- promocja
Pieprzyć to! Jak przestać spełniać cudze oczekiwania, a zacząć własne - ebook
Pieprzyć to! Jak przestać spełniać cudze oczekiwania, a zacząć własne - ebook
Jak długo jeszcze masz zamiar spełniać oczekiwania innych?
Jak długo jeszcze będziesz spychać na dalszy plan to, co dla ciebie ważne i czego naprawdę chcesz?
Jak długo jeszcze to, co robisz, będzie zadowalać wszystkich poza tobą?
Wiemy, jak długo. Aż poznasz Alexandrę Reinwarth – niemiecką dziennikarkę, która postanowiła powiedzieć: pieprzyć to! I takiej samej odwagi chce nauczyć ciebie. To nie jest kolejny nudny poradnik. To książka, w której autorka opisuje swoje życie. Dzięki niej dowiesz się, jak inaczej można obchodzić się z ludźmi i rzeczami, jak reagować na okoliczności. Nauczysz się, jak z dystansem podchodzić do życia, nie będąc przy tym suką.
Decyduj o tym, czego chcesz, jak chcesz i kiedy chcesz. To twoje życie, twoje decyzje i twoje marzenia. Jeśli ciągle będziesz spełniać cudze oczekiwania, nigdy nie poczujesz prawdziwej radości życia. Pieprzyć to, co myślą inni. Zacznij żyć dla siebie!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-862-0 |
Rozmiar pliku: | 983 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jednak Kathrin – o czym też trzeba wiedzieć – jest jedną z tych osób, które zawsze ci dają poczucie, że zrobiłaś coś nie tak i teraz jesteś im coś winna. Znasz ten typ, prawda? Ludzi, którzy bez przerwy narzekają, ale nigdy niczego nie zmienią? Którzy wysysają z ciebie energię jak dziecko oranżadę z woreczka?
Kathrin przeżywa nieustanną gehennę. Gdyby ją traktować poważnie, można by pomyśleć, że cierpi na depresję. Z czasem jednak zrozumiałam, że Kathrin nie dopadła depresja, tylko zwyczajnie jest głupią krową.
Mogłoby się wydawać, że życie stale daje jej w kość: praca do kitu, związek z Jean-Claude’em w ruinie, rodzina zwala jej wszystko na głowę, przyszłość maluje się czarno – i biedaczka w ogóle już nie wie, co począć. I kiedy zaczynam się o nią martwić, ona pływa sobie luksusowym wycieczkowcem po morzu, wydaje przyjęcia i wychodzi za Jean-Claude’a.
A jednak kiedy znowu mnie udręczyła („To koniec! Moje małżeństwo to fikcja!”), a potem wybrała się z Jean-Claude’em na wycieczkę do Wenecji (to mój pomysł: „Zróbcie razem coś fajnego!”), zajęłam się jej psem, podlewałam jej kwiatki i dosypywałam soli do basenu z morską wodą. Chociaż jej dom wcale nie stoi za rogiem. A przy okazji: dom Kathrin jest ogromny, nowoczesny i luksusowo wyposażony – mimo tych wszystkich finansowych ciężarów, które spoczywają na jej wątłych barkach. Bo Kathrin, jak sama twierdzi, jest za dobra dla ludzi. Kiedy na przykład normalnie płaci hydraulikowi, zamiast go miesiącami zwodzić i w końcu zapłacić połowę tego, co mu się należy. Bo przecież tak też się da.
– Ale wtedy sobie myślę: może on też ma rodzinę? – mówi z miną Matki Boskiej z obrazka.
Kiedy spotkałyśmy się po jej powrocie z Wenecji, trochę się spieszyła – musiała jeszcze odebrać Jean-Claude’a z masażu, bo łóżka w hotelu, który im poleciłam, były ka-ta-stro-fal-ne. A wycieczka okazała się do niczego, choć dzielnie wycisnęli z niej, co się dało.
Podczas następnego spotkania okazało się, że jej matka jest chora – Kathrin powiedziała to takim głosem, jakby mamusia miała następnego dnia kopnąć w kalendarz. Znowu potworny cios, po którym nie sposób się podnieść. Tymczasem mamusię boli głowa albo ma wodę w kolanie.
Rozumiesz już, o czym mówię? Ciągle jest to samo: cały świat Kathrin kręci się wokół Kathrin. Dlatego któregoś dnia stwierdziłam w końcu, że ja nie mam ochoty kręcić się wokół Kathrin, bo nie jestem jej satelitą.
Nie mam pojęcia, dlaczego wcześniej nie kazałam jej iść w diabły. L. – mój TŻ – pytał mnie o to wiele razy, ale naprawdę nie wiem. Z początku nie zdawałam sobie chyba sprawy, że Kathrin mnie wykorzystuje, a potem po prostu unikałam otwartej konfrontacji. Kiedy jednak przy okazji „Projektu »Szczęście«”* postanowiłam zrobić coś ze swoim życiem, doszłam do oczywistego wniosku: Kathrin musi odejść.
Nigdy wcześniej nie zerwałam żadnej przyjaźni. Zwykle przebiega to tak, że ludzie przestają się rozumieć, coraz rzadziej się spotykają i w końcu kontakt sam się urywa. Koniec, kropka. Ale ktoś, kto wysysa cię jak pijawka, nie odpuści tak łatwo. Nie wiedziałam więc, jak to załatwić – przede wszystkim jak to zrobić, by się nie zachować jak suka.
L. jak zwykle uraczył mnie praktyczną radą:
– Po prostu idź do niej i powiedz: Kathrin, wkurzasz mnie i nie chcę cię więcej widzieć!
A potem zastanowił się chwilę i dodał:
– Ty głupia krowo.
L. nigdy nie przepadał za Kathrin.
Wiem, że są ludzie, których stać na coś takiego. Ale ja do nich nie należę. Przeciwnie. Należę do tej kategorii, która przeprasza, gdy kogoś niechcący potrąci.
Aby uniknąć konfrontacji, rozważałam zatem następujące możliwości:
- wysłać w zastępstwie L.,
- udać, że zeszłam z tego świata, i zmienić tożsamość,
- zejść z tego świata.
Ale potem, kiedy nadeszła ta wiekopomna chwila i usiadłam w kawiarni naprzeciw Kathrin, moja przyszła była przyjaciółka okazała się tak upierdliwa, że w końcu wezbrała we mnie fala gniewu i wypaliłam:
– Kathrin?
– Tak?
– Pieprz się!
Może dla innych to nic wielkiego, ale ja poczułam się jak dwumetrowa Joanna d’Arc. Opuszczając kawiarnię, miałam wrażenie, że wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Schodziłam z ringu niczym zwycięski bokser, pośród fanfar i wiwatujących tłumów. Sięgnęłam po swoje poncho i zarzuciłam je sobie na ramiona tak zamaszyście, że z pobliskiego regału zwiało Bogu ducha winne ulotki. Kiedy kartki powoli opadały na posadzkę, wyszłam z podniesioną głową z kawiarni i nawet się trochę zdziwiłam, że przed drzwiami nie czeka na mnie wierny rumak, by ponieść mnie ku kolejnej mrożącej krew w żyłach przygodzie.
– Hę? Zdaje się, że Joanna d’Arc nie była bokserem – przerwał mi ze zdziwieniem L., gdy wieczorem relacjonowałam swoje zwycięstwo. Mężczyźni nie umieją słuchać, prawda? Czasem odnoszę wrażenie, że słyszą dwa, trzy najważniejsze słowa i resztę sobie dopowiadają. I jeśli te dwa, trzy słowa nie składają się w logiczną całość, pojawia się problem...
Bo przecież nie chodziło mi wcale o bohaterkę narodową Francuzów ani o boks. Ani nawet o Kathrin i jej pieprzony basen ze słoną wodą. Chodziło o to, że zwykłe „Pieprz się!” potrafi wprawić w taką euforię.
– Myślę, że to kwestia wolności – stwierdziła moja przyjaciółka Anne, gdy opowiedziałam jej o tej chwili. I wydaje mi się, że ta zapalona ezoteryczka ma rację. To był akt wyzwolenia, przy czym fanfary rozległy się nie dlatego, że się uwolniłam od Kathrin, ale dlatego, że w tamtym momencie poczułam się wolna od tych potwornych, paraliżujących ograniczeń, które sama sobie narzuciłam. Zrobiłam to, co uznałam za słuszne, i nie zastanawiałam się, co pomyślą inni. I to było wspaniałe. Czyż nie powinno tak być zawsze? Tak po prostu?
Tylko gdzie jest granica pomiędzy byciem wolną a byciem suką?
Przez kilka kolejnych tygodni raz po raz uzmysławiałam sobie, że bez Kathrin żyje się lepiej. Zauważałam też w innych sytuacjach, że to, co robię, często zależy od tego, co inni mogą sobie o mnie pomyśleć, a nie od tego, czego sama chcę. Czy chce mi się nakładać makijaż, kiedy muszę tylko odstawić Dziecko do przedszkola? Do diabła, nie! Dlaczego więc to robię? Odpowiedź brzmi: aby dobrze wypaść w oczach innych rodziców. A przecież dziewięćdziesięciu procent z nich wcale nie lubię! À propos lubienia: dlaczego chodzę na firmowe wigilie? Bo lubię szefa i kolegów z pracy? Bynajmniej! I dlaczego wciąż należę do tej grupy wariatów na WhatsAppie, dzięki której moja komórka wibruje w nocy jak erotyczna zabawka? Im dłużej nad tym myślałam, tym bardziej docierało do mnie, że stanowczo za dużo czasu spędzam z ludźmi, których nie lubię, w miejscach, które mi się nie podobają, i robię rzeczy, których nie chcę.
Do dupy z takim życiem.
Im więcej takich rzeczy zauważałam, tym konkretniejszych kształtów nabierał mój plan: skoro odniosłam wiekopomny sukces, wyrzucając ze swego życia Kathrin, to o ileż cudowniejsze stałoby się to moje życie, gdybym skreśliła z niego wszystko, czego tak naprawdę nie znoszę?
Gdybym na przykład powiedziała kolegom z pracy: „Dzięki, ale nie mam ochoty iść po robocie na drinka. Nie, nie tylko dzisiaj – w ogóle”. Byłoby to o wiele lepsze niż ciągłe wymyślanie jakichś wydumanych wymówek, tym bardziej że potem muszę uważać, by przypadkiem się nie wygadać, gdy ktoś zapyta:
– Co u siostry? Lepiej się czuje?
– U siostry? Ja nie mam siostry!
Bez sensu.
– Rozumiesz, o co mi chodzi? – spytałam L., gdy tego samego wieczora kroił w kostkę warzywa.
– Hmmm, tak – mruknął. – Tylko że... ten plan nie zakłada, że zamienisz się w bezwzględną egoistkę, co?
– No co ty! – rozwiałam jego obawy, choć miał oczywiście rację. Istniało spore ryzyko, że w trakcie operacji samouwolnienia stanę się suką, ale uznałam, że poradzę sobie z tym niebezpieczeństwem. Rozpierał mnie entuzjazm. Czułam, że czeka mnie wspaniała przygoda. Cóż złego może się stać, kiedy zacznę inwestować czas i energię (no i pieniądze) wyłącznie w rzeczy, ludzi i sytuacje, które sprawiają mi frajdę? Czy to nie cudowne?
– Prawda, kochanie? – spytałam Dziecko, które z zachwytem objęło mnie ramionami za nogę.
– Ciekolada – odpowiedziało jak zwykle, bo to jego ulubione słowo.
Właśnie! Wolność jest jak czekolada!
Jeśli zatem uważasz, że w życiu potrzeba więcej wolności, luzu, asertywności i czekolady, a mniej Kathrin, grup na WhatsAppie i firmowych wigilii – dobrze trafiłaś! Mam nadzieję, że jestem w stanie zaoferować ci nieco inspiracji i pomóc, gdy zaczniesz stawiać pierwsze kroki na ścieżce wewnętrznego wyzwolenia. Dlatego na kolejnych stronach odpowiemy sobie na następujące pytania:
- Jak przestać się przejmować
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.Najlepiej zacząć od siebie. Większość z nas boryka się z niejasnym poczuciem, że musi coś w sobie poprawić: tyłek powinien być chudszy, a portfel grubszy, pewność siebie większa, seks bardziej namiętny, no i trzeba by zająć się jakimś sportem. Zatem do dzieła – i sięgamy po czekoladę.
Zazwyczaj jest tak, że człowiek ma w miarę stabilną wagę. Bez głodzenia się i obżerania (z wyjątkiem, oczywiście, Bożego Narodzenia). Ta waga z reguły nie ma nic, ale to absolutnie nic wspólnego z tym, co nazywamy plażową figurą.
Pieprzyć figurę
Dostępne w wersji pełnej.Dopóki zajmowałaś się sobą – czyli próbowałaś nie zamartwiać się swoim tyłkiem, zasobnością konta czy katastrofalnym brakiem pewności – znajdowałaś się na poziomie pierwszym: „Początkujący”. Ten etap miał cię przygotować do trudniejszych prób. Teraz, gdy w grę wchodzą inni ludzie, znajdujesz się na poziomie drugim. W idealnym wypadku do tej pory zdążyłaś się już nauczyć, jak się nie przejmować niektórymi sprawami. Może przestałaś prasować („Pieprzyć pogniecione ubrania!”), może wyrzuciłaś te koszmarne biustonosze, które potrafią wyczarować seksowny dekolt („Pieprzyć seksowne dekolty!”), a jeżeli mam pecha, odłożyłaś tę książkę na bok („Pieprzyć poradniki!”). Jeśli jednak mi się poszczęściło, jesteś gotowa na etap drugi: „Inni ludzie”.
W tej grupie stosunkowo najłatwiej sobie poradzić z kategorią „nieznajomi”.
Nieznajomi
Dostępne w wersji pełnej.W projekcie „Pieprzyć to!” rodzina to wyższa szkoła jazdy – poziom mistrzowski. Nic dziwnego, skoro od małego ci wpajano, że więzy krwi to rzecz święta i wujka rasistę, którego wszyscy nie cierpią, trzeba jednak zaprosić na rodzinną imprezę. Kiedy jednak dorastamy, okazuje się, że wcale nie trzeba znosić obecności wujaszka. Nic się nie stanie, jeśli go nie zaprosisz – może najwyżej biedaczyna wyrwie sobie z głowy ostatnie włosy. Na szczęście – i Bogu dzięki – nie trzeba się z nim użerać.
Zwykle jednak sprawy są dużo bardziej skomplikowane i wymagają większej subtelności. W końcu rasiści stanowią znikomą część naszej rodziny. Większość jej członków to mili ludzie, tyle że mają swoje przyzwyczajenia, przypadłości czy zachowania, które potrafią zaleźć za skórę. Tutaj panuje prawo pięści, a im większy tłum, tym szybciej masz ochotę wziąć nogi za pas i zwiać na sam czubek drzewa. Co ciekawe, postronny obserwator nie jest w stanie zauważyć iskry, która wywołała eksplozję, a kiedy już siedzisz wysoko na swojej palmie i patrzysz w dół, nagle wszyscy okazują się dziwnie zgodni:
– Jak to? Przecież twoja matka / ciotka / siostra to taka miła osoba!
Z obłędem w oczach odpowiadasz głosem Golluma:
– Miła?! Miła?!
I uświadamiasz sobie, że musisz uważać na to, co mówisz, by nie wzięli cię za wariatkę.
Na takie rodzinne spędy zawsze się przynosi bagaż doświadczeń złożony ze wszystkiego, co dany członek familii do tej pory powiedział lub zrobił – albo czego nie zrobił. I to emocjonalne brzemię jest jak beczka prochu.
A ponieważ uczucia, które żywisz względem członków rodziny, są szalenie skomplikowane, musisz dokładnie rozważyć, czy masz do czynienia jedynie z upierdliwym drobiazgiem, czy też będziesz zmuszona zastosować radykalną metodę „Pieprzyć to!”.
Mały przykład upierdliwej cechy, która potrafi doprowadzić do białej gorączki?*
Otóż jest w mojej matce coś, co doprowadza mnie dosłownie na skraj rozpaczy. Do tego stopnia, że gdy o tym piszę, czuję, jak ciarki przebiegają mi po plecach. Co takiego strasznego robi? Nuci!
„Phi, to przecież nic takiego”, odpowiesz, ale pomyśl tylko, co ciebie doprowadza do szaleństwa. Jestem pewna, że też wskażesz jakiś drobiazg, który inni skwitują tym samym „phi”.
No więc moja matka nuci. M-m-m-mm. Mm. Nie ma w tym za grosz melodyki – chociaż nuci konkretną melodię. I to jest kolejny problem: repertuar. W środku upalnego lata wybiera _Last Christmas_, a zaraz potem składankę z _Czarodziejskiego fletu_ i największych przebojów Erosa Ramazottiego! Albo tę słynną piosenkę z reklamy: „Gillette, najlepsze dla mężczyzny”. W sumie aż boki zrywać, nie? Też tak myślę. Dlatego tym, co mnie wykańcza, nie jest sam fakt, że moja matka nuci, tylko to, kiedy zaczyna występ. Bo trzeba wiedzieć, że robi to, gdy się ze mną nie zgadza, ale nie chce tego powiedzieć wprost. Wygląda to mniej więcej tak:
Matka: Powinnaś najpierw spłukać talerze, będą czystsze.
Ja: Po co? Przecież wkładam je do zmywarki.
Matka: M-m-m-mm...
Ja: Nienawidzę, kiedy tak robisz!
albo:
Matka: Uli Hoeness nawet wygląda jak oszust podatkowy.
Ja: Naprawdę? Poznajesz po twarzy, czy ktoś płaci podatki?
Matka: M-m-m-mm...
Ja: Nienawidzę, kiedy tak robisz!
Tak wyglądają rozmowy z moją matką. I temat nie ma tu żadnego znaczenia. Matka zaczyna nucić i w trakcie rozmowy o polityce, i kiedy wymieniamy opinie na temat mody:
Matka: Chcesz iść w tym na wesele?
Ja: A dlaczego nie? Przecież to bardzo ładna sukienka!
Matka: M-m-m-mm...
Nucenie to również ulubiona strategia mojej matki, gdy zapada krępująca cisza, na przykład kiedy ludzie się w jej obecności pokłócą. Albo ktoś urażony milczy. Idź kiedyś z nią na zakupy i powiedz coś niemiłego kasjerce. Nie miną trzy sekundy, a usłyszysz pierwszy takt _Dla Elizy_.
Tym, co mnie w owym nuceniu doprowadza do furii, nie jest zatem wybór utworów, lecz to, co ono symbolizuje: chorobliwe unikanie konfrontacji, a nawet zwykłego wyrażenia opinii, połączone z pozawerbalnym okazaniem dezaprobaty.
Jest to konsekwencja ogólnej postawy mojej matki, zupełnie dla mnie niezrozumiałej – tego mianowicie, że moja kochana rodzicielka jak diabeł święconej wody unika podejmowania decyzji, nieważne, czego miałyby one dotyczyć. W rezultacie nigdy nie jest winna temu, że coś nie działa lub nie smakuje. A co za tym idzie, po fakcie zawsze może wszystkich pouczać, jak to czy tamto należało zrobić. Aż mi się scyzoryk otwiera w kieszeni.
Od lat już walczę z tą jej strategią i próbuję z niej wydusić odpowiedź.
Ja: Ugotujemy coś czy pójdziemy do włoskiej knajpki?
Matka: A jak wolisz?
Ja: O, nie! To ja chcę wiedzieć, na co ty masz ochotę.
Matka: A chce ci się gotować? Bo mnie wszystko jedno!
Ja: Powiedz po prostu, co wolisz.
Matka: Możemy iść do knajpki. Ale możemy też coś ugotować.
I tak w koło Macieju.
Czy powinnam się pogodzić z tą wkurzającą przypadłością matki? Może, ale nie jestem w stanie! Mogę tylko rozmawiać, zadawać pytania i próbować zrozumieć, dlaczego mojej rodzicielce tak trudno podjąć nawet najbardziej błahą decyzję. Czy dzięki temu przestanie nucić? Pewnie nie. Ale może będzie mnie to trochę mniej denerwować.
Większości cech naszych bliskich nie potrafimy zmienić. Nie jesteśmy też w stanie zmienić samych siebie, tak aby nie załazić innym za skórę. Po prostu – w rodzinie ludzie czasem się nawzajem doprowadzają do szału i jeśli to zrozumiesz, być może nie będziesz już musiała uciekać na drzewo.
Możesz się za to nauczyć, jak sobie radzić z zachowaniami, które dotyczą bezpośrednio ciebie. Takimi jak przesłuchania ciotki Marty.
Przesłuchania ciotki Marty
Dostępne w wersji pełnej.Ciąża to okres, w którym kobieta może bez zażenowania mieć wszystko w nosie. Proste „nie mam ochoty” staje się nagle całkowicie uprawnionym argumentem. W każdej sprawie.
Jest to jakby dziewięciomiesięczny przyspieszony kurs pod tytułem „Pieprzyć to!”. W sumie nawet nie może być inaczej, bo gdybyś nie puszczała mimo uszu dziewięćdziesięciu procent komentarzy, dobrych rad i reakcji, po prostu byś eksplodowała.
Podczas gdy sąsiadka roztacza przed tobą cudowną wizję „prawdziwego” porodu (to znaczy w domu, w wannie), teściowa twierdzi, że poród domowy to pewna śmierć dziecka. A potem dodaje, że psa trzeba oddać – z tego samego powodu. Z kolei jedna z przyjaciółek uważa, że pies może zostać, za to kołderka w łóżeczku dziecka to śmiertelne zagrożenie dla jego życia.
Oczywiście wszystkie strony sporu na poparcie swych twierdzeń przytaczają zasłyszane – ponoć – przykłady, jeden bardziej koszmarny od drugiego. I kiedy ty jeszcze nie doszłaś do siebie po tym, jak na teście ciążowym ujrzałaś drugą kreskę, przyszli dziadkowie i babcie już się spierają, na jakie ich wnusio pójdzie studia.
Mało kto z nich wie, że ów „błogi uśmiech” ciężarnej, o którym tyle się mówi, to wyraz pobłażliwej obojętności wobec życzliwych doradców. Taka ciążowa wersja „Cmoknij mnie!”. Bo to jedyny sposób, by nie zwariować.
Najcudowniejsze w tej postawie jest to, że aby ją przyjąć, nie musisz rozważać wszystkich „za” i „przeciw”, łamać sobie głowy ani w ogóle podejmować świadomej decyzji – to przychodzi samo.
Na przykład dość szybko docierasz do etapu, na którym beztrosko wrzucasz w siebie „jeszcze parę” takich czy innych smakołyków, podczas gdy otoczenie wciąż namiętnie dyskutuje, które sery i wędliny nadają się dla ciężarnej, a które nie.
Ciąża jest szczególnie błogosławionym czasem dla tych kobiet, którym w normalnych okolicznościach trudno stawiać własne potrzeby na pierwszym miejscu i które zawsze starają się zadowolić innych. Ponieważ w tym czasie priorytetem automatycznie staje się dziecko, cała reszta musi wrócić na swoje właściwe miejsce – czyli zostać odrobinę z tyłu. Dla niektórych przyszłych mam to zupełnie nowe doświadczenie!
Bo oto nie przejmujesz się już, że w kinie cały rząd musi wstać, gdy ty koniecznie musisz jeszcze raz iść do toalety. Jest ktoś dużo ważniejszy niż cały rząd widzów – i ten ktoś właśnie skacze po twoim pęcherzu.
Pieprzyć dobre rady
Dostępne w wersji pełnej.Jeśli chodzi o miłość, to większość ludzi ma już jakieś doświadczenia z kategorii „Pieprzyć to!” – albo posłali tego czy innego kandydata do diabła, albo niestety sami zostali tam posłani. Zazwyczaj każdy z nas co najmniej raz znalazł się w każdej z tych dwóch sytuacji, przy czym jasno trzeba powiedzieć, że jedna z nich jest dużo bardziej komfortowa od drugiej. Bywają lata, że posyłamy innych do diabła niemal hurtowo, tak że nie nadążamy ich liczyć (daruję sobie w tym miejscu opisywanie scen z moich dawnych relacji, które kończyły się czasem dzikimi awanturami).
W końcu jednak – gdy wszystko się toczy w miarę normalnie – znajduje się ktoś, kto nie zachowuje się jak skończony idiota i kogo chcemy przy sobie zatrzymać. I dopiero wtedy sprawy się komplikują.
Dwanaście lat temu L. i ja zawarliśmy „związek małżeńskopodobny” i do tej pory uważam swojego ukochanego za naprawdę świetnego faceta, nawet jeśli czasem mam ochotę skręcić mu kark. L. to „ten jedyny”, książę bez skazy, tyle że nikt niestety mi nie powiedział, iż książęta rzucają skarpetki, gdzie popadnie. Cóż, może cała tajemnica kryje się w tym, że chociaż miłość i wspólne życie z drugim człowiekiem są najważniejszymi sprawami na tym świecie, to nikt ich nas nie uczy? Do wszystkiego musimy dojść sami, ucząc się na własnych błędach! Dlatego zastanawiam się czasem, czy nie warto wyrzucić z lekcji biologii jednej czy dwóch godzin poświęconych pszczółkom i zastąpić ich pogadankami o miłości. Przynajmniej o samych podstawach, tak żebyśmy od początku wiedzieli, że:
- książę / księżniczka to też człowiek,
- zakochanie przemija i jest to zupełnie naturalne,
- czasem masz ochotę udusić ukochanego i to też jest całkiem normalne,
- seks powszednieje,
- możesz się kłócić i nie być palantem / suką (krótki kurs),
- w związku czasem warto trochę wyluzować.
Pieprzyć domysły
Dostępne w wersji pełnej.