- W empik go
Pielgrzym Kamanita - romans starohinduski - ebook
Pielgrzym Kamanita - romans starohinduski - ebook
Fragment informujący o czym jest ta książka: „Onego czasu wędrował Buda po kraju Magadha i przybył w okolice miasta Rajagaha. Dzień chylił się już ku końcowi, gdy mistrz dostojny stanął pod miastem pięciu wzgórz. Mistrz zatrzymał się wzruszony przepięknym widokiem. Radośnie witał znane kształty, tyle mu niosące wspomnień. Posłał spojrzenie ku Szarej Skale, Szerokiemu Garbowi, Grani Jasnowidza i Jastrzębiemu Wirchowi, który to piękny szczyt wznosi się niby dach ponad inne. Potem zapatrzył się na Wibharę, górę, z której biją gorące źródła, mieszczącą w swem łonie czeluść z pięknem drzewem sattapani, która była pierwszą w tych stronach schroną dla bezdomnego... pierwszym spoczynkiem wśród ostatniej pielgrzymki poprzez samsarę do nirwany. Cóż za różnica pomiędzy dniem dzisiejszym a owym dniem pierwszym w czeluści, pod cieniem sattapani spędzonym. Był on wówczas człowiekiem, który szuka i walczy o zbawienie. Miał przez sobą straszliwe duszne walki i okrutne, a bezowocne umartwienia i tortury, które, gdy o nich mówić, budzą przerażenie słuchaczy. Długo trwało, zanim, przeszedłszy krąg bolesnych ćwiczeń, zdobył objawienie przez zagłębianie się w duchu własnym i z walk tych wyszedł jako najwyższy, skończony, doskonały Buda ku zbawieniu i szczęściu całego świata”.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-855-6 |
Rozmiar pliku: | 468 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Onego czasu wędrował Buda po kraju Magadha i przybył w okolice miasta Rajagaha. Dzień chylił się już ku końcowi, gdy mistrz dostojny stanął pod miastem pięciu wzgórz. Łagodne promienie słońca słały się po zielonej roztoczy równi, polach ryżowych i łąkach, podobne błogosławiącej dłoni bóstwa. Dołem wlokły się male chmurki, utkane, zda się z złocistego pyłu. To ludzie i woły wracali z roboty v polu. Cienie drzew wydłużyły się po ziemi i leżały na niej, obramione niby tęczową jakąś glorją kolorów. Z gęstwy rozkwieconych ogrodów i parków strzelały v górę naczółki bram, terasy i kopuły i wieżyce miasta, cudnie, niezrównanie barwne, jakby zrobione były z topazów, ametystów czy opali. Poza miastem sterczały skaliste wzgórza.
Mistrz zatrzymał się wzruszony przepięknym widokiem. Radośnie witał znane kształty, tyle mu niosące wspomnień. Posłał spojrzenie ku Szarej Skale, Szerokiemu Garbowi, Grani Jasnowidza i Jastrzębiemu Wirchowi, który to piękny szczyt wznosi się niby dach ponad inne. Potem zapatrzył się na Wibharę, górę, z której biją gorące źródła, mieszczącą w swem łonie czeluść z pięknem drzewem sattapani, która była pierwszą w tych stronach schroną dla bezdomnego… pierwszym spoczynkiem wśród ostatniej pielgrzymki poprzez samsarę do nirwany.
Pamiętał czas, kiedy w pełni rozkwitu życia, ciemnowłosy, rozradowany młodością i zaledwo dochodząc do wieku męskiego, wbrew życzeniom płaczących i żalących się rodziców, porzucił książęcy pałac w północnej krainie Sakjów i, kierując swe kroki ku dolinie Gangesu, tutaj zaszedł, na onem spoczął dłużej miejscu, udając się co dnia z miseczką żebraczą po jałmużnę do Rajagahny. W tamtej czeluści właśnie odwiedził go król Bimbisara, władca kraju Magadha, zaklinając bez skutku, by wrócił do rodziców i życia światowego. Tam to król, porwany słowami młodego ascety, nabrał doń takiego zaufania, że niebawem został uczniem zakonu Budy.
Minęło pół wieku i przez ten czas zmienił nie tylko tok własnego losu, ale także losy świata w inne skierował łożysko. Cóż za różnica pomiędzy dniem dzisiejszym a owym dniem pierwszym w czeluści, pod cieniem sattapani spędzonym. Był on wówczas człowiekiem, który szuka i walczy o zbawienie. Miał przez sobą straszliwe duszne walki i okrutne, a bezowocne umartwienia i tortury, które, gdy o nich mówić, budzą przerażenie słuchaczy. Długo trwało, zanim, przeszedłszy krąg bolesnych ćwiczeń, zdobył objawienie przez zagłębianie się w duchu własnym i z walk tych wyszedł jako najwyższy, skończony, doskonały Buda ku zbawieniu i szczęściu całego świata.
Poprzedni żywot jego był podobny zmiennemu przedpołudniu dnia w porze deszczów, kiedy to ciągle naprzemian połyska jasne słońce i cień zaściela ziemię, monsun pędzi po niebie i spiętrza chmury, a groźna, piorunowa burza zbliża się, to znów oddala, budząc gromowe echa. Teraz napełniony był pogodą i ukojem wieczoru, takim samym jaki był wokół, wzrastając, zda się, w miarę zbliżania się tarczy słońca do skraju widnokręgu. Słońce życia jego zniżało się także ku zachodowi. Dzieło skończone zostało, pokój świata zabezpieczony, królestwo prawdy ugruntowane, a nauka zbawienia ogłoszona. Trwałości onego dzieła pilnowały rzesze wędrowników doświadczonych i umocnionych w wierze, mnichów i mniszek, oraz uczniów i wyznawców świeckich płci obojga. Mieli oni wszelkie dane, by żyć wedle nauki i szerzyć ją dalej. To też, po rozważaniach w ciągu minionego dnia przyszedł do przekonania, ze niebawem już porzuci ziemię, na której dopełnił misji swej, zbawienia siebie i innych, oraz że wejdzie w zasłużoną dobrze nirwanę.
Spoglądając wokół z smętną lubością, rzekł mistrz do siebie:
— Urocza jest, zaprawdę, Rajagaha, miasto pięciu wzgórz i piękne okolice jego. Błogosławione, żyzne pola, pociągające oczy, okolone drzewami i łyskające strumykami łąki, oraz okryte krzewiną, skalne wzgórza. Po raz ostatni oto oglądam je z tego miejsca. Raz jeszcze obejrzę się ku tej rozkosznej dolinie od kresu drogi mojej, a potem zniknie mi wszystko z przed oczu na zawsze.
Dwa jeno jeszcze gmachy miasta połyskały w promieniach słońca, wieża pałacu królewskiego, skąd Bimbisara zobaczył go, gdy szedł drogą. jako pielgrzym i skromną postacią swą ściągnął na siebie uwagę króla krainy Magadha, oraz wienczenie kopuły świątyni Indry, gdzie tysiące zabijano na ofiar bóstwu niewinnych stworzeń przez długie lata, zanim słowem swem wyzwolił ludzi z krwawego zabobonu.
Po chwili zatonęły w mroku szczyty wież królewskich, a tylko owal kopuły Indry z złotych utworzony parasoli, wieńczący świątynię jaśniał dostojnie, jakby unoszące się w powietrzu znamię królewskiego miasta. . Symbol ów czerwienił się coraz to bardziej, szkarłatniał, odcinając się purpurowo na granatowem tle wysmukłych koron drzew. Ów lasek był to, oddalony jeszcze dosyć, cel podróży mistrza. Ten gaj mangowy, poza miastem położony, był podarunkiem ucznia i zwolennika, imieniem Jivaka, przybocznego lekarza królewskiego, a obszerny klasztor, stojący pośród drzew był, wygodnem i bezpiecznem schroniskiem mnichów.
Mistrz wysłał przodem do onej posiadłości klasztoru dwustu braci, towarzyszących mu pod wodzą krewnego swego Anandy, albowiem chciał uradować duszę swoją samotnością wędrówki. Wiedział, że o tejże samej godzinie wieczornej nadejdzie do klasztoru również od zachodniej strony korowód młodych nowicjuszów pod wodzą mądrego ucznia Sariputty. Mistrz oglądał w duchu swym kontemplacją wyćwiczonym i jasnowidzącym, co się dzieje w odległości. Widział jak się przybyli witają serdecznie z sobą, jak sobie szukają miejsc, składają płaszcze podróżne i miseczki żebracze, słyszał hałas i nawoływania godne rybaków swarzących się o plon połowu. Nader przykrą była mu myśl, że znaleźć się mógł wśród tego zgiełku, to też z podwójną rozkoszą lubował się ciszą, zatopiony w sobie, podobny wędrownemu lwu, który nie łaknie zdobyczy, ale poi się urokiem otoczenia.
Umyślił nie iść miastem ku mangowemu gajowi, ale przenocować w pierwszem napotkanem domostwie podmiejskiem, gdzieby go chciano przyjąć na spoczynek.
Tymczasem zgasła purpura na szczytach, a resztki poświaty wylały się na łąki, które zdały się prześwietlone od wnętrza, jakby ziemia była szmaragdem, z ukryłem w wnętrzu słońcem. Dal objęły fioletowe uroczne mgły, a bliższy plan zatonął w purpurowym oparzę, w którym roztopiły się kształty realne przedmiotów i stały zmienne. To co dalekie stało się bliskiem, skupienia rozwiały się, rzeczy rozproszone związały w jedno.. wszystko na ziemi objął ruch, drżenie świetliste, nienazwany miraż wieczoru...
Krok samotnego wędrowca spłoszył nietoperza o skórzastych skrzydłach. Odczepił pazury od drzewa salowego i poleciał z cichym piskiem ku niedalekim sadom podmiejskiej wsi, chcąc zaspokoić głód.
Mrok już zapadł głęboki, kiedy mistrz dostał się w podgrodzie miasta Rajagahy.
II. SPOTKANIE.
Mistrz znalazł się przy pierwszym domu, którego białe ściany połyskiwały szafirowo wśród zieleni i umyślił wejść. Zbliżywszy się atoli do drzwi, zauważył wiszącą na drzewie sieć do łowienia zwierza i ptaków. Zawrócił zaraz i poszedł dalej, gardząc domem łowcy.
Podmiejskie osiedla nawiedził niedawno pożar, przeto mistrz musiał iść dosyć długo, zanim natrafił na ludzkie domostwo. Była to obszerna zagroda bogatego bramina. Mistrz wszedł w bramę, ale nagle posłyszał kłótnię dwu żon kapłana. Swarzyły się o coś, miotając słowa grubjańskie i krzykliwe. Mistrz zawrócił tedy ponownie i, przeszedłszy próg, ruszył dalej.
Ogród bramina, zabudowania i park jego zajmowały znaczną przestrzeń, to też mistrz uczuł znużenie, a przytem bolała go prawa stopa, skaleczona ostrym krzemieniem. Dotarł do następnego domu, widocznego już zdala. Promień światła słał się wpoprzek drogi, wymykając się przez kraty okiennic i otwarte na ściężaj drzwi. Gdyby nawet ślepiec przechodził mimo, musiałby spostrzec ów dom, bowiem dolatał z wnętrza hulaszczy śmiech, pobrzęk puharów, dudnienie stóp tańczących par, oraz słodkie tony siedmiostrunnej viny. W progu stała piękna dziewczyna, przybrana w dostatnią, jedwabną szatę, uwieńczona jaśminowem kwieciem i, ukazując w uśmiechu czerwone od żucia betelu zęby swoje, zapraszała uprzejmie:
— Wędrowcze, wstąp! W domu tym gości uciecha!
Ale mistrz minął dom radości, wspominając w duchu własne słowa:
— Płaczem jest zakonowi świętych najweselszy śpiew, szaleństwem taniec, głupotą dziecięcą pokazywanie w bezcelowym uśmiechu zębów. Zaprawdę, starczy zachwyconym patrzeniem w oblicze prawdy sam jeno uśmiech oczu.
Dom sąsiedni stał w pobliżu, ale dolatał tam pobrzek viny, przeto Buda minął go i stanął przy następnym. Zobaczył dwu rzeźników, zajętych gorliwie ćwiartowaniem zarżniętej właśnie krowy. Korzystając z resztek światła, krajali mięso ostremi nożami.
Mistrz poszedł dalej.
Pod następnym domem stało mnóstwo misek i garnków, świeżo zrobionych w ciągu długiego, pracowitego dnia. Koło garncarskie znajdowało się pod smukłą tamaryndą, a garncarz zdjął zeń właśnie miskę i niósł ku poprzednio wytoczonym.
Mistrz przystąpił do garncarza, pozdrowił go i rzekł:
— Jeśli nie jest ci to przykrem, o potomku Bhagów, przenocuję w przedsionku domu twego.
— Nie jest mi to wcale przykre, panie! — odrzekł garncarz. — Ale znajduje się u mnie już pewien znużony wędrowiec. Jeśli jemu nie będzie to nie na rękę, tedy nocuj wedle upodobania.
Mistrz zaczął rozważać.
— Samotność jest to najlepszy towarzysz. Ale pielgrzym ten stanął tu po długiej wędrówce, minąwszy domy ludzi trudniących się rzeczami ziemi. Nie wszedł do domu kłótni i niegodnych uciech, a, wkroczył do przedsionka poczciwego garncarza. Tedy mogę z nim, zaprawdę, spędzić noc.
Wkroczył do przedsionka i spostrzegł siedzącego w kącie na macie młodego męża o szlachetnych rysach twarzy.
— Jeśli pozwolisz, pielgrzymie, — rzekł — to spędzę noc w tymi przedsionku.
— Obszerny jest, bracie, przedsionek garncarza, czyń tedy, czcigodny, co ci się podoba.
Mistrz rozłożył matę pod ścianą, usiadł na niej, skrzyżowawszy nogi, i trwał tak wyprostowany w nabożnem skupieniu. Spędził w ten sposób pierwsze godziny nocy, a młody pielgrzym uczynił to samo.
W końcu rzekł mistrz do siebie:
— Ciekawym, czy pielgrzym ów śpi, czy modli się. Spytam go!
Zwrócił się do nieznajomego i rzekł:
— Czemuż to, o pielgrzymie, stałeś się człowiekiem bez ojczyzny?
Pielgrzym odparł:
— Minęły dopiero pierwsze godziny nocy. Jeśli mi tedy, o czcigodny, użyczysz swej uwagi, opowiem czemu stałem się człowiekiem bez ojczyzny.
Mistrz skinął głową na znak zgody, a młody pielgrzym tak zaczął:
III. KU WYBRZEZOM GANGI.
Zowię się Kamanita, urodziłem się w Ujjeni, w mieście położonem daleko na południu, w górzystym kraju Avanti. Rodzice moi byli zamożni, chociaż niezbyt wysokiego rodu. Ojciec mój, kupiec z zawodu, dał mi doskonałe wykształcenie i kiedy przybrałem sznur obrzędowy na biodra, posiadałem wszystkie umiejętności, przystojne młodzieńcowi wyższych sfer, tak że ogólnie sądzono, iż kształciłem się w Takkasili. . Byłem jednym z pierwszych w zawodach wręcz, oraz w walce na miecze, posiadałem piękny, należycie wyćwiczony głos i umiałem grać na vinie. Umiałem na pamięć wszystkie pieśni Bharaty i wiele innych jeszcze, a metryka nie miała dla mnie tajemnic, tak że pisywałem sam pełne uczucia i głębokich myśli wiersze. W rysunkach i malowaniu niewielu zdołało mnie prześcignąć, a ogólny podziw budził mój sposób sypania wzorów z płatków kwietnych. Pozatem po mistrzowsku barwiłem kryształy, znałem się na klejnotach, zaś żadne papugi, ni wrony gadające nie umiały tak mówić jak moje. Osiągnąłem też wielką wprawę w grze sześćdziesiciopolowej,w grze w patyczki, w strzelaniu z luku, rzucaniu piłki wszelkich odmian, a także w odgadywaniu zagadek i rozmowne przez kwiaty. To też wyszedłem, o czcigodny, w przysłowie w Ujjeni i powiadano: Uzdolniony wszechstronnie, jak młody Kamanita.
Kiedy doszedłem do dwudziestu lat życia, ojciec zawołał mnie i rzekł:
— Synu mój, wykształcenie twe ukończone, czas tedy byś się rozejrzał po świecie i zaczął zawód kupiecki, ku czemu nadarza się właśnie doskonała sposobność. W tych dniach wysyła nasz król poselstwo do króla Udeny w Kosambi, daleko stąd na północy, gdzie mieszka przyjaciel mój, Panada. Oddawna wiem od niego, że można zrobić na północy dobry interes, dostarczając wytworów naszego przemysłu, zwłaszcza kryształów górskich, proszku sandałowego, wykwintnych plecionek trzcinowych i tkanin. Nie mogłem się nigdy odważyć na tak daleką wyprawę kupiecką, a to z powodu licznych niebezpieczeństw, czyhających w drodze. Ale nic się przydarzyć nie może temu, kto podróżuje z poselstwem, to też chodźmy, synu drogi, spojrzeć na dwanaście wozów ładownych, zaprzężonych w woły, które przeznaczyłem dla ciebie w drogę. Wzamian za nasze produkty przywieziesz mi muślinu z Benares, oraz pierwszorzędnej jakości ryżu, a będzie to, jak sądzę, bardzo piękny początek twej kupieckiej karjery. Przy sposobności poznasz inne kraje, obyczaje i ludzi, a także obcować będziesz z osobistościami wyższych sfer, wykwintnemi i zajmującemi wysokie stanowiska, co jest rzeczą nader korzystną, gdyż, zdaniem mojem, kupiec wanien być zarazem światoweem.
Ze łzami radości podziękowałem drogiemu ojcu memu i w kilka dni potem opuściłem dom rodzicielski.
Serce mi biło rozkosznie, gdym sunął przez miasto na czele mojej karawany wozów, pośród wspaniałego orszaku poselstwa, a potem, za bramami ujrzał ścielący się przede mną ogromny, nieznany świat. Każdy dzień podróży był mi świętem, a siedząc wieczór przy ogniskach obozowych, pośród lasu, z którego głębin dochodziły głosy tygrysów i panter, w otoczeniu starych, dostojnych mężów, czułem się uniesionym w zaczarowaną krainę baśni.
Przebywszy rozległe bory Vedisy i połogie pasmo gór Vindhja, dostaliśmy się w bezkreśną równię północną, gdzie oczom naszym ukazał się świat zgoła nowy. Nie sądziłem nigdy, by ziemia mogła być tak płaska i rozległa. W miesiąc niespełna po wyjeździe, ujrzeliśmy pewnego wieczoru z szczytu porosłego palmami wzgórza, dwie złociste wstęgi, wijące się skrajem widnokręgu, otoczone mgłami oparu, zbliżające się ku sobie po szmaragdowej roztoczy łąk. Wstęgi owe łączyły się z sobą w stronie wschodniej.
Stałem zapatrzony i nagle uczułem, że ktoś dotyka mego ramienia.
Kierownik poselstwa królewskiego stał przy mnie.
— Spójrz, Kamanito! — powiedział, — Oto tam łączą swe nurty święta Jamuna i najświętsza Ganga.
Mimowoli wzniosłem w górę dłonie, a poseł ciągnął dalej:
— Dobrze czynisz, Kamanito, pozdrawiając modlitwą święte rzeki. Ganga płynie z osiedla bogów w północnych górach lodowych, czyli bierze swój początek w tem co wiekuiste, zaś Jamuna bieży z bohaterskiej krainy zamierzchłej starożytności, w jej wodach przeglądają się zgliszcza świętego miasta słoni , a mirty przecinają ową równię, gdzie walczyli z sobą o władztwo Panduingi i Kuruingi, gdzie Karna obozował srogi, gdzie sam Kryszna kierował wozem bojowym Arjuny... Pocóż, ci to zresztą przypominać ... wszakże znasz dobrze wszystkie pieśni bohaterskie. Nieraz już, stojąc na wyniosłym cyplu, spoglądałem na płynące obok siebie błękitne fale Jamuny i żółte Gangi jednem korytem i widziałem, że nie mieszają się z sobą, jak nie mieszają się kasta bramińska i kasta wojowników. Wydawało mi się zawsze, że w szumie tych fal słyszę szczęk oręża, tony rogów, tętent kopyt i rżenie rumaków, oraz wrzaski słoni bojowych, a serce biło mi w piersiach żywo, bowiem przodkowie moi brali udział w tych walkach mocarnych, a piasek Kurukczetry pił ich krew bohaterską.
Z pełnym uwielbienia podziwem spojrzałem na wojownika, w którego rodzie żyły tak szczytne wspomnienia, on zaś ujął mnie za rękę i powiedział:
— Chodź, mój synu, i przypatrz się miastu, będącemu celem twej pierwszej podróży.
Obeszliśmy mały, gęsty zagajnik, słoniący widok od wschodu.
Mimowoli wydałem okrzyk podziwu.
Przed sobą ujrzałem cud — miasto lśniące w zachodzie słońca, jakby je zbudowano ze szczerego złota. Tak, złotem było Benares zanim grzechy mieszkańców sprawiły, iż metal przemienił się w kamień i wapno. Mury, wieże, masy domów, terasy, przystanie z licznemi basenami do kąpieli (ghatami), przyozdobionemi w kjoski, oraz kopuły, w istocie, naprawdę złote, wszystko to wprawiło mnie w zachwyt nieopisany.
Z zabudowań świątynnych buchały czerwono-brunatne dymy, z miejsc palenia zwłok wznosiły się szafirowe słupy w powietrze, miasto objęły obłoki barwy perłowej masy, a przez nie przebłyskały przeróżne kolory, żarząc się w ukryciu tej nieuchwytnej przysłony. Posowa ta odbijała się w nurtach świętej rzeki, na której roiły się niezliczone czółna o barwnych żaglach, zdobne w sztandary, a mimo oddali widać było mnóstwo ludzi w basenach i na schodach wiodących ku wodzie. Dolatał szmer radosny, niby pobrzęk ula, a wiatr niósł go falami, tak że roztętniał się i przycichał ponownie.
Pojmiesz, o czcigodny, że patrząc mniemałem, że mam przed sobą raczej gród trzydziestu trzech bóstw — niźli miasto ludzkie, zaś cała dolina Gangi rajem mi się wydała. Zaprawdę, miałem dobre przeczucie, bowiem tutaj raj ziemski rozwarł się przede mną.
Tejże jeszcze nocy spałem pod gościnnym dachem zacnego Panady, a skoro ranek nadszedł, pospieszyłem do najbliższego ghatu i z nieopisanem uczuciem rozkoszy zanurzyłem się w świętym nurcie, spłukując z siebie nie tylko kurz podróży, ale i grzechy żywota. Z powodu młodego wieku były one lekkie. Nie zapomniałem napełnić świętą wodą wielkiej flaszki, którą miałem zamiar zawieźć ojcu. Niestety, jak się dowiesz, nigdy nie dostała się ona w jego ręce.
Szlachetny Panada, starzec siwowłosy, zaprowadził mnie na targowisko i dołożył tylu starań, że w ciągu kilku dni sprzedałem bardzo korzystnie przywiezione towary, nabywając wzamian dużą ilość produktów północy, cenionych w naszych okolicach.
Wszystkich tych tranzakcyj handlowych dokonałem, zanim poselstwo zaczęło wybierać się w drogę powrotną. Nie martwiło mnie to jednak wcale, bowiem mogłem teraz z całą swobodą zwiedzać miasto i zażywać różnych przyjemności, co czyniłem w pełnej mierze, a towarzyszem moim był syn Panady, młody Somadatta.
IV. GRA W PIŁKĘ.
Pewnego pogodnego dnia udaliśmy się do jednego ogrodów publicznych miasta. Był to wspaniały park nad samym brzegiem rzeki, pełen niezrównanych drzew, wielkich stawów z lotosami, marmurowych pawilonów i jaśminowych altanek, a w tej porze dnia panował w nim ruch ożywiony.
Zająwszy miejsca w pozłocistej huśtawce, kazaliśmy się służbie bujać, słuchając jednocześnie weselących dusze miłosnych tonów kokili i pogwaru uczonych papug. Nagle doleciał naszych uszu ochoczy pobrzęk bransolet nożnych, a przyjaciel mój zatrzymał huśtawkę, zerwał się i zawołał:
— Doskonaleśmy trafili! Oto nadchodzą najpiękniejsze dziewczęta Kosambi, pochodzące z najzamożniejszych i najdostojniejszych rodów, by zapomocą gry w piłkę oddać cześć bogini, zamieszkującej lasy Vindhji. Poszczęściło ci się, przyjacielu, bo podczas tego obrzędu można im się napatrzyć dowoli. Chodźmy co prędzej skorzystać z sposobności.
Pospieszyłem oczywiście za przyjacielem.
Dziewczęta pojawiły się na obszernej, wykładanej mozajką z drogich kamieni platformie. Oczy patrzących rozkoszowały się urodą tego grona dziewcząt, pięknością połyskliwych szat jedwabnych, wonnych zwojów muślinu, perłami i klejnotami ich naszyjników, oraz złotemi bransoletami na maleńkich, zgrabnych nóżkach, ale stokroć jeszcze więcej uroku posiadała sama gra, ujawniająca ponętne ruchy, cudne postawy i odsłaniająca zarysy kształtów ich ciał.
Przez czas jakiś one gazelookie dziewczęta zabawiały się kunsztowną mimiką i tańcem, potem zaś, po onym wstępie ustąpiły, a na estradzie pozostała jedna jedyna, ta która zajęła potem całe serce moje.
Cóż mam mówić o jej piękności, czcigodny panie? Nie będę się silił tego opiewać, musiałbym bowiem być samym chyba Bharatą, chcąc ci dać bodaj słaby odblask jej uroku. Starczy gdy powiem, że owa księżycotwarza, cudna dziewczyna miała nieskazitelną budowę ciała, a każdy jej członek promieniał czarem młodości, tak iż przypominała żywo boginię szczęścia i piękna, zaś każdy włosek mego ciała najeżył się z niewysłojwionego zachwytu.
Po chwili zaczęła podrzucać piłkę, czcząc w ten sposób boginię, której zdawała się być wcieleniem. Rzucała ją niedbale na ziemię, gdy wznosiła się w powolnym odskoku, uderzała ją silnie wierzchem przecudnej swej dłoni o długich, śnieżystobiałych palcach, a kiedy, sięgnąwszy znacznej wysokości, spadała, chwytała ją w rękę. Rzucała piłkę zwolna, w tempie średniem, to znowu szybko, raz pobudzając ją do lotu, to znowu hamując jej skoki. Używała naprzemian ręki prawej i lewej, pędziła piłkę w różne strony i zmuszała do nawrotu. Widzę z twego pełnego zrozumienia, spojrzenia, o czcigodny, iż znasz się na grze w piłkę, otóż powiem jeno, że nie widziałem dotąd, by ktoś równie zręcznie wykonał ćwiczenie, które zwiemy curnapadą i gitamargą.
Potem dziewczyna wykonała coś, czego dotąd nie widziałem i o czem nie słyszałem wcale. Wzięła dwie złociste piłki i, tańcząc rytmicznie w pobrzęku bransolet, podrzucała je miarowym, błyskawicznym ruchem, tak, że utworzyło się coś w rodzaju lśniących sztabek klatki, w której tkwiła sama mistrzyni, niby czarodziejski ptak.
W pewnym momencie skrzyżowały się spojrzenia nasze i do dziś nie wiem, o czcigodny, czemu nie padłem martwy na ziemię, by zbudzić się natychmiast w raju. Prawdopodobnie czyny mego poprzedniego życia, których skutki w tem życiu ponosić muszę, nie zostały jeszcze jak należy odcierpiane, gdyż całe me życie dotychczasowe to jeno szereg niebezpieczeństw, których nie widzę końca. Słowem, zostałem żywy.
W chwili tej jednak wymknęła się jej jedna z posłusznych dotąd piłek i wielkim skokiem spadła z estrady. Niezwłocznie rzuciło się za nią kilku młodych ludzi, a pewien bogato ubrany młodzian i ja dopadliśmy piłki jednocześnie. Wzięliśmy..............................