Pieniądze albo kasa - ebook
Pieniądze albo kasa - ebook
Czas to pieniądz. Akurat! Piętnaście lat życia to kawał czasu, a kieszeń Staszka Tondery świeci pustkami. Pieniądze nie śmierdzą. Może i prawda, ale Staszek wolałby sam powąchać i sprawdzić. Pieniądze szczęścia nie dają. Zapewne, ale Staszek nieraz już się przekonał, że ich brak daje go jeszcze mniej. Pieniądze nie lecą z nieba. Logiczne, tylko skąd u Mieszka i innych kolegów z gimnazjum tyle kasy w portfelu? Kiedy wreszcie los uśmiecha się do Staszka Tondery, sprawa wygląda bardzo podejrzanie. Lepiej podjąć ryzyko czy zachować ostrożność? – oto jest pytanie. Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, wiadomo, że chodzi o pieniądze. Albo kasę.
*****
Zawsze kiedyś przychodzi taka chwila, kiedy człowiekowi zaczyna być potrzebna kasa i to nie jakieś żałosne wybłagane dotacje celowe na ciastko, kino czy colę z automatu, ale stałe, pewne, godziwe dochody…
Stanisław Tondera, bohater tej książki
Książkę czyta się świetnie, śmieje się głośno; radość lektury w czystej postaci.
prof. Grzegorz Leszczyński
Powieść napisana jest po mistrzowsku, bo czytelnik przez dłuższy czas nawet nie wie, że uczestniczy w jakiejś grze.
Bożena Itoya, Cuda na kiju
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-982-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– ZnikaLYśmy je – zeznał przed sądem Łysy.
Zaczynali całkiem zwyczajnie: wybita szybka, klameczka od środka, czary-mary pod kierowniczką i odjazd.
– Co stało, to się brało.
W szopie szefa pod miastem fachowe rączki rozkładały autko na kawałeczki, a dział sprzedaży rozprowadzał je wśród klientów. Temu lusterko, temu silniczek, tamtemu błotniczek.
– Całkiem przyzwoite przychody jak na początkujących biznesmenów – Mały rozmarzył się w sądzie, wspominając te romantyczne młodzieńcze czasy.
Ale to właśnie Mały był tym, któremu zawsze było mało. To on twierdził, że zwykłe włamy są dobre dla prostaków.
– W naszym działaniu brakuje finezji, szefie – przekonywał zwierzchnictwo.
Trzeba przyznać, że metoda „na znak”, którą wymyślił i jako pierwszy w branży zastosował, niewątpliwie była finezyjna – czysta, bezpieczna, skuteczna, a na dodatek niewymagająca pracy w godzinach nocnych.
Każdy zapewne nieraz widział pojazd z wysięgnikiem odholowujący na specjalny parking samochody pozostawione w niewłaściwym miejscu. To całkiem normalne w dużym mieście. Odpowiednie służby muszą dbać o porządek. Co by było, gdyby każdy parkował, gdzie chce? Jak wtedy karetki pogotowia docierałyby do chorych albo wozy strażackie do pożarów? Metoda Małego była cudownie prosta. Chodziło się po mieście i szukało samochodu, który warto byłoby zniknąć. Następnie tuż za nim stawiało się znak zakazu postoju z ostrzeżeniem, że pojazdy łamiące ten zakaz zostaną odholowane. Potem należało odczekać dziesięć minut, aż nowy znak wrośnie w pejzaż miasta, podjechać żółtą lawetą i najzwyczajniej w świecie usunąć zawalidrogę – zresztą przy milczącym poparciu oburzonych przechodniów (oburzonych tym bardziej, im bardziej luksusowy samochód zabierano). Gdyby przypadkiem w trakcie takiej operacji pojawił się właściciel, pokazywało się znak i bezradnie rozkładało ręce, co miało oznaczać:
– Przykro mi, ale takie są przepisy.
– Przecież tu nie było zakazu! – zaczynał ostro klient, ale miękł szybko, widząc, że nie tędy droga. – Błagam pana, niech mi pan tym razem daruje – prosił już po chwili.
– Niestety, nie mogę tak po prostu – wzdychało się ciężko i w najgorszym razie szło się na dobry obiad opłacony pieniędzmi z mandatu.
Najczęściej jednak właściciel się nie zjawiał i znikany samochód wędrował na lawecie do wspomnianej wyżej szopy, w której tym razem nie był rozbierany, tylko szykowany do dalekiej podróży do miejsca, gdzie czekał już nowy pan.
Tak by sobie jeszcze długo znikali Mały z Łysym kolejne samochody, a i pewnie jakieś nowe błyskotliwe metody przy okazji udałoby im się skomponować, gdyby nie zwykła ludzka nieostrożność, która drogo ich kosztowała.
Pewnego dnia w samym środku miasta, na głównej ulicy stanął na zakazie mercedes-poezja. Limuzyna S 500 W 221, czarny metalik. Silnik – 5500 cm³. 387 koni mechanicznych. Napęd na cztery koła, skrzynia biegów – automat. Podgrzewane siedzenia, klima i alufelgi. Czujnik deszczu i ach! – szyberdach! Gwoli ścisłości: nie tyle stanął on na zakazie, ile zakaz stanął tuż za nim i kiedy przyjechała laweta, nadal tam stał. Łysy z Małym ochoczo zabrali się do pracy, a jakiś staruszek z laską, który akurat tamtędy przechodził, zawołał do nich:
– Dobra robota, chłopcy! Nauczcie drania porządku. W głowie mu się przewróciło od kasy. Mercedesem jeździ i myśli, że może sobie stawać, gdzie chce.
Zamierzył się przy tym laską w stronę czarnego jak smoła błotnika i Mały ledwo zdążył powstrzymać go przed wymierzeniem sprawiedliwości na własną rękę.
– Oburzenie szanownego pana jest całkowicie zrozumiałe – powiedział, delikatnie odsuwając uzbrojoną rękę staruszka na bezpieczną odległość. – Ale nawet w takiej sytuacji nie wolno niszczyć cudzego mienia. Prawo jest prawem. Może pan być pewien, że właściciel tego pojazdu poniesie zasłużoną karę za łamanie przepisów i zakłócanie porządku w naszym mieście.
Udobruchany staruszek z satysfakcją obserwował, jak gruba stalowa lina nawija się na obrotowy bęben i piękna limuzyna powoli wtacza się na lawetę, a potem odjeżdża, sunąc majestatycznie ponad dachami skromniejszych samochodów.
W szopie szefa zajęła się mercedesem cała armia fachowców. Dostał nowe numery rejestracyjne, numery silnika, nadwozia, podwozia. W czarodziejski sposób w ciągu jednej nocy stał się całkiem innym samochodem, choć nadal był tą samą lśniącą, smukłą limuzyną pachnącą w środku miękką cielęcą skórą. I tu, niestety, wyszła na jaw słabość Łysego do pięknych aut niezrównoważona odpowiednio rozsądkiem i inteligencją. Doszedł on mianowicie do wniosku, że skoro chwilowo mercedes znajduje się w stanie przejściowym pomiędzy starym właścicielem a nowym, ani jeden, ani drugi nie będzie miał mu za złe, jak się trochę przejedzie.
– Co nam szkodzi? – namawiał Łysy Małego. – Pojedziemy, wrócimy, odstawimy i po krzyku. Papiery już nowe, tablice nowe, numery nowe. Po prostu wieczorna wycieczka. Choć raz podjedźmy pod klub z fasonem.
– Szef nas zabije, jak się dowie – opierał się Mały. – Lepiej podjedźmy tramwajem. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, niedługo kupisz sobie własną brykę. Po co się prosić o kłopoty?
– Niedługo, niedługo – przedrzeźniał Łysy. – Czasem mi się już niedobrze robi od tego twojego rozsądku. Szef nas zabije, jak się dowie, więc niech się nie dowie. Zresztą szefa nie ma. Wraca dopiero pojutrze.
Rzeczywiście, szef załatwiał jakieś sprawy w Kijowie czy Kiszyniowie i raczej nie było szans, żeby wiadomość o niewinnej wieczornej eskapadzie dotarła do jego uszu. Mały jednak starannie planował swoje życie i na głupie wyskoki nie było miejsca w jego harmonogramie.
W Łysym tymczasem wzbierał bunt.
– A to sobie siedź tu i gnij z nudów! – zdenerwował się wreszcie. – Albo tłucz się tramwajem, jak masz ochotę. Ja biorę merca i jadę. Będę przed jedenastą.
Puszczanie Łysego samopas było jeszcze bardziej ryzykowne niż jechanie z nim, toteż Mały zaczął się łamać.
– Ale ja będę prowadzić! – powiedział w końcu, mierząc w kolegę wyciągniętym palcem.
– A może…
– I żadnych wyścigów!
– Ale, Ma…
– Powiedziałem!
– No dobra, jak chcesz – jęknął w końcu Łysy i zanurzył się w rozkosznym zapachu skórzanej tapicerki.
Mercedes płynął z gracją po wieczornych ulicach, a żółte latarnie przeglądały się w jego czarnym lakierze. W puste miejsce na parkingu przed barem wśliznął się bezszelestnie jak duch. Łysy z Małym wysiedli i przez kilka sekund stali wsparci o lśniący dach, wdychając chłodne miejskie powietrze, które pachniało cielęcą skórą. Łagodnym, niemalże pieszczotliwym ruchem popchnęli smukłe drzwi, które zamknęły się z cichym… nie stuknięciem nawet, a raczej westchnieniem. Szli krokiem lżejszym i dłuższym niż zwykle, a ochroniarz w drzwiach pozdrowił ich serdeczniej. Muzyka w środku była lepsza, dziewczyny ładniejsze, barman bardziej uprzejmy, a piwo smaczniejsze. To ostatnie sprawdził oczywiście tylko Łysy, bo w planie Małego nie było jazdy pod wpływem alkoholu.
Z głośników pod sufitem sączyła się nastrojowa muzyka i w jej niespiesznym rytmie obaj kołysali się leciutko na barowych stołkach. Potem zwolnił się stół bilardowy, więc wzięli ze stojaka kije i przez jakiś czas toczyli kolorowe kule po zielonym suknie. Łysy mrużył oczy, wystawiał język i mierzył starannie, ale bile nie chciały go słuchać i albo omijały kieszenie z daleka, albo owszem wpadały, ale bynajmniej nie te, co trzeba. Po trzech przegranych partiach odstawił kij na stojak, ale nie ze złością, tylko z żałosnym westchnieniem, jakby ten bilard rozrzewnił go jakoś dziwnie i nastroił filozoficznie.
– Ja to ci zazdroszczę, Mały – mruknął, siadając ciężko przy stoliku w kącie.
– I ty to mówisz? – Mały serdecznie grzmotnął go po plecach. – Taki bystrzak i przystojniak?
Z ironią Łysemu nigdy nie było po drodze, a na komplementy jakoś nie miał apetytu.
– No i co z tego, że bystrzak i przystojniak? – burknął. – Co z tego, co? Dzisiaj przystojniak, jutro stary dziad i do widzenia. I kto wtedy wspomni, że taki Łysy w ogóle chodził po świecie? – rozklejał się coraz bardziej. – Kto powie: „Szkoda tego Łysego”, „Przydałby się nam taki Łysy”, „Nikt tak autek nie znikał jak Łysy”. No kto, Mały? Sam powiedz.
Mały uśmiechnął się rozczulony tym nagłym rozmiękczeniem twardziela o byczym karku i bicepsach rozsadzających rękawki podkoszulka.
– Ja na przykład tak powiem, Łysy – zapewnił serdecznie. – I pozostałe chłopaki tak powiedzą, i szef, i w ogóle. A zresztą o mnie to niby kto będzie pamiętał?
Łysy przewrócił oczami i parsknął szyderczo.
– No weź, nie porównuj! – powiedział. – Ty to jesteś gość! Jak ten od maszyny parowej albo pierwszej żarówki. Ty pchnąłeś świat do przodu. Ten twój numer ze znakiem… chłopie, ty wiesz, ile osób ma dzięki tobie lepsze życie?
– Nie łam się, Łysy – pocieszył go Mały. – Jeszcze wszystko przed tobą. Musimy tylko trzymać się razem. Jesteśmy jak drużyna. Jeden bez drugiego nic nie znaczy. Bez ciebie nigdy bym do niczego nie doszedł. Nigdy.
Wielkie niebieskie oczy Łysego zwilgotniały niebezpiecznie.
– Naprawdę tak myślisz, Mały? – spytał lekko drżącym głosem.
– No pewnie, Łysy. Chodź, wrócimy teraz grzecznie do domku, prześpimy się, a jutro będzie nowy dzień i ty będziesz jak nowy.
Podnieśli się z krzeseł i sięgnęli po wiszące na oparciach kurtki. Mały poszedł uregulować rachunek, a Łysy jeszcze przez chwilę zamarudził przy stoliku, żeby zrobić porządek z oczami. Kiedy dogonił kolegę przy barze, ten stał oparty o ladę pogrążony w rozmowie, która najwyraźniej dotyczyła nie tylko płacenia za piwo.
– Ten mercedes przed wejściem to panów? – z uznaniem pytał barman.
Przyjemnie było potwierdzić.
– W takim razie mam tu dla panów wiadomość.
Wyjął spod kontuaru złożoną na pół karteczkę i pomachał im nią przed nosem, jakby sprawdzając, kto tu jest szefem. Mały pierwszy wyciągnął rękę i z niepokojem spytał:
– Wiadomość? Od kogo?
Barman uśmiechnął się przepraszająco na znak, że niestety nie może pomóc.
– Nie znam – powiedział z żalem. – Wszedł, zostawił i wyszedł. Nie przyjrzałem się, nie zapamiętałem, nie rozpoznam.
Mały nerwowo rozprostował karteczkę, przeczytał i zbladł. Wiadomość była uprzejma w formie, acz dość nieprzyjemna w treści.
Szanowny Kliencie! – zaczynał tajemniczy nieznajomy. – Być może zainteresuje Cię fakt, iż w Twoim aucie odkryliśmy poważną usterkę. Włączysz silnik – BUM! Nie włączysz – też BUM! (dokładnie w poniedziałek o 02.00). Za przystępną cenę 20 tys. złotych z najwyższą przyjemnością usuniemy tę przykrą niedogodność. Jeśli interesuje Cię nasza propozycja, załóż na FB profil „Lubię Mercedesy” i podaj swój numer telefonu. Zadzwonimy na pewno.
Pozdrawiam
Mechanik
Łysemu zajęło dłuższą chwilę, zanim zdołał skupić wzrok na literkach. Niecodzienna wiadomość podziałała jednak ożywczo na jego zdolność koncentracji.
– Bum? – wymamrotał po chwili. – Czy ty to rozumiesz tak jak ja?
Nie dowiedział się jednak, jak Mały rozumie „bum”, bo ten zamiast odpowiedzieć, zmiął z wściekłością karteczkę i wybiegł z baru na parking. Chodził nerwowo tam i z powrotem przed maską mercedesa, kiedy Łysy dołączył do niego po chwili. Pobliską ulicą z rzadka przejeżdżał jakiś zapóźniony samochód, w jasnym oknie tramwaju kiwały się sennie dwie czy trzy głowy, ale na parkingu panowała zupełna cisza i tajemniczy Mechanik, jeżeli był gdzieś w pobliżu, nie zdradzał swojej kryjówki.
– Myślisz, że to naprawdę bomba? – spytał zaniepokojony Łysy.
– Skąd mam wiedzieć?
– Zdążyliby w tak krótkim czasie?
Mały wzruszył ramionami.
– E tam! – Łysy postanowił być dobrej myśli. – Wkręcają nas i tyle. Mechanik! Też sobie ksywkę znalazł! Wydaje mu się, że nas przestraszy. Nie przestraszy nas, co, Mały?
Mały zamachał mu przed nosem kluczykiem na srebrnym trójramiennym breloku.
– No to wsiadaj i zapalaj, jakżeś taki odważny – warknął.
Łysy wziął wprawdzie kluczyk, ale jakoś nie kwapił się do przekręcenia go w stacyjce.
– No może faktycznie lepiej najpierw sprawdzić – mruknął niepewnie i podrapał się w głowę metalowym ząbkiem.
Pochylił się nad przednią szybą, zrobił z ręki daszek, żeby odgonić refleksy świateł nocnego miasta, i zajrzał do środka. Nie zobaczył niczego podejrzanego, więc przeszedł do drzwi kierowcy. Okrążył samochód, zaglądając, gdzie tylko się dało, i wreszcie stanął bezradnie na środku parkingu. Potem ukląkł przy przednim kole, niemal przytknął policzek do chłodnego asfaltu i zajrzał pod podwozie.
– Jest! – wrzasnął, zrywając się z ziemi. – Miga na zielono! Bomby migają na zielono?
– A skąd mam wiedzieć? – burknął Mały. – Jakbyśmy siedzieli w domu, nic by nam nie migało. Ale nie! Rozbijać mu się zachciało mercem po mieście! Właź teraz pod brykę i wyciągaj ten migacz!
Łysy posłusznie rzucił się na ziemię i zaczął wpełzać pod samochód. Ledwie go Mały zdążył powstrzymać.
– Zgłupiałeś?! – wrzasnął, ciągnąc go za nogę. – A jeśli wybuchnie, jak będziesz odrywał?
Wystraszony Łysy wygramolił się spod podwozia i zaczął krążyć wokół samochodu, trzymając się tym razem na o wiele bezpieczniejszą odległość.
– No i co my teraz zrobimy, Mały? – mamrotał. – Może zadzwonić do szefa, co? Chociaż nie, do szefa lepiej nie. Wścieknie się, jak się dowie. Nie powiemy nic szefowi, dobra? A jak wybuchnie? – Złapał się za głowę. – Co my teraz zrobimy, co?
– Cicho, daj mi się skupić! – warknął Mały. – Podsumujmy najpierw sytuację.
– Dobra, podsumujmy – potulnie zgodził się Łysy.
– Coś nam miga pod spodem, tak?
– Tak. Na zielono.
– To może być bomba, tak?
– Jeżeli bomby migają na zielono, to tak, ale jeżeli…
– Ale to może też nie być bomba, tak? – przerwał mu Mały. – Może nasz drogi Mechanik chce nas tylko przestraszyć i wyłudzić kasę, co?
Tak rzeczywiście mogło być. Rozsądek jednak podpowiadał, żeby nie wykluczać najgorszej ewentualności. Jeżeli wierzyć kartce, eksplozję samochodu mogło wywołać uruchomienie silnika. Nieuruchamianie silnika też jednak nie załatwiało sprawy, bo, jak sugerował Mechanik, ładunek wyposażony był w mechanizm zegarowy, więc tak czy inaczej musiał wybuchnąć, chyba że ktoś potrafiłby go wcześniej rozbroić. Niestety, żaden z chłopaków szefa nie znał się na bombach, a obcych ekspertów ze zrozumiałych względów nie należało mieszać do sprawy. Czekać do poniedziałku też nie mogli, bo szef wracał w niedzielę wieczorem i do tego czasu samochód koniecznie musiał być z powrotem w szopie. Pozostawało więc albo zapłacić dwadzieścia tysięcy za „usunięcie usterki” – dwadzieścia tysięcy zaznaczmy, których bynajmniej nie mieli – albo…
– Trzeba przekręcić kluczyk – niespodziewanie stwierdził Mały. – Wtedy będziemy mieli pewność.
Łysy popatrzył na niego z niedowierzaniem i energicznie pokręcił głową.
– O, co to, to nie! – zaprotestował. – Ja nie zamierzam nic przekręcać. Wymyśl coś lepszego.
– A kto mówi, że to ty masz przekręcać? – uspokoił go Mały.
– No to kto jak nie ja? Ty?
– Ani ty, Łysy, ani ja – usłyszał w odpowiedzi. – Niech to zrobi ktoś, kto o niczym nie wie.
Resztę planu Mały wyłuszczył Łysemu już na przystanku tramwajowym. Ostatnia siódemka na szczęście jeszcze nie pojechała, więc nie musieli wracać piechotą. Ich piękny czarny mercedes został sam przed wejściem do baru i czekał na ocalenie.
Pierwsza część planu tak zaskoczyła Łysego, że choć dokładnie usłyszał, kazał sobie powtórzyć.
– Dobrze słyszałeś – potwierdził Mały. – Uważam, że powinniśmy go sprzedać.
– Ale jak to sprzedać? Komu? A co powiemy szefowi?
– Łysy, spokojnie. Szef się o niczym nie dowie. Kiedy wróci, mercedes będzie na swoim miejscu.
Przyjechał tramwaj, drzwi rozchyliły się z cichym skrzypnięciem i Mały wszedł do wagonu. Łysy był tak skołowany, że prawie zapomniał wsiąść. Wskoczył dosłownie w ostatniej chwili i musiał wyszarpywać nogę z żarłocznej paszczy zasuwanych drzwi.
– Przecież mówiłeś, żeby go sprzedać! – wysapał. – To jak niby ma się znaleźć na swoim miejscu?
Mały uśmiechnął się tajemniczo i szepnął mu do ucha:
– Raz już go zniknęliśmy, prawda?
Twarz Łysego zaczęła się nagle rozjaśniać, jakby ktoś wsypał mu do głowy jakiś magiczny proszek, który opadając, klarował zbełtane myśli i zmieniał w roztwór o przejrzystości kryształu.
Rozumiem! – mówiły jego podniecone oczy.
Plan był istotnie znakomity i choć na jego realizację mieli raptem dwie doby, Łysy uważał, że może się udać. Jedna tylko drobniutka wątpliwość mąciła jego zachwyt.
– A co będzie, jak gość wyleci w powietrze? – spytał.
– Raczej nie wyleci – uspokajał go Mały.
– Myślisz, że nie wyleci?
– Myślę, że nie, a ty?
– Ja też myślę, że raczej nie wyleci – powiedział Łysy po dłuższym namyśle.
W czasie procesu tej kwestii poświęcono szczególnie dużo uwagi.
– Czy oskarżeni, planując tę sprzedaż, nie mieli żadnych oporów przed pozbawieniem życia niewinnego człowieka? – surowo spytał sędzia prowadzący rozprawę.
– Wysoki Sądzie, myśmy byli przekonani, że z tą bombą nas tylko wkręcają – zapewnił Mały.
– Byli oskarżeni PRZEKONANI? – ostatnie słowo sędzia wymówił z wyraźnym naciskiem.
– Tak, Wysoki Sądzie, kto mógł się spodziewać?
– Jeżeli oskarżeni byli, jak twierdzą, przekonani, że w pojeździe w istocie nie został założony ładunek wybuchowy – drążył temat sędzia – to dlaczego oskarżeni po prostu nie wsiedli do samochodu i nie odjechali?
Na to pytanie ani Łysy, ani Mały, ani nawet żaden z ich obrońców nie potrafili znaleźć zadowalającej odpowiedzi.
Jako że sprawa była w przenośni i dosłownie dość głośna, w dniu odczytania wyroku w sądzie zebrał się spory tłum dziennikarzy. Kiedy skazanych wyprowadzano z sali, przedstawiciele mediów otoczyli ich ciasnym wianuszkiem i na krótką chwilę zablokowali wyjście. Łysy wbił ponury wzrok w podłogę, więc mikrofony wystrzeliły w stronę tego, który z tej dwójki miał zdecydowanie więcej do powiedzenia.
– Jak się panowie czują po tak surowym wyroku? – błyskotliwe zapytał jeden z reporterów.
– Koledze jest łyso – zażartował Mały, choć wcale nie było mu do śmiechu.
– Czy jako dziecko marzył pan o takiej karierze?
– Jako dziecko marzyłem, że będę miał mnóstwo pieniędzy.
– Co będziecie robili przez te wszystkie lata w więzieniu?
– Cóż – Mały zamyślił się przez chwilę, jakby sam sobie nigdy wcześniej nie zadawał tego pytania – przyjdzie mi chyba pisać pamiętniki.