anglosaskich.
5 Erin – starożytna nazwa Irlandii, nadana na cześć bogini Eriu; nazwa ta pojawia się w kilku utworach J. Verne’a we właściwym kontekście, nie możemy więc mówić o błędzie, ale raczej o żarcie.
6 Słowa (wyrażenia) brakujące w rękopisie zostały zastąpione znakiem .
7 Podbierak – worek sieciowy rozpięty na ramie z długim trzonkiem, służący do wyjmowania z wody złowionych ryb.
8 Przypon – końcowa część wędki (cienka żyłka), do której przywiązuje się haczyk.
9 Brzana (Barbus barbus) – ryba słodkowodna z rodziny karpiowatych, zamieszkuje głównie odcinki rzek o twardym, kamienistym dnie i bystrym prądzie; występuje w całej zachodniej i środkowej Europie oraz w środkowej i południowej Anglii, w Alpach również w jeziorach; osiąga maksymalnie 90 cm długości i ciężar do 15 kg (średnio 50-60 cm i 2 kg).
10 Kleń (Leuciscus cephalus) – ryba z rodzaju jelców, z rodziny karpiowatych, żyje w wodach słodkich Europy z wyjątkiem jej północnej części (Irlandia, Dania, północna Skandynawia); długość ciała do 80 cm (przeciętnie 20-40 cm), ciężar ok. 4-5 kg.
11 Lipień (Thymallus thymallus) – ryba z rodziny lipieniowatych (Thymallidae), podrzędu łososiowców (Salmonoidei), zamieszkuje czyste rzeki o wartkim nurcie, rzadziej jeziora prawie całego obszaru Europy; długość ciała ponad 50 cm, ciężar do 1 kg.
12 Floren – złota moneta o ciężarze 3,5 g, wybijana we Florencji od 1252 roku wg standardu genueńskiego; dzięki stabilnej wartości stała się główną europejską złotą monetą, od XIV wieku często naśladowaną (m.in. Włochy, Czechy, Węgry, Francja, Niderlandy); w dawnej Polsce od XV wieku nazwa złotego polskiego; srebrna moneta niemiecka i szwajcarska (gulden); w latach 1857-1892 floren austriacki, waluta Austrii i Węgier (forint), 1 floren = 100 nowych krajcarów (w Galicji pod nazwą złoty austriacki = 100 centów).
13 Prawdopodobnie chodzi o Salację (Venilię), rzymskie bóstwo morskie z orszaku Neptuna, uosobienie słonej wody, odpowiedniczkę greckiej Amfitryty; Salacja była małżonką Neptuna i wraz z nim sprawowała władzę nad morzami, a zarazem była uosobieniem piękna morza; jej atrybutami były: delfin, diadem, berło, muszla w kształcie rogu.
14 Badeńczycy – mieszkańcy Badenii, krainy historycznej w południowo-zachodniej części Niemiec; Wirtemberczycy – mieszkańcy Wirtembergii, krainy historycznej w południowo-zachodniej części Niemiec; Bawarczycy – mieszkańcy Bawarii, krainy historycznej w południowo-zachodniej części Niemiec; Wołosi – zbiorcza nazwa różnych grup etnicznych zamieszkujących pierwotnie Półwysep Bałkański, posługujących się językami wschodnioromańskimi; Mołdawianie – mieszkańcy historycznego terytorium Hospodarstwa Mołdawskiego (obszary między Karpatami Wschodnimi a Dniestrem i między Morzem Czarnym a Czeremoszem); Besarabowie – mieszkańcy krainy historycznej między Dniestrem, Prutem i wybrzeżem Morza Czarnego.
15 Ex aequo (łac.) – jednakowo, na równi, w równej mierze.
16 Funt – jednostka wagi, tu: funt angielski, równy 0,454 kg.Rozdział III
Międzynarodowa komisja
Międzynarodowa komisja liczyła tylu członków, ile państw odgraniczał lub przez nie przepływał Dunaj, podążając z zachodu na wschód.
Oto jaki był jej skład:
z Austrii pan Zwiedinek
z Węgier pan Hanish
z księstwa Badenii pan Roth
z Wirtembergii pan Zerlang
z Bawarii pan Uhlemann
z Serbii pan Ouroch
z Wołoszczyzny pan Kassilick
z Mołdawii pan Titcha
z Besarabii pan Choczim
z Bułgarii pan Joannice
To w Wiedniu, stolicy monarchii austro-węgierskiej29, w dniu szóstego kwietnia tego samego roku miała się zebrać wspomniana wyżej komisja. Oddano do jej dyspozycji jedną w wielkich sal Pałacu Urzędu Celnego, tego dnia bowiem miała przystąpić do wyboru swego prezesa i jego sekretarza.
Na tym terenie wywiązała się pierwsza walka, walka bardzo żywa, skoro jej przedmiotem stała się kwestia narodowości. Nic nie wskazywało, żeby członkowie komisji mieli się porozumieć, chociaż było to bardzo łatwe między Niemcami, Austriakami, Serbami, Wołochami, Bułgarami i Mołdawianami oswojonymi z różnymi językami używanymi w tej części Europy aż po brzegi Morza Czarnego.
Szło jednak nie tylko o to, by dyskutować lub sprzeczać się w tym samym języku. Chodziło jeszcze o to, by doszło do porozumienia w sprawie różnych idei.
Otóż właśnie na tym posiedzeniu, pomijając kwestię, że małe państwa nie chciały być uważane za gorsze od wielkich, gwałtowny spór między wszystkimi toczył się o wybór prezesa i sekretarza. W tych okolicznościach Badenia, Serbia, Wirtembergia, Mołdawia, Bułgaria i Besarabia zgłaszały swoje pretensje, których nie mogły przyjąć ani Bawaria, ani Węgry, ani Austria. A przecież sympatie lub antypatie rasowe miały duże znaczenia w sprawach podlegających tym komisarzom. Każdy z nich został wyznaczony przez rząd swego kraju i reprezentował cesarza, króla, wielkiego księcia, wojewodę, czy hospodara30. Chociaż w rzeczywistości wszyscy mieli równe prawa, to zamierzali z nich skorzystać, zwłaszcza zaś w sprawie dotyczącej nominowania prezesa międzynarodowej komisji.
Otóż przy tej okazji doszło do tego, co najczęściej się przydarza, kiedy każdy się upiera i nie zamierza odstąpić od swoich żądań. Z całą pewnością spomiędzy różnych państw, które miały przedstawicieli w komisji, najważniejszą ze względu na znaczenie w Europie, ludność i swoją historię była monarchia austro-węgierska i liczono na to, że przewodzenie komisji przypadnie czy to panu Zwiedinkowi, czy panu Hanishowi.
Nic z tego. Kto otrzymał największą liczbę głosów…? Pan Roth, reprezentant księstwa Badenii.
Trzeba było przejść nad tym do porządku dziennego i kiedy pan Roth zajął miejsce w prezydium, nominacja sekretarza, pana Choczima z Besarabii, nie miał już większego znaczenia.
W końcu rozpoczęła się dyskusja, a w przeciwieństwie do tego, czego można było się obawiać po sprzeczkach dotyczących przewodniczącego, nie dochodziło do żadnych poważniejszych incydentów.
Oto z jakiego powodu doszło do zgromadzenia się w pałacu Urzędu Celnego w Wiedniu międzynarodowej komisji.
Od pewnego czasu różne państwa, przez które przepływał Dunaj, powzięły myśl, zresztą mającą realne podstawy, że między źródłami rzeki a jej ujściem dochodzi do przemytu na wielką skalę. Wydawało się, że istnieje stowarzyszenie oszustów, doskonale zorganizowane, działające na szkodę zainteresowanych i powodujące starty skarbu państwa sięgające poważnych sum.
Przemycane towary posiadały wielką wartość. Były to luksusowe przedmioty, wysokiej jakości wina, cenne wyroby, produkty żywnościowe, konserwy i inne, za które nie uiszczono opłaty celnej.
Z jakiego miejsca przybywały te towary i do jakiego były dostarczane? Nie zdołały tego odkryć dogłębne poszukiwania i nigdy żaden policjant ani urzędnik celny nie zdołał natrafić na ślad oszustów.
Nie było prawdopodobne, żeby przemytu dokonywano drogą lądową, a wszystko wskazywało na to, że do tego celu wykorzystywano rzekę.
A przecież żegluga była dozorowana starannie, żeby nie powiedzieć: z ekstremalną surowością, co prowadziło do wzajemnych wyrzutów i oskarżeń. Statki i łodzie pływające po Dunaju stały się obiektami codziennych szykan. Zatrzymywano je, odwiedzano, przeszukiwano, a nawet rozładowywano, kiedy istniało szczególne podejrzenie, co oczywiście prowadziło do wszelkiego rodzaju kłopotów i powodowało poważne szkody w handlu i przemyśle transportowym.
Wbrew przeszukaniom i stałym interwencjom różnych agentów nic nie zostało odkryte. Jednak pewne było, że rozmaite towary, za które nie uiszczono opłat celnych, docierały do ujścia rzeki, gdzie czekały na nie statki pod parą i przewoziły je w różne punkty Morza Czarnego, skąd były wysyłane w głąb terytorium.
Nie było także żadnych wątpliwości co do tego, że oszukańcza działalność była prowadzona od dobrych paru lat i uzasadnione wydawało się pytanie, czy łodzie i statki nie służyły także do transportu broni i amunicji, kiedy w nabrzeżnych prowincjach Morza Czarnego wybuchał jakiś konflikt zbrojny.
Jakkolwiek było, do tej pory rządy poszczególnych państw nie wiedziały, na jakich podstawach zostało utworzone to stowarzyszenie oszustów, jakich używało środków i sposobów, czy należało do niego wielu członków, czy byli rekrutowani spomiędzy narodowości Europy Środkowej. Żadnego z tych złoczyńców nie złapano na gorącym uczynku. Dlatego urzędy celne i policja, widząc swoją bezsilność, domagały się, żeby na całej długości Dunaju ustanowiono dozór bardziej surowy niż do tej pory, trwający dzień i noc.
Zatem w celu przedsięwzięcia skuteczniejszych, surowszych środków została powołana międzynarodowa komisja i zwołano jej pierwsze posiedzenie, by się zastanowić nad tym poważnym i trudnym problemem.
Prezes Roth, kiedy zajął miejsce w prezydium, przedstawił rys historyczny dotychczasowych przedsięwzięć. Opowiedział o wszystkich bezskutecznych działaniach, jakie do tej pory prowadzono. Przedstawił swoim kolegom zebrane ze wszystkich stron informacje. Według niego poszczególne państwa były oszukiwane na ogromną skalę. Gdzie oszuści gromadzili swoje zyski, do jakich celów ich używali – tego nie wiedziano. Konkluzja była taka, że ten stan rzeczy nie mógł już dłużej trwać, i wszyscy zainteresowani liczyli, że międzynarodowa komisja będzie wiedziała, jak szybko temu zaradzić.
Wówczas jeden z jej członków, pan Kassilick, reprezentujący Wołoszczyznę, zadał prezesowi następujące pytanie:
– Chciałbym się dowiedzieć, a myślę, że inni koledzy podzielają moje życzenie, czy od czasu jak w dolnym i górnym biegu Dunaju prowadzona jest kontrabanda, padły podejrzenia na jakiegoś konkretnego osobnika?
– Mogę odpowiedzieć twierdząco – odparł prezes Roth.
– Na szefa stowarzyszenia…?
– Tak należy sądzić.
– Kim jest ten przywódca…?
– To niejaki Latzko, którego nazwisko czasami się pojawia…
– Jego narodowość…?
– Nie wiadomo nic pewnego, ale wydaje się prawdopodobne, że pochodzi z Serbii!
Oświadczenie to zupełnie nie spodobało się przedstawicielowi Serbii, panu Ourochowi, i zgłosił względem niego zastrzeżenia.
Pan Roth szybko mu odpowiedział, że twierdzenie opiera się na dość niepewnych danych, ale w każdym razie szef bandy nazywa się Latzko, a ten Latzko, choć jest Serbem, w żaden sposób nie może to godzić w cześć kraju, z którego wywodzą się przedstawiciele dynastii: Étienne, Branković, Czelnik czy Obrenović31!
Pan Ouroch okazał swoje zadowolenie, jak w podobnym przypadku okazaliby je reprezentanci Niemców, Austriaków, Węgrów, Wołochów i innych, zwracając się do których, prezes Roth pozmieniałby tylko nazwiska ich władców.
Tak więc podejrzenia policji z różnych krajów skupiły się na niejakim Latzko, ale tylko dlatego, że to nazwisko zostało odkryte w pewnym liście przechwyconym na poczcie w Peszcie32. Jednak co do osobnika, który je nosił i był na tyle przezorny i zręczny, by ujść wszelkim poszukiwaniom, to zupełnie go nie znano i nigdy go nie widziano. Czy był przywódcą stowarzyszenia, którym kierował z jednego z miast położonych we wnętrzu krain lub nad brzegami Dunaju…? Może sam operował na całej długości rzeki…? Tego nikt nie wiedział. Można było zresztą przypuszczać, że jeżeli naprawdę nazywał się Latzko, to zapewne działał pod innym nazwiskiem, którego międzynarodowa policja zupełnie nie znała.
Członkowie międzynarodowej komisji wiedzieli więc wszystko na ten temat. Z całej sprawy, jaką im przedstawiono, znana była tylko mała cząstka, natomiast olbrzymia część pozostawała tajemnicą.
Wiedziano, że towary o dużej wartości przemycano aż do basenu Morza Czarnego.
Nic natomiast nie wiedziano o rozległej organizacji przemytniczej działalności, jakimi sposobami i środkami była prowadzona, kto był jej przywódcą, ilu i jakim ludziom przewodził ten szef, w którym podejrzewano niejakiego Latzko serbskiej narodowości.
O nim właśnie toczyła się dyskusja, kiedy Mołdawianin Titcha zaproponował ustanowienie dużej nagrody dla tego, kto zdoła złapać tego Latzko i dostarczy go policji.
– Do tej pory – raczył zauważyć – obiecane premie były marne, bardzo marne, więc należy je znacznie zwiększyć, by skusić nimi nawet jakiegoś oszusta z jego bandy!
Spokojnie można było założyć, że znajdzie się zdrajca, który nie oprze się przynęcie w postaci znacznej kwoty pieniędzy, pod warunkiem, że będzie tak duża, że opłaci się zdradzić. Doprawdy, był to całkiem niezły pomysł Mołdawianina.
– Jaką kwotę możemy zaproponować? – zapytał Bawarczyk Uhlemann.
– Pięćset florenów – odparł sekretarz Choczim.
– Pięćset florenów to zupełnie niewystarczająca suma, kiedy działalność przemytnicza przynosi sto razy większe korzyści – stwierdził Mołdawianin.
Cała komisja zgodziła się z tą opinią i po propozycji prezesa Rotha nagroda została podniesiona do dwóch tysięcy florenów33.
– Byłoby dobrze, żeby do tej nagrody została dołączona premia honorowa – zadeklarował Wirtemberczyk Zerlang.
– Jednakże pod warunkiem, że nie będzie to jeden z członków bandy – słusznie zauważył Bułgar Joannice.
To rozumiało się samo przez się.
Prezes powiedział wówczas, że jeśli stowarzyszenie złoczyńców słucha jednego szefa, tego Latzko, czy kogokolwiek innego, to międzynarodowa policja zobowiązana do ścigania oszustów też musi mieć jednego przywódcę. Ważne, żeby potrafił on skoordynować operacje inwigilacyjne, żeby twardą ręką trzymał cały personel, żeby każdy agent, czy to w dzień, czy w nocy, mógł się z nim połączyć, żeby wreszcie ten szef wziął na siebie całą odpowiedzialność.
– Do tej pory – powiedział – policja i celnicy nie pracowali razem, nawet nie byli kierowani przez tę samą głowę… ramiona kierowały się w różne strony, nie posiadając jednego mózgu, który zsynchronizowałby ich ruchy… Z tego wynikały popełnione błędy, godne pożałowania pomyłki, przykre zmiany rozkazów… Na przyszłość należy tego uniknąć.
Wszyscy przyklasnęli deklaracji prezesa. Komisja miała wyznaczyć przełożonego, któremu zostałaby przyznana nieograniczona władza nad innymi agentami. Nie miała się rozejść przed podjęciem decyzji, co mogło bodaj wywołać spory podobne do tych, jakie poprzedziły nominację prezesa Rotha.
Jednak przed omówieniem kandydatur, nad którymi komisja miała dyskutować, prezes chciał przedstawić zebranym notatkę, jaką otrzymał od dyrektora urzędu celnego w Wiedniu.
W streszczeniu notatka mówiła o tym, że administracja miała prawo sądzić, iż od niejakiego czasu jest przygotowywana nowa operacja przemytnicza. W nadbrzeżnych prowincjach górnego Dunaju zaczął się jakiś znaczny ruch towarowy, zwłaszcza jeśli chodziło o wyroby fabryk i manufaktur. Na próżno starano się śledzić ten ruch… Prowadzony był z wielką ostrożnością i ostatecznie zgubiono wszelkie ślady oszustów. Ponadto w różnych miejscach przy ujściu rzeki zasygnalizowano pojawianie się kilku podejrzanych statków. Wydawało się, że zamierzają nawiązać łączność z lądem, a po krótszym lub dłuższym oczekiwaniu wypływały na morze, jedne kierując się ku brzegom moskiewskim, inne ku wybrzeżom otomańskim. Kiedy były zatrzymywane do kontroli przez okręty wojenne, okazywało się, że kapitanowie mają dokumenty w porządku, więc chociaż w jakiejś mierze można było je podejrzewać, trzeba było puszczać je wolno i pozwolić na kontynuowanie dalszej drogi.
W tej notatce dodawano także, że na całym biegu Dunaju należy wdrożyć jeszcze ściślejszy nadzór, niż miało to miejsce do tej pory. Wszystko to skłaniało do myślenia, że kroiła się jakaś nowa, wielka operacja przemytnicza, zatem międzynarodowa komisja musiała podjąć jak najsurowsze środki, by wreszcie skończyć z tym procederem.
W sumie prezes Roth i jego koledzy byli bardzo zdeterminowani, by użyć wszelkich możliwych i dostępnych środków mających zahamować ów nieszczęsny przemyt, znaleźć szefa oraz jego kompanów i aż do ostatniego człowieka zniszczyć bandę złoczyńców.
Pozostawało więc zorganizować środki w taki sposób, by uczynić je skutecznymi, koncentrując w rękach jednego człowieka. Jeśli chodziło o urząd celny z jednej strony, a policję z drugiej, musiały działać zgodnie – co do tego nie było żadnych wątpliwości, choć już wcześniej obie instytucje starały się operować wspólnie. Łodzie urzędu celnego prowadziły dozór na Dunaju, często kontrolując statki spływające z jego nurtem. Jeśli chodzi o ląd, to między miastami i wsiami leżącymi nad brzegami rzeki liczne grupy policji dzień i noc prowadziły patrole.
Mimo wszystko to nie wystarczało – może przez brak jednostki kierującej poczynaniami wszystkich agentów różnych narodowości – dlatego też komisja miała zmienić ten stan rzeczy.
Prezes otworzył zatem dyskusję na wyborem przywódcy, któremu zostałyby przekazane uprawnienia komisji i który miałby pełną władzę nad wszystkimi ludźmi skierowanymi do tych działań przez państwa leżące nad Dunajem.
Dyskusja bardzo się przedłużała. Przedstawiciele Austrii, Węgier, Bułgarii, Wirtembergii i inne wysuwali swoich pretendentów, należących do policji w tych krajach. Każdy z niestrudzonym żarem bronił swojego. Trudno było uwierzyć, że w Europie Środkowej znajdowała się tak wielka liczba policjantów o nieprzeciętnych zdolnościach. Doszło więc do tego, co miało już miejsce przy wyborze prezesa komisji, kiedy po bardzo wyczerpującej walce nominowano reprezentanta mniej ważnego kraju.
Tym razem miano działać nieco inaczej, jeśli bowiem prezes Roth został wybrany przez podniesienie rąk, teraz, przy wyborze szefa międzynarodowych sił, niezbędne okazało się skorzystanie z kart do głosowania.
Ogólnie rzecz biorąc, kandydaci, którzy wydawali się mieć największe szanse, pochodzili z Węgier, Bawarii i Mołdawii. Byli to trzej policjanci, których zasługi, bardzo zresztą do siebie podobne, można było ocenić po wcześniejszych działaniach w różnych okolicznościach. Dlatego też po dyskusji, po odrzuceniu innych rywali, komisja zdecydowała się poddać pod tajne głosowanie kandydatury tych trzech policjantów. Wystarczyło, żeby w pierwszej turze jeden z nich otrzymał większość głosów, czyli pięć z dziewięciu, gdyż nikt nie miał prawa wstrzymać się od głosu.
Na zaproszenie prezesa każdy napisał na karteczce nazwisko swego kandydata i te karteczki zostały złożone w kapeluszu. Doprawdy, w tej epoce nieustannych głosowań czyż nie należało zadać sobie pytania: czy kapelusz nie jest raczej przeznaczony, by służył za urnę wyborczą niż za nakrycie głowy…?
– Wszyscy oddali głos? – zapytał prezes.
Tak rzeczywiście było, więc z kapelusza zostały wyciągnięte kartki.
Prezes zaczął liczenie głosów, a cyfry miały być zapisane przez sekretarza Choczima w protokole z posiedzenia.
Na kandydata narodowości węgierskiej oddano siedem głosów.
Był nim Karl Dragoch, szef policji w Peszcie. To na niego, po wcześniejszej dyskusji, oddano ową znaczną większość głosów.
Zwycięstwo Karla Dragocha przyjęto z dużym zadowoleniem, i nawet przedstawiciel Wołoszczyzny, pan Kassilick, oraz Mołdawii, pan Titcha, którzy na niego nie głosowali, zadeklarowali, że zgadzają się z takim wyborem.
Można powiedzieć, że była to pewnego rodzaju jednomyślność podczas głosowania.
Zresztą wybór był bardzo usprawiedliwiony, biorąc pod uwagę wcześniejsze dokonania Karla Dragocha34, kiedy działając jako szef policji węgierskiej w wielu przypadkach wykazał się przemyślnym postępowaniem.
Karl Dragoch, mający wówczas czterdzieści pięć lat, mieszkał w Peszcie. Był mężczyzną raczej średniej budowy ciała, dość chudym, obdarzonym bardziej siłą moralną niż fizyczną, jednak cieszącym się dobrym zdrowiem i odpornym na zmęczenie i trudy swego zawodu, czego dowiódł w czasie swojej kariery, ponadto potrafiącym stawić czoła wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwom, jakie pociągała za sobą służba w policji. Jeśli przebywał w Peszcie, to dlatego, że w tym mieście znajdowało się jego biuro. Najczęściej jednak był w terenie, zajęty jakąś trudną albo bardzo delikatną misją. Ponadto, jako kawalera, nie dotyczyła go troska o rodzinę, więc nic nie ograniczało mu swobody ruchów. Uchodził za agenta równie inteligentnego co gorliwego, bardzo pewnego siebie, bardzo przedsiębiorczego, obdarzonego szczególnym „węchem”, bardzo przydatnym w jego pracy.
Nie należy się zatem dziwić, że to na niego padł wybór komisarzy, szczególnie po tym, jak jego rodak Hanish przedstawił jego dokonania i mocno zachwalał jego zalety.
– Moi drodzy koledzy – odezwał się w tej chwili prezes Roth – nasze głosowanie nie mogło wskazać na bardziej godniejszego człowieka i komisja nie może sobie zarzucać, że na przełożonego zespołu ludzi, który ma do wykonania to ciężkie zadanie, wybrała Karla Dragocha.
Postanowiono, że Karl Dragoch, który w tej chwili przebywał w Peszcie, zostanie pospiesznie wezwany do Wiednia, jeszcze przed rozejściem się komisji, by spotkać się z jej członkami. Zapewne znana mu była sprawa szajki przemytniczej, ale miano go zapoznać jeszcze z tym, o czym dotąd nie wiedział. Wypowiedziałby wówczas swoje zdanie co do sposobu przeprowadzenia operacji i natychmiast miał ruszyć w teren.
Było absolutnie zrozumiałe, że należało zachować w tajemnicy wybór, jakiego dokonali członkowie komisji. Publika nie powinna wiedzieć, że Karl Dragoch miał kierować wszystkimi poczynaniami. Istotnie, nie można było pobudzać zwiększenia ostrożności stowarzyszenia oszustów.
Tego samego dnia do Pesztu, do centralnej administracji została wysłana depesza polecająca Karlowi Dragochowi, by bez żadnej zwłoki udał się do stolicy Austrii. Można zatem było mieć nadzieję, że następnego dnia we wczesnych godzinach porannych Karl Dragoch pojawi się Pałacu Urzędu Celnego, w którym komisja odbywała swoje ostatnie posiedzenie.
Przed rozejściem się prezes i jego koledzy postanowili, że jeśli będą tego wymagały okoliczności, zbiorą się ponownie, czy to w Wiedniu, czy też w innej miejscowości któregoś z zainteresowanych państw. Tymczasem w każdym z tych krajów komisarze będą śledzić poczynania w przedsięwziętej kampanii, pozostaną w kontakcie z agentami policji i urzędu celnego i wszelkie komunikaty będą kierować do pana Rotha, do centralnego biura mieszczącego się w stolicy. Jednak postanowiono także, że Karl Dragoch zachowa pełną swobodę działania i w żadnych okolicznościach nie będzie wywierany na niego nacisk.
Na tym zakończyło się posiedzenie i można było mieć nadzieję, że dzięki nowym sposobom działania policja w końcu dopadnie Latzko, tego nieuchwytnego przywódcę nie mniej nieuchwytnego stowarzyszenia oszustów.
29 Monarchia Austro-Węgierska – dualistyczna monarchia stworzona w 1867 roku przez cesarza Franciszka Józefa I (1848-1916), w wyniku przekształcenia centralistycznego cesarstwa austriackiego w związek dwóch równouprawnionych państw: Austrii oaz Węgier; istniała do 1918 roku.
30 Hospodar – tytuł dawnych książąt Mołdawii i Wołoszczyzny; też: władca noszący ten tytuł.
31 Étienne – francuski odpowiednik imienia Stefan; chodzi tu o pierwszych członków rodu Nemanja, noszących imię Stefan, żyjących w XII i XIII wieku: wielkiego żupana Raszki (później nazywanej Serbią), świętego Kościoła prawosławnego, oraz jego syna, pierwszego króla Serbii od 1217 roku; Branković – dynastia serbskich monarchów w XV i XVI wieku; Czelnik (węg. Cselnik) – u J. Verne’a: Czernik, w XVI wieku władcy Wojwodiny; Obrenović – dynastia książąt i królów serbskich panujących w XIX i na początku XX wieku, konkurowała o władzę z dynastią Karadziordziewiciów.
32 Peszt – część Budapesztu.
33 Za tę kwotę można było kupić np. 30 hektarów ziemi.
34 W tym i w kilku innych miejscach – Dragonof; pierwotną wersję nazwiska Dragoch, nieskorygowaną przez J. Verne’a, zastąpiono późniejszą, używaną w dalszej części powieści.