Pieluchy i róże - ebook
Pieluchy i róże - ebook
W roku 1886 Przytułek Położniczy dla najuboższych kobiet, prowadzony przez pierwszą polską lekarkę, doktor Annę Tomaszewicz-Dobrską, słynny jest już w całej Warszawie. Zosia i Karolcia, dwie bezdomne dziewczyny, przygarnięte przez panią doktor na służące, uczą się do egzaminów na akuszerki. Nadal borykają się z codziennymi trudnościami i niechęcią otoczenia, w dodatku przypadek posocznicy u pacjentki zmusza je od odkażenia chlorem całego szpitala, co wywołuje wściekłość sąsiadów i rozpętuje skandal.
Zosia dostaje szansę od losu na wyrwanie się z nędzy, w postaci oferty pracy w prywatnej, ekskluzywnej klinice. Karolina coraz bardziej zakochana w doktorze Peszke zastanawia się, czy nie wyjść za niego i zostać panią doktorową. Obie będą musiały porzucić Przytułek i doktor Annę. Mroczna przeszłość nie pozwala jednak zapomnieć o dawnych grzechach i przypomina o sobie obu młodym akuszerkom.
Anna urządza w zachwaszczonym ogródku przy kamienicy różany ogród, przeznaczony do połogów w plenerze, by udręczone nędzą i porodem kobiety miały gdzie w spokoju odzyskiwać siły. Pośród kwitnących kwiatów akuszerki rozwieszają pranie. Przytułek przez życiowe trudności pod żaglami z łopoczących pieluch.
Weronika Wierzchowska – z urodzenia mieszczka, przez długie lata zatrudniona w wielkiej korporacji jako chemiczka. Niedawno przerwała karierę, zrzuciła 30 kilogramów i wyprowadziła się na wieś. Obecnie zawodowo związana z malutką firmą kosmetyczną. Chwile niezajęte wymyślaniem i wytwarzaniem kremów, żeli i serum odmładzających poświęca córce, domowemu kucharzeniu oraz grzebaniu w starych książkach, które bardzo kocha. Zamiłowanie do dawnych historii próbuje połączyć z wymyślaniem własnych, tworząc opowieści o życiu kobiet: tych współczesnych i tych żyjących w dawnych czasach.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-891-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, marzec 1886 roku
Zosia nigdy nie była na balu. Nic w tym niezwykłego, takich jak ona nie wpuszczano przecież na salony. Wychowała się w nędzy i potańczyć mogła jedynie do muzyki granej przez kataryniarza lub kapelę podwórkową. Pochodziła z ubogiej drobnomieszczańskiej rodziny, mieszkającej w walącej się kamienicy przy ulicy Tamka. Jej ojciec był najemnym robotnikiem, parającym się pracami dorywczymi. Zresztą zmarł lata temu, zostawiając żonę z trójką dzieci. Jeden brat Zosi zmarł na koklusz wkrótce po odejściu ojca, zdecydowanie przez biedę, niedożywienie i brak opieki lekarskiej, drugi po uderzeniu przez ojczyma. Matka bowiem ledwie wiązała koniec z końcem i w przypływie desperacji wpuściła do domu pewnego wyjątkowego plugawca. Kiedy ona spała zamroczona alkoholem, którego zaczęła nadużywać pod jego wpływem, ojczym dobierał się do Zosi, obmacywał ją i próbował gwałcić, aż wreszcie dziewczyna uciekła z domu. Można powiedzieć, że nie miała już rodziny, musiała ciężko pracować, by zarobić na chleb oraz dach nad głową. Udało się jej zdobyć posadę w Przytułku Położniczym jako posługaczka i od trzech lat nosiła tam wiadra wody ze studni, szorowała podłogi, gotowała narzędzia w karbolu i uparcie próbowała się uczyć pod okiem szefowej, doktor Anny Tomaszewicz-Dobrskiej, by w końcu kiedyś zdać egzamin na akuszerkę. Harowała zwykle od rana do zmierzchu, łącznie z niedzielami oraz świętami, bo pacjentki trafiały się na okrągło i ciągle ktoś musiał pełnić dyżur w przytułku, zajmować się położnicami i ich dziećmi. O balach nie było zatem mowy.
Traf chciał, że pewnego dnia do przytułku zawędrował pewien przystojny domokrążca, wówczas sprzedawca książek, któremu niepozorna, uboga jak mysz służąca wpadła w oko. Bolek Trąbski miał wielkie ambicje i był młodzieńcem pracowitym, tyle że też pochodził z biedoty i ledwie udawało mu się zarobić kilka groszy. Poszczęściło mu się jednak i został sprzedawcą numerów telefonicznych w warszawskiej filii Bell Telephone Company. Dobrze się w tej robocie sprawował, i to już od kilku lat, awansował nawet na przedstawiciela firmy na całe dawne Królestwo Polskie. Nie zarabiał kokosów, ale ruble pieczołowicie odkładał, by w końcu wyprowadzić się z domu rodziców i usamodzielnić, oświadczyć Zosi i zamieszkać z nią w jakiejś przyzwoitej kamienicy. Marzyło mu się, że zarobi tyle, by nie musieli gnieździć się tak jak jego rodzina w nędznej norze i straszliwej ciasnocie, w jakiejś zagrzybionej suterenie lub na dusznym poddaszu. Nie szastał zatem pieniędzmi, żywił się nadzieją na lepsze jutro.
Kiedy oboje czasem mieli wolne, zapominali o oszczędzaniu na przyszłość i wybierali się na wspólne wypady na Bielany lub do teatrzyków ogródkowych w Dolinie Szwajcarskiej, czasem nawet chadzali do nie najgorszej restauracji. Nie pędzili zatem żywota zupełnie ascetycznego, oboje byli młodzi i lubili się bawić. Kilka razy wybrali się na potańcówkę, ale tak się jakoś złożyło, że w ten karnawał oboje nie mieli czasu na wspólne wyjścia i dopiero pod sam koniec, tuż przed rozpoczęciem wielkiego postu, Bolek przyniósł jej zaproszenie na jeden z dwóch ostatnich balów odbywających się w tłusty czwartek. Jeden urządzano w Towarzystwie Wioślarskim na Powiślu, drugi w obszernych salonach Resursy Kupieckiej w pałacu Mniszchów przy Senatorskiej. Zosię aż zatkało. Widziała ten pałac niejeden raz, ale nigdy nie przyszło jej do głowy, że ona, uboga dziewczyna z gminu, kiedykolwiek wkroczy na tamtejsze salony. Oficjalnie była tylko sprzątaczką, czasem pomocą kuchenną, jednym słowem najnędzniejszą kuchtą. Przecież nawet jej tam nie wpuszczą!
– Daj spokój, czasy nadeszły takie, że lud pracujący też może się bawić! – Bolek skwitował jej obawy machnięciem ręką. – Robotnicy coraz częściej dopominają się o swoje, o to, co im się należy za ciężką pracę. I coraz częściej dostają to, na co zasłużyli.
– Chyba nie mówisz o tych, co w styczniu skończyli na szubienicy lub pojechali zwiedzać Syberię? – Zosia pokręciła głową.
Miała na myśli działaczy robotniczych z furią zwalczanych przez carskie władze. Ci, co domagali się poprawy losu pracowników najemnych i biedaków, oskarżani byli o propagowanie komunizmu lub anarchizmu i surowo karani. Na początku roku kilku młodych robotników, ku ogólnemu oburzeniu, powieszono na stokach Cytadeli, kolejnych zesłano na ciężkie roboty lub przymusowe osadnictwo w głąb Rosji. Nie wyglądało na to, że prosty lud będzie mógł się bawić na balach w resursie.
Mimo wszystko Zosia zdecydowała się jednak na ten bal wybrać. Każda panna w mieście chciałaby tam być i o bilety było bardzo trudno. Bolek zdobył je po znajomości od jakiegoś kancelisty, któremu niedawno zakładał telefon. Żal by było nie skorzystać z okazji, coś takiego mogło się jej już w życiu nie przytrafić. Problemem było tylko zdobycie jakiejś kiecki, która mogłaby uchodzić za balową, choćby symbolicznie. Z pomocą ruszyła zarówno Karolina Kucz, druga ze służących w przytułku i wierna przyjaciółka Zochy, jak i kucharka Aniela. Karolina zaoferowała, że uruchomi swoje znajomości na Kercelaku, gdzie można było kupić dosłownie wszystko, i raz-dwa zorganizuje dla niej jakąś kradzioną suknię za stosunkowo niewielką kwotę. Aniela z kolei gotowa była przerabiać dowolną sukienkę, bo dobrze posługiwała się igłą i cały czas przeszywała samodzielnie ubranka dla swoich dzieci, które rosły i niszczyły ciuchy w zastraszającym tempie. Ratunek przyszedł jednak z najmniej spodziewanej strony, bo od starszej akuszerki Jadwigi.
Jadwiga Filipowska była czterdziestokilkuletnią rozwódką, o bardzo trudnym charakterze. Posępna i sroga, lubiła wrzeszczeć na ludzi, przeszywać ich lodowatymi spojrzeniami i dyrygować dwiema służącymi niczym generał podczas bitwy. Obie jej podwładne wiedziały jednak, że za maską bezwzględnej i wiecznie wściekłej hetery kryje się dobre, w przeszłości zranione serce. Akuszerka czasem zrzucała pozę upiornego babska nienawidzącego ludzi i okazywała troskę. Obie służące tak naprawdę traktowała niczym córki, sama bowiem dzieci nie miała i upatrzyła sobie w nich panny, które musiała odpowiednio wychować oraz wykształcić. Musztrowała je, ale też wpajała wiedzę, właściwie uczyła wszystkiego, co sama umiała.
– Weźmiesz moją sukienkę z czasów panieńskich – oznajmiła Zosi tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Co prawda trochę wisiała w szafie, ale krój ma taki, że powinna pasować do każdej mody.
Obecnie znów modne stały się turniury, z kształtnymi kuperkami, ale o czymś takim Zosia mogła jedynie pomarzyć. Kiedy jednak Jadwiga przyniosła swoją suknię, okazało się, że ta nie tylko nie jest przeżarta przez mole, ale nawet nie za bardzo śmierdzi naftaliną. Uszyto ją z jakiejś kitajskiej barwnej materii, lśniącej i gładkiej jak jedwab. Krój miała prosty i skromny, ale kiedy Zosia ją przymierzyła, okazało się, że wygląda w niej zjawiskowo. W dodatku suknia pasowała na nią, jakby była szyta na miarę. Jadwiga, będąc w jej wieku, musiała być identycznych rozmiarów.
Obie służące ciągle mieszkały w przytułku jako rezydentki, koczowały w kuchni, w niezbyt wygodnych warunkach, ale nie narzekały. W tłusty czwartek wieczorem Zosia wystroiła się zatem na bal, Karolina uczesała ją tak, jak umiała, przy pomocy pożyczonej lokówki nożycowej zrobiła jej nawet anglezy, czyli loczki po obu stronach twarzy. Na tym strojenie się jednak skończyło. Ani jedna, ani druga nie miały żadnej biżuterii, nawet głupich korali, bardziej Zosi zatem przystroić nie mogły.
– Żałuję, że nie mam już bielizny i turniury, którą kiedyś kupił mi Olek – Karolina stwierdziła. – Też by na ciebie pasowały, ale pewnie wyglądałabyś jak rasowa aksamitka, a chyba nie o to chodzi… Chyba nie chcesz, by wszyscy brali cię za ladacznicę?
Karolina kochała się niegdyś na zabój w szalenie przystojnym zawadiace, Olku Gieracie. Dawny andrus z Kercelaka, którego uwielbiała od dzieciństwa, przygarnął ją w potrzebie i obiecał szczęśliwe, dostatnie życie. Wykorzystywał ją jednak i nią manipulował, próbował nawet zrobić z niej dziwkę, aby uwiodła jego konkurenta biznesowego i by mógł go później szantażować. Kochaś kupił jej wówczas strój wytwornej damy, piękną, choć mocno wyzywającą suknię, oraz koronkową bieliznę. Kiedy uciekła od Olka, sprzedała to wszystko, a pieniądze z typową dla siebie beztroską przepuściła na różne drobiazgi.
– Wyglądasz jak zaginiona córka chińskiego cesarza – stwierdził Bolek, kiedy wparował do przytułku ubrany w wypożyczony frak. – Jestem zaszczycony, panno Zofio! Czy zgodzi się panna udać ze mną na bal?
– Idziemy piechotą?
– Za daleko, do tego pogoda taka, że byśmy ugrzęźli w śniegu. Poza tym pewnie bym się zabił na lodzie w tych lakierowanych bucikach – odparł i na powitanie pocałował ją dystyngowanie w dłoń, później w nadstawiony policzek.
– Dobrej zabawy – Karolina rzuciła im. – Przejmuję komendę nad przytułkiem!
Zasalutowała i zamknęła za nimi drzwi. Znaleźli się na zasypanej śniegiem ulicy Prostej. Zima trzymała w tym roku na całego i nie widać było jej końca. Przedwiośnie tym razem nie przyszło, mróz panował jak w krainie lodu, co dzień nadchodziły doniesienia o zamarzniętych nędzarzach, którzy nie zdołali się schronić lub musieli wyjść w lichych łachach na poszukiwanie żywności. Warszawski bruk pokrywała warstwa śliskiego lodu, niewywożony od dawna śnieg nie chciał znikać i zalegał z obu stron ulicy, sięgając do okien pierwszego piętra kamienic. Kilka wąskich uliczek, szczególnie na Starym i Nowym Mieście, było kompletnie nieprzejezdnych i obawiano się, co będzie, jeśli wybuchnie tam pożar. Tak czy inaczej, podróż w taką pogodę, nawet dorożką zaopatrzoną w budę, nie była niczym przyjemnym. Oboje byli jednak zadowoleni i podekscytowani, Zosia wtuliła się w narzeczonego, ten objął ją ramieniem.
– Panie fiakier, pojedź pan z łaski swojej Marszałkowską i Chmielną – Bolek polecił woźnicy.
Dryndziarz tylko skinął głową, był tak zmarznięty, że nie mógł lub nie miał ochoty się odwrócić i gadać z pasażerami. Smagnął konie bacikiem i pojechali ulicą w stronę śródmieścia. Po drodze mijali wyłącznie powozy na płozach, gdyż warszawiacy powyciągali z powozowni sanie, niektóre pamiętające chyba jeszcze czasy Księstwa Warszawskiego. Choć na wsiach był to zwyczajowy środek komunikacji podczas zimy, w miastach używano sań coraz rzadziej, bo ulice były zwykle odśnieżone. Nieliczni przechodnie kulili się, wbijali głowy w kołnierze i przemykali, niepewnie stawiając kroki na lodzie. W szpitalach nie brakowało ostatnio pechowców z połamanymi nogami i rękami, zdarzało się, że z porozbijanymi głowami.
Zosia i tak była zachwycona, podobało się jej skrzenie świateł odbijających się w śniegu, żółte kule latarni gazowych i to, że zwały śniegu ukryły wszystkie brudy, ponadto jaśniały w mroku. Warszawa migotała światełkami i iskierkami, wydawała się pełna życia i wesoła. Ale najciekawiej zrobiło się, kiedy wjechali w Marszałkowską. Dwa lata temu ustawiono na niej i na sąsiedniej Chmielnej latarnie elektryczne, pierwsze w Polsce. Wówczas co wieczór przychodziły tu tłumy, by zobaczyć ten cud techniki, który teraz nieco spowszechniał, ale Bolek, jako entuzjasta nauki i inżynierii, uwielbiał je oglądać.
– Żarówki Siemensa, ależ dają blask! Niebywałe, zupełnie jak rozgrzane do białości żelazo – entuzjazmował się za każdym razem, Zosia zaś przytakiwała, by nie robić mu przykrości. – W rzeczywistości w każdej bańce szklanej znajduje się drut żarowy z wolframu. Piękne!
Światło elektryczne było po stokroć mocniejsze niż w latarniach gazowych, poza tym rzeczywiście białe i wręcz oślepiające. Jechali zatem jakiś czas w szpalerze białych świateł, mieniących się w śniegu milionami refleksów. Zosia po raz pierwszy w życiu czuła się niczym królewna jadąca na bal. I naprawdę się jej to podobało, nawet odciski na dłoniach od taszczenia wiader przestały ją boleć.
***
Resursa Kupiecka od początku swojego istnienia nie doświadczyła tak licznego najazdu obywateli chętnych, by się bawić w jej salonach, jak w ten tłusty czwartek. Kolejka do szatni ciągnęła się przez cały korytarz, tak samo jak do damskiej toalety. Wszystkie panie, po zostawieniu wierzchniego okrycia, musiały bowiem poprawić koafiury i przypudrować to i owo przed lustrem. Zosia czuła się bardzo nieswojo otoczona tłumem dam, na szczęście szybko spostrzegła, że to niekoniecznie samo jaśniepaństwo, wiele młodych kobiet, tak jak ona, nie miało na sobie biżuterii, nie nosiło kołnierzy z norek i skrzących się klejnotami diademów, wiele miało kiecki jeszcze skromniejsze niż sprzątaczka z przytułku. Widocznie zdobycie zaproszenia na ten wieczór nie było wcale tak strasznie trudne ani kosztowne i tak jak głosił Bolek, lud pracujący również postanowił trochę posmakować wielkiego świata i potańcować na marmurowych posadzkach książęcego pałacu.
Sala balowa pękała w szwach, orkiestra już zaczęła grać i szyby aż się trzęsły od dudnienia, gromkich okrzyków i śmiechów. Mimo tłoku wiele par ruszyło do szalonej polki, później muzyka porwała do kontredansa, choć brakowało miejsca, by wykonać wszystkie figury, jak należy, i ludzie praktycznie dreptali w miejscu. Bolek z Zosią także się znaleźli w samym środku tego dzikiego tłumu i przez dwa kwadranse nie schodzili z parkietu, właściwie z marmurowej posadzki. Dopiero wówczas Zosia poczuła, że pot dosłownie leje się jej po plecach i nie ma czym oddychać. Sala balowa była przestronna, miała wysokość dwóch kondygnacji pałacu, ale i tak zrobiło się w niej do tego stopnia duszno i parno, że wilgoć skraplała się na szybach i spływała po nich strugami, jakby od środka padał deszcz.
Bolek zaciągnął Zosię do korytarzy, gdzie serwowano alkohol i gdzie zamiast pary wodnej unosiły się kłęby dymu tytoniowego. Niebieskie smugi kłębiły się w strumieniach świateł z gazowych lampionów, tu też było gwarno i niebywale wesoło. Mimo ścisku wszyscy bawili się świetnie i choć wpadali na siebie, a paniom ciągle ktoś przydeptywał suknie i brakowało im przestrzeni, by odpowiednio prezentować swoje stroje, nikt z powodu przepełnienia nie narzekał. Bolek przyniósł po kielichu musującego wina, przyjemnie chłodnego i szczypiącego bąbelkami w język. Zosia wypiła swój właściwie duszkiem, tak wielkie miała pragnienie. Chwilę później wpadli na nich dwaj pracownicy telefonii ze swoimi młodymi żonami, obaj koledzy Bolka z pracy. Od razu zrobiło się jeszcze weselej, wszyscy byli w szampańskich nastrojach.
– Osiemset par! Tyle ponoć jest tu dziś luda – jeden z młodzieńców oświadczył. – To co? Napijemy się jeszcze po jednym i pokażemy im, jak się tańczy?
Ruszyli w tany całą grupką. Wcisnęli się do sali balowej i puścili w wariackie galopady razem z rozbawionym tłumem. Zosi od tych wybryków aż się zaczęło kręcić w głowie. Nie wiedziała, czy to od nadmiaru wrażeń, głośnej muzyki, świateł, zapachów i gwaru, czy od wypitego wina. Pewnie od wszystkiego naraz, ale aż zaczęła się słaniać w ramionach Bolka. Musieli wyjść po raz kolejny, dla ochłonięcia przeszli schodami na górę, weszli na antresolę i jakiś czas patrzyli z góry na szalejący tłum. Wyczerpana orkiestra zmieniła skład, nowi muzycy zaczęli rżnąć z pełną energią i znów porwało ludzi do tańca. Spacerująca para zawędrowała korytarzem na piętrze w obszar, gdzie nie zapalono latarni gazowych. Przypałętało się w te rejony kilka innych par i w tym półmroku zebrało się im na amory. Obejmowali się i całowali, a to przy oknie, a to za filarem lub w zakamarkach stworzonych przez gzymsy i załomy ścian. Zosia czuła pulsujące gorąco i rosnące podniecenie. Sama zaciągnęła Bolka na bok, pod ścianę i wpiła się ustami w jego usta. Całowali się długo i z każdą chwilą coraz śmielej. Poczuła dotyk jego dłoni na piersi, po chwili pieścił ją, jednocześnie całując w szyję i kąsając delikatnie małżowinę ucha. Jęknęła głośno, ale to nie miało znaczenia, bo w całym pałacu panował taki hałas, że i tak nikt by nie usłyszał.
Czuła, że cała jej skóra zrobiła się strasznie tkliwa, że dotyk Bolka jest nieziemsko przyjemny. Miała ochotę, by dotykał jej całej, wszędzie, gdzie się tylko da. Przywarła do niego bliżej, wsunęła rękę w jego spodnie i złapała go za to, za co pannie nie uchodziło. Przynajmniej pannie z dobrego domu, ale właśnie sobie uświadomiła, że ona akurat nie jest z dobrego domu i nie musi się przejmować tym, co wypada, a co nie. Ścisnęła mocniej i zaczęła poruszać rytmicznie dłonią, Bolek aż sapnął z podniecenia.
– Ludzie, ratujcie! – Rozległo się na korytarzu.
Kobiecy krzyk przetoczył się echem i wbił w ścianę muzyki oraz gwaru i śmiechów niczym nóż. Bolek odwrócił się w kierunku krzyczącej, po czym spojrzał pytająco na Zosię. Na drugim końcu korytarza jakaś kobieta klęczała przy leżącym człowieku.
– Ratujcie, ludzie! On umiera! – Kobieta załamała ręce.
Zosia poprawiła nieco wymiętą sukienkę, czuła, że policzki jej płoną z gorąca, ale teraz musiała szybko ochłonąć i ruszyć na pomoc. To było oczywiste, nie mogłaby się po prostu odwrócić i udać, że jej to nie dotyczy. Podbiegła do czekających na pomoc. Kiedy pokonała korytarz i dotarła na miejsce, nad leżącym zebrało się już kilka osób, które stały i patrzyły ze zgrozą i chorobliwą ciekawością. Leżący był grubym jegomościem o purpurowej twarzy, który ledwie dyszał, prychając spienioną śliną. Kobieta wołająca o pomoc musiała być jego córką, wyglądała bowiem na sporo młodszą.
– Ludzie, wezwijcie doktora! – domagała się bezskutecznie, bo nikt się nawet nie poruszył.
Z każdą chwilą przybywało gapiów, którzy ściągali do zbiegowiska niczym muchy do gnijących zwłok. Bynajmniej nie byli obojętni, wszystkich oglądana agonia, bo stan leżącego na nią wyglądał, żywo interesowała. Brakowało tylko, by zaczęli bić brawo. Już sobie wyobrażali, jak będą o tym wydarzeniu opowiadali znajomym. Zosia powiodła po nich spojrzeniem, było tam kilku młodzieńców w tanich lub wypożyczonych frakach bądź marynarkach, ale i kilku eleganckich panów. Jeden, z siwymi bokobrodami, o poważnej twarzy, aż wsadził sobie monokl w oczodół, by dobrze widzieć.
– To pewnie atak sercowy – odezwała się kobieta trzymająca eleganta pod ramię. – Może da się mu jakoś pomóc, Leopoldzie?
Leopold pokręcił głową i nawet nie drgnął. Za to wokół konającego zrobiło się naprawdę tłoczno, przybywali bowiem ciekawscy z dołu, z sali balowej. Nie było jednak żadnego lekarza. Zosia zagryzła wargę, spojrzała na zapłakaną twarz młodej kobiety. Może to właśnie odchodził jej ojciec? Zosia pamiętała doskonale śmierć swojego taty, który zmarł właściwie z biedy. Rozchorował się i marniał w oczach trawiony gorączką. Nie stać ich było na wezwanie prawdziwego lekarza, zaś ziółka podawane mu przez żonę w ogóle nie działały. Zosia pamiętała swoje cierpienie, to, jak patrzyła na powolną agonię kochanego ojca, jedynej osoby, której naprawdę na niej zależało.
– Przesuńcie się dwa kroki w tył, ludzie, bo go zadepczecie! – zagrzmiała rozkazującym tonem podsłuchanym u Jadwigi, starszej akuszerki w przytułku.
Szturchnęła łokciem Bolka, który stał obok i gapił się na ofiarę jak cielę.
– Wydawaj im polecenia, głośno, jakbyś był żandarmem – powiedziała. – Zrób mi miejsce.
Klęknęła obok leżącego, po drugiej stronie niż zapłakana dziewczyna. Od razu zabrała się do rozpinania kołnierzyka pod szyją chorego, poluzowała muszkę, po chwili wahania szarpnięciem ją zerwała. Rozpięła mu trzy górne guziki koszuli, obnażyła kawałek torsu, przyłożyła rękę do szyi w poszukiwaniu pulsu, bo przestał charczeć i już tylko leżał bez ruchu.
– Co ona robi? – pytał ktoś z tłumu, któremu zasłaniali inni gapie. – Ludzie, mówcie, co ona robi, bo nie widać!
– Niech ktoś zapali tu lampiony – jakaś kobieta dodała.
– Kim jest ta mała? Może jakąś pielęgniarką ze szpitala? – kolejny ciekawski zastanawiał się na głos. – Chyba nie babą lekarzem? Słyszałem, że w mieście są już trzy, ale starsze od niej.
– Panie, hamuj pan gadkę – jakaś dziewczyna z miasta odezwała się piskliwie. – Nie baby lekarze, tylko po prostu lekarki albo doktorki.
– Patrzcie no tylko, co to za słownictwo! – prychnął oburzony. – Lekarki! Nie ma takiego słowa. Są lekarze i doktorzy, tak było i będzie na wieki wieków, amen. Koniec i kropka.
Zosia zamknęła oczy, bo nie mogła wyczuć pulsu i próbowała się skupić na jego poszukiwaniach. W końcu przyłożyła ucho do odsłoniętej piersi grubasa. Serce biło, ale nierównomiernie i bardzo słabo. Oparła złączone ręce na klatce piersiowej mężczyzny i klęcząc, zaczęła całym ciężarem ciała rytmicznie uciskać mu pierś.
– Co ona robi? Zabije go! – wrzasnął jakiś gap i złapał ją za ramię.
– Bolek, daj mu w mordę – rzuciła do narzeczonego.
Nie trzeba mu było tego powtarzać, usłyszała paskudny trzask, bo Bolek od razu prasnął intruza pięścią w szczękę.
– Łapy precz od mojej dziewczyny, chamie! – ryknął. – I cofnąć się, powiedziałem! Bo przywalę następnemu, nie żartuję! Chory potrzebuje powietrza, a wy całe mu je zabieracie! Cofnijcie się ludzie! Ty i ty! Przynieście coś, na czym da się wynieść człowieka na zewnątrz. Trzeba go załadować do dorożki i zawieźć do szpitala.
– Ale co to ma być? Skąd wziąć nosze? – młodzieniec wskazany przez Bolka nie miał żadnego pomysłu.
– Przynieście drzwi – pan Leopold zarządził, poprawiając monokl. – Wyjmijcie z zawiasów choćby te z toalety. Wyniesiemy go na podwórze, tam czeka mój powóz. Zawieziemy tego jegomościa do szpitala, choć nie wiem, czy nie jest za późno. Zdaje się, że ta panienka właśnie cudem utrzymuje go przy życiu, ale sądząc po jego tuszy i niezdrowym wyglądzie, mam wrażenie, że nie na wiele się to zda.
– Ratujcie go, bardzo proszę – córka umierającego odezwała się płaczliwie. – Nie zostawiajcie na pewną śmierć, błagam!
Zosia zdążyła się już zmęczyć i zasapać, musiała wkładać sporo wysiłku, by poruszyć tak dużą klatką piersiową. Nie ustawała jednak w wysiłkach, wiedziała, że jeśli przerwie, ten człowiek z całą pewnością umrze.
– Robię mu masaż serca, ludzie! – wysapała. – By pobudzić je do wzmożonego bicia, inaczej zaraz całkiem się zatrzyma. To nowoczesna metoda medyczna, prosto z uniwersytetu w Bazylei. Wiem, co robię, pracuję w szpitalu! Ale długo tak nie dam rady. Muszą się nim zająć doktorzy… Szybciej z tymi drzwiami, do cholery!
Tłum, który kłębił się już nawet na schodach, poruszył się i zaszumiał. Muzyka na dole nadal rąbała, wszyscy gadali i praktycznie nic innego nie było słychać.
– Co mówiła? – jakaś kobieta z tyłu domagała się wyjaśnień.
– Coś o cholerze – młodzieniec stojący obok niej rzucił niepewnie.
– Jegomość, który padł, ponoć ma cholerę. Mówią coś o zarazie, kto wie jakiej! Cholera, mamy przypadek cholery! Ludzie, cofnijcie się, to zaraźliwe! – Głosy w tłumie były coraz bardziej wzburzone i coraz głośniejsze.
Bolek wlazł na parapet, by było go lepiej widać i słychać. Pomachał rękami, by zwrócić na siebie uwagę, po czym zrobił ze złączonych dłoni tubę.
– Nic złego się nie stało! – zagrzmiał z całych sił. – Człowiek zasłabł z gorąca! Zrobiło mu się duszno i omdlał! Wracajcie do zabawy, trzeba go wyprowadzić na świeże powietrze!
– Zasłabł, tak? – jakiś starszy pan się dopytywał, szarpiąc Bolka za nogawkę. – To nie cholera? Czy aby na pewno?
– Zemdlał, bo za dużo wypił! I za dużo tańcował! – Bolek zadudnił.
Zdawał sobie sprawę z zagrożenia, wiedział, co może się stać, jeśli w takim tłumie wybuchnie panika. Nie tak dawno, raptem pięć lat temu, w kościele Świętego Krzyża jakiś złodziej krzyknął w tłumie, że się pali, by się łatwiej dobrać do kieszeni i torebek. Kiedy ludzie w przerażeniu rzucili się do wyjścia, wewnątrz świątyni i na jej schodach zatratowali na śmierć dwadzieścia osób, drugie tyle dotkliwie poranili. Panikujący tłum potrafił być niezwykle niebezpieczny, głównie dla siebie. Bolek zatem robił, co mógł, by rozładować napięcie i zbagatelizować sprawę. Jeśli osiemset par postanowi nagle uciekać przed wyimaginowaną cholerą, jak nic masę ludzi zginie.
– Wracajcie do zabawy! Człowiek się tylko upił! – krzyczał na cały korytarz. – Nic się nie dzieje, upił się i tyle!
Jakimś cudem zadziałało. Okazało się, że większość ludzi ma bardziej ochotę na tańce niż uczestnictwo w oglądaniu jakiegoś pijaka. Ci ze schodów już się wycofali, kolejne pary zaczęły wracać do sali balowej na dole. Pan Leopold z uznaniem pokiwał głową, poprawił monokl i pochylił się nad leżącym i spoconą jak mysz Zosią, która nadal się męczyła, by przywrócić konającemu krążenie.
– Ojciec panny od dawna cierpi na serce? – spytał zasmarkanej i załzawionej dziewczyny klęczącej obok nieszczęśnika.
– To nie mój ojciec, tylko mąż – odparła i wyciągnęła chusteczkę z rękawa. – Zdarzało mu się dostać zadyszki i czasem miał boleści o tu, z lewej strony piersi, ale to przez tuszę. Na serce jeszcze nie narzekał. Chyba tu za gorąco czy co…
– Mąż? A jak godność, o ile można zapytać? – dociekał pan Leopold, mimo że żona go odciągała.
– Mordechaj Haberfeld – młoda kobieta odparła drżącym głosem. – Kupiec i właściciel składów towarowych na Pradze. Lat pięćdziesiąt sześć, dotychczas zupełnie zdrowy, nie uskarżał się na żadną przewlekłą dolegliwość.
Pan Leopold ukłonił się nieznacznie, po czym sięgnął do kieszeni surduta i podał kobiecie wizytówkę.
– Nalegam, by pani rozważyła zabranie męża do prywatnej kliniki doktora Sarkana. Nawet jeśli dojedziemy z nim żywym do Szpitala Starozakonnych, bo pewnie tam by sobie życzył z racji wyznania powracać do zdrowia, potrwa bardzo długo, nim go przyjmą i udzielą mu pomocy. Może nie doczekać. Natomiast doktor Sarkan jest na miejscu. – Uśmiechnął się lekko. – Pani pozwoli, pani Haberfeld, jestem Leopold Sarkan, lekarz medycyny dyplomowany w Berlinie. Specjalizuję się w chorobach wewnętrznych i zewnętrznych, kardiologia to jedna z moich szczególnych pasji. Zapewniam opiekę na poziomie europejskim, mąż dostanie własną izbę z osobistą pielęgniarką, która nie spuści go z oka nawet na chwilę. Doskonałe warunki, by z godnością i na poziomie kurować się i poprawiać swój dobrostan.
– Ale… Nieważne, niech się pan nim po prostu zajmie – pani Haberfeld wyjąkała zaskoczona. – Koszta nie mają znaczenia, ja tylko nie chcę, by tu zmarł.
Pan Leopold skinął jej głową, po czym klęknął obok Zosi i przyłożył rękę do szyi grubasa. Chwilę szukał mu pulsu, po czym kiwnął na dziewczynę.
– Proszę kontynuować, dopóki nie przyjdą ci ludzie z zaimprowizowanymi noszami – polecił jej tonem przywykłym do wydawania poleceń.
Zosi pot kapał z czoła, ale cisnęła dalej. Po kilku latach ciężkiej fizycznej pracy w przytułku nabrała takiej krzepy, że wielu mężczyzn mogłoby jej pozazdrościć. Mimo wszystko była już jednak coraz bardziej wyczerpana. Bolek uklęknął obok niej i zaofiarował, że ją zastąpi. Widział już dosyć, by ją naśladować. Pozwoliła mu i usiadła ciężko na podłodze. Gapie rozchodzili się powoli, coraz bardziej rozczarowani. Pan Leopold klęczał obok chorego i obmacywał go, jakby prowadził jakieś niezwykle skomplikowane badanie i jakby dotykiem mógł cokolwiek więcej wybadać. Spojrzał na Zosię z uwagą i uśmiechnął się do niej nieznacznie. Jego surowa twarz nagle złagodniała, teraz wydawał się miłym, starszym panem.
– Łaskawa pani jest pielęgniarką? W którym szpitalu, o ile można wiedzieć? – spytał na tyle uprzejmie, że od razu odpowiedziała.
– Uczę się na akuszerkę, pracuję w Przytułku Położniczym numer dwa, na Prostej.
– Bardzo ładnie, doskonała reakcja i zachowanie bez zarzutu. Jak na akuszerkę ponadprzeciętnie, ma pani też spore zadatki na pielęgniarkę ogólną – rzekł przymilnie, jakby toczyli towarzyską pogawędkę na spacerze lub w kawiarni. – Zdaje się, że w przytułku raczej niewiele płacą, prawda? I ciężkie warunki do pracy, słyszałem, że działacie w budynku bez wodociągu, oświetlenia gazowego, nawet toalety. Byłaby pani skłonna zdradzić, jakie odbiera uposażenie?
– Nie byłabym. – Zosia spojrzała na niego spode łba.
Nie miała takiego wyczucia do ludzi jak Karolina, ale od razu dostrzegła, że ten miły, elegancki pan tak naprawdę wcale nie jest miły. Nie kwapił się, by udzielić pierwszej pomocy umierającemu, dopóki się nie dowiedział, jak bardzo jest on majętny, a jego żona bez wahania będzie skłonna opłacić prywatną klinikę. Zdecydował się pomóc, uświadamiając sobie, że grubasa stać na żonkę młódkę, co znaczyło, że pewnie jest skłonny do szastania pieniędzmi i da się z niego wycisnąć kupę forsy. Poza tym nie zachowywał się jak prawdziwy lekarz, niespecjalnie zajmował go stan chorego, ciągle skupiony był na swoim interesie.
– Skoro wysokość wypłaty to dla pani drażliwy temat, dajmy mu spokój. Proszę tylko przemyśleć, czy nie wolałaby pani pracować w cywilizowanych warunkach, w czystości, z dostępem do światła elektrycznego, toalety i wodociągu. Poza tym byłbym w stanie płacić na początek, powiedzmy, trzydzieści rubli. Gdybyśmy się polubili i zostałaby pani przełożoną pielęgniarek, ta kwota mogłaby wzrosnąć, i to po wielekroć…
Zosia otworzyła szeroko oczy i na chwilę wstrzymała oddech z wrażenia. W przytułku zarabiała pięć rubli miesięcznie. Dostawała co prawda wyżywienie i kąt do spania, ale harowała w warunkach urągających przyzwoitości. W małym szpitaliku dla ubogich kobiet ciągle były pionierkami walczącymi z biedą i wynikającą z niej nieskończoną listą problemów. Brak jakichkolwiek perspektyw na lepsze, tylko ciągłe użeranie się z pacjentami, Inspekcją Szpitalną i walka o przetrwanie. Gdyby dostawała sześć razy tyle, mogliby z Bolkiem się pobrać i wynająć sobie jakiś kąt, założyć rodzinę, rozpocząć wspólne życie.
– Proszę się zastanowić, tu jest moja wizytówka – doktor Sarkan powiedział i wetknął jej kartonik w dłoń, po czym skinął na dwóch mężczyzn, którzy zgodnie z jego poleceniem wrócili z drzwiami, by przetransportować na nich chorego. – Moja klinika cieszy się wielką sławą, zaś moje ulubione pracownice czeka obiecująca kariera zawodowa. Nie mam jeszcze oddziału położniczego, ale w przyszłości potrzebowałbym dla niego głównej akuszerki, kogoś energicznego i śmiałego. Niech pani o tym pomyśli, pani… Z kim zasadniczo mam przyjemność?
– Zofia Kozłowska – Zosia odpowiedziała mechanicznie.
– Zatem do rychłego zobaczenia, pani Kozłowska. – Doktor skinął jej głową, po czym razem z Bolkiem unieśli chorego i położyli na drzwiach.
Kiedy we czterech nieśli go przez korytarz, w pozycji, jakby taszczyli trumnę, Zosia nadal stała oniemiała i dochodziła do siebie. Takiej nieoczekiwanej odmiany w życiu się nie spodziewała. Nie miała pojęcia, co ma zrobić z tą ofertą. Wiedziała jednak, że rzeczywiście musi ją przemyśleć.
***
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI