Pierścień - ebook
Pierścień - ebook
Pełna przygód międzyrasowa kosmiczna ekspedycja do najbardziej niezwykłego miejsca w znanym Wszechświecie
W przestrzeni kosmicznej powstaje nowe miejsce, świat ogromnych rozmiarów, który obejmuje swoim zasięgiem wiele milionów mil i jest odporniejszy od wszelkich powstałych przed nim planet. Istnieje na nim grawitacja, a dzięki wysokim barierom i bliskości słońca można tam utworzyć nadającą się do zamieszkania nową planetę o powierzchni przekraczającej wielkość powierzchni Ziemi trzy miliony razy!
Laleczniki Piersona, obcy, którzy ów obiekt odkryli, nie pałają chęcią spotkania się z budowniczymi tak ogromnej konstrukcji, zebrali więc do jej zbadania niezwykły zespół, składający się z dwojga ludzi, szalonego lalecznika oraz kzina, olbrzymiego obcego podobnego do tygrysa. Lądowanie awaryjne na powierzchni obiektu zmusza załogę do pełnej trudów i niebezpieczeństw wędrówki po Pierścieniu, w trakcie której napotkają wiele przedziwnych zjawisk i niesamowitych obcych istot...
KLASYKA LITERATURY SCIENCE FICTION
POWIEŚĆ UHONOROWANA NAGRODAMI HUGO I NEBULA
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-673-7 |
Rozmiar pliku: | 922 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Louis Wu
W sercu pogrążonego w ciemnościach Bejrutu, w jednej z szeregu kabin transferowych zmaterializował się Louis Wu.
Jego dwunastocalowej długości warkoczyk błyszczał nieskazitelną bielą sztucznego śniegu, skóra i wygolona czaszka były żółte, źrenice zaś złote. Ubrany był w błękitną szatę z wyszytym złotym trójwymiarowym smokiem. W chwili kiedy się zmaterializował, miał na twarzy szeroki uśmiech, ukazujący perłowe, idealne, doskonale standardowe uzębienie. Uśmiechał się i machał ręką. Uśmiech jednak właśnie znikał i gdy po chwili już go nie było, twarz Louisa Wu przybrała wygląd gumowej, obwisłej maski. Louis Wu miał swoje lata.
Przez jakiś czas obserwował mrowiące się wokół niego życie Bejrutu, ludzi zjawiających się w kabinach nie wiadomo z jak daleka, tłumy pieszych wędrujących po wyłączonych na noc chodnikach. Zegary zaczęły wybijać jedenastą w nocy. Louis Wu wyprostował się i wyszedł w czekający na niego świat.
W Raszcie, gdzie trwało w najlepsze wydane przez niego przyjęcie, był już poranek po jego urodzinach. Tutaj, w Bejrucie, było o godzinę wcześniej. W restauracji pod gołym niebem Wu postawił wszystkim kilka kolejek raki i wziął udział w chóralnym śpiewaniu pieśni po arabsku i w interworldzie. Przed północą przeniósł się do Budapesztu.
Ciekawe, czy już zauważyli, że wyszedł z własnego przyjęcia? Będą pewnie przypuszczać, że zniknął gdzieś z jakąś kobietą i pojawi się za kilka godzin. Ale Louis Wu wyszedł sam, uciekając przed ścigającą go północą, przed nadchodzącym nowym dniem. Dwadzieścia cztery godziny to było stanowczo za mało, by uczcić dwusetne urodziny.
Dadzą sobie radę bez niego. Przyjaciele Louisa potrafili się o siebie zatroszczyć. Pod tym względem jego zasady były niewzruszone.
W Budapeszcie czekało na niego wino, tańce, miejscowi traktujący go jak zamożnego turystę i turyści uważający go za bogatego tubylca. Tańczył, pił wino i zniknął przed północą.
W Monachium poszedł na spacer.
Powietrze było ciepłe i czyste; dzięki niemu przejaśniło mu się nieco w głowie. Szedł jasno oświetlonymi, ruchomymi chodnikami, dodając tempo swego marszu do ich dziesięciomilowej prędkości. Przemknęła mu niespodziewana myśl, że w każdym mieście na Ziemi znajdują się ruchome chodniki i że wszystkie poruszają się z prędkością dziesięciu mil na godzinę.
Ta myśl była nie do zniesienia; nie nowa, po prostu nie do zniesienia. Jakże podobne było Monachium do Kairu i Rasztu… i do San Francisco… i do Topeki, do Londynu, Amsterdamu… W sklepach, wzdłuż których przesuwały się chodniki, można było wszędzie dostać dokładnie to samo. Wszyscy ludzie, których mijał, wyglądali dokładnie tak samo i tak samo się ubierali. Nie Amerykanie, nie Niemcy, nie Egipcjanie — po prostu ludzie.
Ta unifikacja niewyczerpalnej, zdawałoby się, różnorodności była zasługą działających od trzech i pół stulecia kabin transferowych, pokrywających świat gęstą siecią natychmiastowych połączeń. Różnica między Moskwą a Sydney sprowadzała się do ułamka sekundy i dziesięciostarowej monety. Przez te stulecia miasta wymieszały się ze sobą, aż wreszcie ich nazwy pozostały jedynie reliktami zamierzchłej przeszłości.
San Francisco i San Diego stanowiły północny i południowy kraniec olbrzymiego rozciągającego się wzdłuż wybrzeża miasta. Ilu jednak ludzi wiedziało, gdzie które z nich w rzeczywistości się znajdowało? Obecnie już prawie nikt.
Jak na dwusetne urodziny były to myśli dosyć pesymistyczne.
Ale łączenie i mieszanie się miast było czymś jak najbardziej realnym. Działo się to na oczach Louisa. Wszystkie miejscowe, czasowe i zwyczajowe nieracjonalności stapiały się w jedną wielką, przypominającą mdłą, szarą pastę racjonalność Miasta. Czy ktoś dzisiaj mówi deutsch, english, français, español? Każdy używa interworldu. Moda zmieniała się od razu na całym świecie w jednym konwulsyjnym, monstrualnym spazmie.
Czyżby nadszedł czas na kolejne Oderwanie? Samotnie w małym statku, w nieznane, ze skórą, oczami i włosami w ich naturalnej barwie, z brodą rosnącą jak i ile jej się podoba…
— Głupoty — powiedział do siebie Louis Wu. — Przecież dopiero co wróciłem z Oderwania.
Dwadzieścia lat temu.
Zbliżała się północ. Louis Wu znalazł wolną kabinę, włożył w szczelinę czytnika kartę kredytową i wybrał kod Sewilli.
Zmaterializował się w oświetlonym słonecznymi promieniami pokoju.
— Co jest, do cholery? — zdumiał się, mrużąc przywykłe do ciemności oczy. Coś musiało nawalić w kabinie. W Sewilli absolutnie nie powinno być o tej porze jasno. Louis Wu uniósł już rękę, by spróbować jeszcze raz, kiedy rozejrzał się od niechcenia dookoła i zamarł w bezruchu.
Znajdował się w doskonale anonimowym pokoju hotelowym. Była to sceneria wystarczająco prozaiczna, by uczynić widok znajdującej się w nim istoty podwójnie szokującym.
Ze środka pokoju patrzyło na Louisa coś, co nie tylko nie było człowiekiem, ale nawet niczym choćby trochę humanoidalnym. Stało na trzech nogach i przypatrywało się Louisowi oczami umieszczonymi na dwóch płaskich głowach, chwiejących się na smukłych, giętkich szyjach. Skóra stworzenia była biała i sprawiała wrażenie niezwykle delikatnej; jedynie między szyjami, wzdłuż kręgosłupa i na biodrze tylnej nogi pyszniła się gęsta, długa grzywa. Dwie przednie nogi były szeroko rozstawione, tak że małe, szponiaste podkówki wyznaczały wierzchołki trójkąta o niemal równych bokach.
Louis domyślił się, że stworzenie jest jakimś zwierzęciem z obcej planety. W tych płaskich główkach nie znalazłoby się dość miejsca na odpowiedniej wielkości mózg. Jego uwagę przykuła jednak chroniona gęstą grzywą wypukłość między szyjami… i nagle powróciło zagrzebane pod stuosiemdziesięcioletnim osadem wspomnienie.
To był lalecznik, lalecznik Piersona. Jego czaszka i mózg znajdowały się właśnie pod tym garbem. W żadnym wypadku nie było to zwierzę — inteligencją przynajmniej dorównywał człowiekowi. Jego głęboko osadzone oczy, po jednym w każdej głowie, wpatrywały się nieruchomo w Louisa Wu.
Louis spróbował otworzyć drzwi kabiny. Zamknięte.
Był zamknięty w kabinie, nie poza nią. Mógł w każdej chwili wybrać jakiś kod i zniknąć, ale taka myśl nawet nie przeszła mu przez głowę. Niecodziennie spotyka się lalecznika. Zniknęły ze zbadanego kosmosu na długo przed narodzinami Louisa.
— Czy mogę w czymś pomóc? — zapytał Louis.
— Owszem, możesz — odpowiedział obcy głosem jakby wziętym prosto z najrozkoszniejszego snu nastolatka. Kobieta obdarzona takim głosem musiałaby być naraz Kleopatrą, Heleną, Marilyn Monroe i Lorelei Hunz.
— Nieżas!
Przekleństwo było bardziej niż na miejscu. Nie ma żadnej sprawiedliwości! Żeby takim głosem mówiła dwugłowa istota o bliżej niesprecyzowanej płci!
— Nie obawiaj się — rzekł lalecznik. — Wiedz, że możesz uciec, jeśli zajdzie potrzeba.
— W szkole pokazywali zdjęcia takich jak ty. Zniknęliście na bardzo długo… a w każdym razie tak nam się zdawało.
— Gdy mój gatunek opuścił poznany kosmos, nie było mnie z nimi — odparł obcy. — Pozostałem w poznanym kosmosie, ponieważ mój gatunek potrzebował mnie tutaj.
— A gdzie się chowałeś? I gdzie, u diabła, w ogóle jesteśmy?
— To nie powinno cię troskać. Czy ty jesteś Louis Wu MMGREWPLH?
— Znasz mój kod? Śledziłeś mnie?
— Tak. Potrafimy kontrolować sieć kabin transferowych tego świata.
Louis uświadomił sobie, że było to jak najbardziej możliwe. Potrzebna była fortuna na łapówki, ale to najmniejszy problem. Tylko…
— Dlaczego?
— Wyjaśnienie tego trochę zajmie…
— Nie wypuścisz mnie stąd?
Lalecznik zastanowił się przez chwilę.
— Przypuszczam, że będę musiał. Ale najpierw powinieneś wiedzieć, że nie jestem bezbronny. Potrafię cię powstrzymać, gdybyś mnie zaatakował.
Louis Wu prychnął z niesmakiem.
— Dlaczego miałbym to zrobić?
Lalecznik nie odpowiedział.
— Ach, dopiero teraz sobie przypomniałem. Jesteście tchórzami. Cały wasz system etyczny jest oparty na tchórzostwie.
— Chociaż ta ocena jest niedokładna, niech taka pozostanie.
— W sumie mogło być gorzej — mruknął Louis. Każda inteligentna rasa miała jakieś dziwactwa. I tak łatwiej byłoby dogadać się z lalecznikiem niż z genetycznie paranoidalnym trinokiem, kzinem o niepohamowanych, morderczych odruchach czy z nieruchawym grogsem o… no, w najmniej szokującym substytucie narządów chwytnych.
Widok stojącego przed nim lalecznika wyzwolił w umyśle Louisa całą lawinę zakurzonych, bezładnych wspomnień. Z naukowymi danymi na temat laleczników, ich handlowego imperium, kontaktów z ludźmi, a wreszcie niespodziewanego zniknięcia wymieszane były wspomnienia smaku pierwszego w życiu prawdziwego papierosa, stukania niewprawnymi palcami w klawiaturę maszyny do pisania, listy słówek interworldu, którą trzeba było wyryć na pamięć, brzmienie i smak angielskiego, niepewności i rozczarowania młodości. Uczył się o lalecznikach na lekcji historii, a potem zapomniał o nich na całe sto osiemdziesiąt lat. Nieprawdopodobne, ile ludzki mózg może pomieścić!
— Zostanę tutaj, jeśli wolisz — powiedział.
— Nie. Musimy się spotkać.
Pod gładką skórą lalecznika drgały nerwowo mięśnie. Drzwi otworzyły się i Louis Wu wszedł do pokoju.
Lalecznik cofnął się kilka kroków.
Louis usiadł w fotelu, mając na uwadze raczej komfort psychiczny lalecznika niż własną wygodę. Siedząc, będzie wyglądał bardziej nieszkodliwie. Fotel był taki sam jak wszędzie — dopasowujący się do sylwetki, z masażem, przeznaczony wyłącznie dla ludzi. W powietrzu czuć było raczej przyjemny, delikatny zapach — coś pośredniego między apteką a straganem z przyprawami.
Obcy przysiadł na podwiniętej tylnej nodze.
— Dziwisz się, czemu sprowadziłem cię tutaj. Potrzebne jest dłuższe wyjaśnienie. Co wiesz o moim gatunku?
— Sporo lat minęło, odkąd chodziłem do szkoły. Mieliście kiedyś prawdziwe imperium handlowe, prawda? To, co my nazywamy „poznanym kosmosem”, stanowiło tylko niewielką jego część. Wiemy, że handlowaliście z trinokami, a z nimi zetknęliśmy się dopiero dwadzieścia lat temu.
— Tak, mieliśmy z nimi do czynienia. Głównie za pośrednictwem robotów, jak sobie przypominam.
— Wasze imperium trwało nieprzerwanie co najmniej kilka tysięcy lat i rozciągało się co najmniej na setki lat świetlnych. A potem zniknęliście, zostawiając wszystko za sobą. Dlaczego?
— Czyżby zostało już to zapomniane? Uciekaliśmy przed eksplozją jądra galaktyki!
— Tak, wiem o tym. — Louis nawet mętnie sobie przypominał, że łańcuchowa reakcja nowych została odkryta właśnie przez laleczniki. — Ale dlaczego teraz? Słońca jądra zamieniły się w nowe dziesięć tysięcy lat temu. Ich światło nie dotrze tutaj prędzej niż za dwadzieścia tysięcy lat.
— Ludzie nie powinni mieć tyle swobody — odparł lalecznik. — Z pewnością zrobicie sobie krzywdę. Nie dostrzegacie niebezpieczeństwa? Pędzące ze światłem promieniowanie zamieni w pustynię tę część galaktyki!
— Dwadzieścia tysięcy lat to mnóstwo czasu.
— Zagłada za dwadzieścia tysięcy lat mimo wszystko pozostaje zagładą. Mój gatunek uciekł w kierunku Obłoków Magellana. Część z nas pozostała na wypadek, gdyby migracji laleczników miało zagrozić jakieś niebezpieczeństwo. Teraz tak się stało.
— O! A jakie to niebezpieczeństwo?
— Teraz jeszcze nie mogę na to pytanie odpowiedzieć. Ale spójrz na to — powiedział lalecznik, sięgając po leżący na stole przedmiot.
I Louis, który cały czas zastanawiał się, gdzie też lalecznik ma ręce, zobaczył, że rękami lalecznika były jego usta.
I to całkiem dobrymi rękami, pomyślał, gdy lalecznik podał mu ów przedmiot, który okazał się hologramem. Duże, jakby gumowe wargi lalecznika sięgały na kilka cali przed zęby. Były suche jak ludzkie palce i otoczone małymi wyrostkami. Za spiłowanymi płaskimi zębami roślinożercy Louis dostrzegł poruszenie ruchliwego języka.
Spojrzał na hologram.
Z początku w ogóle nie mógł poznać, co to jest, ale wpatrywał się cierpliwie, czekając, aż obraz ułoży mu się w sensowną całość. Mały, intensywnie biały dysk, na przykład słońce typu GO, K9 albo K8, z częścią tarczy odkrojoną czarnym, równym cięciem. Ale to nie mogło być słońce. Skryty częściowo za nim, odcinając się wyraźnie od czarnego tła, widniał pasek niezwykle czystego błękitu. Pasek był doskonale równy, o ostrych krawędziach, ze stałego materiału, najwyraźniej sztuczny i szerszy od białego krążka.
— Wygląda jak gwiazda otoczona obręczą — powiedział Louis. — Co to właściwie jest?
— Możesz to zatrzymać, jeśli chcesz. Teraz mogę ci zdradzić przyczynę, dla której sprowadziłem cię tutaj. Proponuję utworzyć zespół badawczy złożony z czterech członków, mnie i ciebie w to wliczając.
— I co mielibyśmy badać?
— Tego nie mogę ci na razie powiedzieć.
— Nie żartuj. Musiałbym być nienormalny, żeby decydować się na coś, o czym nic nie wiem.
— Wszystkiego najlepszego z okazji dwusetnych urodzin — powiedział lalecznik.
— Dziękuję — odparł nieco zdziwiony Louis.
— Dlaczego wyszedłeś ze swego przyjęcia urodzinowego?
— To nie twój interes.
— Mój, wybacz, Louisie Wu. Dlaczego wyszedłeś ze swego przyjęcia urodzinowego?
— Po prostu pomyślałem sobie, że dwadzieścia cztery godziny to trochę za mało, by godnie uczcić dwusetne urodziny. Więc przedłużyłem sobie ten dzień, uciekając przed północą. Jako obcy nie jesteś w stanie zrozumieć…
— Upojony byłeś radością tego dnia?
— Nie, niezupełnie. Chyba nie…
Nawet na pewno nie. Chociaż samo przyjęcie wyglądało na bardzo udane.
Zaczęło się minutę po północy. Czemu nie. Jego przyjaciele byli rozrzuceni po wszystkich strefach czasowych. Nie istniał żaden powód, dla którego miałby stracić choćby jedną, jedyną minutę. Po całym domu były porozstawiane minisypialnie dla ucięcia sobie krótkich, ale głębokich drzemek. Na tych, którym szkoda było czasu na sen, czekały środki pobudzające, niektóre o interesującym działaniu ubocznym, inne bez.
Na przyjęcie przybyli goście, których Louis nie widział co najmniej sto lat, a także ci, których spotykał codziennie. Część z nich dawno, dawno temu była jego śmiertelnymi wrogami. Były także kobiety, których za nic nie mógł sobie przypomnieć. Sam się dziwił, ile razy przez te lata zdążył mu się zmienić gust.
Jak było do przewidzenia, samo przedstawianie gości zajęło kilka godzin. Ta lista nazwisk, którą musiał zapamiętać! Zbyt wielu przyjaciół zamieniło się w zupełnie obcych ludzi.
Kilka minut przed północą Louis Wu wszedł do kabiny transferowej, wybrał kod i zniknął.
— Byłem śmiertelnie znudzony — wyznał. — „Louis, opowiedz nam o swoim ostatnim Oderwaniu!”. „Jak możesz być tak samotny, Louis!”. „Jak to dobrze, że zaprosiłeś trinockiego ambasadora”. „Dawno się nie widzieliśmy, Louis!”. „Hej, Louis! Wiesz, ilu trzeba Janxian, żeby pomalować wieżowiec?”. „No, ilu?”. „Co ilu?”. „Tych Janxian”. „Aaa. Trzech psika farbą, a dwóch przesuwa wieżowiec”. Słyszałem ten dowcip jeszcze w przedszkolu. Wszystko to, co w moim życiu minęło, wszystkie stare dowcipy, wszystko naraz w jednym, olbrzymim domu… Nie mogłem już wytrzymać.
— Jesteś niespokojnym człowiekiem, Louisie Wu. Twoje Oderwania — ty je zacząłeś, prawda?
— Nie pamiętam. Wiem tylko, że szybko się rozpowszechniły. Robi to większość moich znajomych.
— Ale nie tak często jak ty. Mniej więcej co czterdzieści lat czujesz się znudzony towarzystwem ludzi. Opuszczasz wtedy ich świat i pędzisz ku krawędzi znanego kosmosu. Lecisz dalej sam w małym statku, aż wreszcie czujesz potrzebę czyjegoś towarzystwa. Z ostatniego, czwartego Oderwania wróciłeś dwadzieścia lat temu. Jesteś niespokojny, Louisie Wu. Na każdej planecie zamieszkanej przez ludzi żyłeś wystarczająco długo, by uważano cię za tubylca. Dzisiaj wyszedłeś ze swego przyjęcia urodzinowego. Czy znowu ogarnia cię niepokój?
— To już chyba tylko moja sprawa, prawda?
— Tak. Moją sprawą jest rekrutacja. Nadawałbyś się na członka mojego zespołu badawczego. Podejmujesz ryzyko, ale najpierw je dokładnie kalkulujesz. Nie boisz się być sam na sam ze sobą. Jesteś wystarczająco rozważny i sprytny, by przeżyć dwieście lat. Ponieważ nie zaniedbywałeś swego ciała, pod względem fizycznym nie masz więcej jak dwadzieścia lat. Wreszcie, i to jest chyba najważniejsze, lubisz towarzystwo obcych.
— To prawda — przyznał Louis. Znał kilku ksenofobów i uważał ich za kompletnych durni. Życie stałoby się straszliwie nudne, gdyby otaczali nas sami ludzie.
— Ale nie chcesz podejmować decyzji w ciemno. Louisie, czy nie wystarczy ci, że ja, lalecznik, będę z tobą? Wszystkiego, czego mógłbyś się obawiać, ja będę obawiał się w dwójnasób znacznie wcześniej. Inteligentna ostrożność mojej rasy jest przecież ogólnie znana.
— Zgadza się — potwierdził Louis. Szczerze mówiąc, połknął przynętę. Połączone w jedno — ksenofilia, wewnętrzny niepokój i ciekawość zwyciężyły: dokądkolwiek udawał się lalecznik, Louis podąży z nim. Ale chciał dowiedzieć się więcej.
Jego pozycja przetargowa była wyśmienita. Obcy z pewnością nie wybrałby sobie takiego pokoju. To najzupełniej zwyczajne, z ludzkiego punktu widzenia, wnętrze musiało zostać przygotowane specjalnie do rekrutacji.
— Nie chcesz mi powiedzieć, co masz zamiar zbadać — powiedział Louis. — Może mi przynajmniej powiesz, gdzie to jest?
— Dwadzieścia lat świetlnych stąd, w kierunku Mniejszego Obłoku Magellana.
— Podróż z napędem hiperprzestrzennym zajmie nam dwa lata.
— Nie. Mamy statek, który poleci szybciej. Przebędzie rok świetlny w pięć czwartych minuty.
Louis otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z siebie żadnego dźwięku. W minutę i piętnaście sekund?
— Nie powinno cię to dziwić, Louisie Wu. Jak inaczej moglibyśmy wysłać zwiadowcę do jądra galaktyki, który doniósł o rozpoczynającej się reakcji łańcuchowej? Powinieneś był domyślić się istnienia takiego statku. Jeśli moja misja zakończy się sukcesem, oddam ten statek załodze razem z planami, które pozwolą zbudować takich więcej. Ten statek jest twoją… pensją, zapłatą — jak chcesz to nazwać. Poznasz go wtedy, gdy dogonimy migrację laleczników. Tam też się dowiesz, co jest celem naszej wyprawy.
„Gdy dogonimy migrację laleczników…”
— W porządku, jestem zdecydowany — powiedział Louis Wu. Zobaczyć migrację całej rasy! Olbrzymie statki niosące na swych pokładach setki milionów laleczników, całe systemy ekologiczne, utrzymywane…
— Dobrze. — Lalecznik wstał z miejsca. — Nasza załoga liczyć będzie czterech członków. Teraz idziemy po trzeciego.
I potruchtał do kabiny transferowej.
Louis schował tajemniczy hologram do kieszeni i poszedł za obcym. W kabinie próbował dojrzeć kod, jaki wybiera lalecznik, ale ten zrobił to tak szybko, że Wu nic nie zauważył.
Louis Wu wyszedł za lalecznikiem z kabiny i znalazł się w pogrążonym w półmroku wnętrzu luksusowej restauracji. Rozpoznał ją po czarno-złotym wystroju i absolutnie nieekonomicznym, jeśli chodziło o wykorzystanie miejsca, ustawieniu stolików. „Krushenko” w Nowym Jorku.
Pojawieniu się lalecznika towarzyszyły pełne niedowierzania szepty. Szef sali, niewzruszony niczym robot, zaprowadził ich do stolika. Zamiast jednego z krzeseł przyniesiono dużą, prostokątną poduszkę, na której spoczął lalecznik.
— Oczekiwano tu ciebie — raczej stwierdził, niż zapytał Louis.
— Tak, zamówiłem wcześniej stolik. Są dobrze przygotowani do obsługi obcych gości.
Dopiero teraz Louis zauważył, że lalecznik nie był jedynym przedstawicielem obcej rasy: czterech kzinów przy sąsiednim stoliku i jeszcze jakiś kdatlyno po drugiej stronie sali. Biorąc pod uwagę bliskość budynku Narodów Zjednoczonych, nie było w tym nic dziwnego. Louis zamówił sobie tequila sour i zajął się drinkiem od razu, gdy tylko go otrzymał.
— To był dobry pomysł — powiedział. — Umieram z głodu.
— Nie jesteśmy tu po to, żeby jeść. Mamy pozyskać trzeciego członka wyprawy.
— Tutaj? W restauracji?
Lalecznik podniósł głos, by odpowiedzieć, ale to, co powiedział, wcale nie było odpowiedzią.
— Naprawdę nigdy nie widziałeś mojego kzina? Nazywa się Kchula-Rrit. Trzymam go w domu. Bardzo zabawny zwierzaczek.
Louis mało co nie udusił się swoją tequilą. Przy stoliku za plecami lalecznika każda z czterech gór pomarańczowego futra była olbrzymim, żywym kzinem. Teraz wszyscy czterej, obnażywszy swoje ostre niczym sztylety zęby, patrzyli w ich stronę. Wyglądało to tak, jakby się uśmiechali, ale u kzina taki grymas nigdy nie jest uśmiechem.
Nazwisko Rrit noszone jest przez członków rodziny Patriarchy Kzinu. Louisowi, któremu udało się wreszcie przełknąć do końca nieszczęsną tequilę, zaświtało, że to właściwie wszystko jedno. Zniewaga i tak była śmiertelna, a zjedzonym można zostać przecież tylko raz.
Siedzący najbliżej kzin wstał z miejsca.
Gęste pomarańczowe futro z czarnymi plamami dokoła oczu okrywało coś, co można by wziąć za tłustego kota, gdyby to coś nie miało ośmiu stóp wzrostu. Zamiast tłuszczu wszędzie prężyły się mięśnie, smukłe i dziwnie ułożone wokół równie dziwnego szkieletu. Przypominające czarne rękawiczki dłonie uzbrojone były w wysunięte potężne pazury.
Ćwierć tony obdarzonego inteligencją mięsożercy stanęło nad lalecznikiem i zapytało:
— Powiedz, dlaczego uważasz, że możesz obrażać Patriarchę Kzinu i żyć dalej?
Lalecznik nie zwlekał z odpowiedzią, a w jego głosie nie było słychać nawet najlżejszego drżenia.
— To właśnie ja na planecie, która okrąża Betę Liry, kopnąłem kzina nazwiskiem Chuft-Captain w brzuch, łamiąc mu trzy warstwy jego szkieletu wewnętrznego. Potrzebuję odważnego kzina.
— Mów dalej — powiedział czarnooki kzin. Pomimo ograniczeń, jakie nakładała na niego budowa ust, jego interworld był bez zarzutu. W jego głosie nie było słychać wściekłości, którą z pewnością musiał odczuwać. Dla postronnego widza kzin i lalecznik mogli dyskutować na przykład o pogodzie.
Ale posiłek, od którego wstał kzin, składał się wyłącznie z krwistego, dymiącego mięsa, podgrzewanego przed podaniem do temperatury ciała. Wszyscy kzinowie cały czas szeroko się uśmiechali.
— Ten człowiek i ja — podjął lalecznik — będziemy badać miejsce, o jakim nie śniło się jeszcze żadnemu kzinowi. Będziemy do tego potrzebować kzina. Czy kzin odważy się pójść tam, dokąd poprowadzi lalecznik?
— Mówi się, że laleczniki są roślinożercami i że zawsze raczej uciekają od walki, niż do niej dążą.
— Sam to oceń. Twoją zapłatą, jeśli uda ci się przeżyć, będą plany nowego typu statku kosmicznego plus sam statek. Premia za szczególne ryzyko.
Lalecznik robił wszystko, by jeszcze bardziej pogorszyć sytuację. Kzinowi nigdy nie oferuje się premii za szczególne ryzyko. Kzin nigdy niczego się nie boi i nigdy nie dostrzega żadnego niebezpieczeństwa.
Jednak kzin powiedział tylko jedno słowo:
— Zgoda.
Trzech jego pobratymców prychnęło coś do niego. Kzin odprychnął im coś w odpowiedzi.
Jeden kzin, mówiący w swoim ojczystym języku, brzmiał jak odgłosy bójki stada kotów. Czterech kzinów w zajadłej dyskusji przywodziło na myśl całą kocią wojnę, połączoną z użyciem broni atomowej. W restauracji natychmiast włączyły się wygłuszacze, ale i tak można było doskonale słyszeć sprzeczkę obcych.
Louis zamówił następnego drinka. Z tego, co wiedział o kzinach, ci czterej musieli przejść jakieś specjalne szkolenie. Lalecznik jeszcze żył.
Spór wreszcie ucichł i kzinowie zwrócili się do nich. Ten z czarnymi plamami nad oczami zapytał:
— Jak się nazywasz?
— Przyjąłem ludzkie imię Nessus — odparł lalecznik. — Naprawdę nazywam się… — W tym miejscu z dwóch gardeł lalecznika popłynęły bogate muzyczne dźwięki.
— W porządku, Nessus. Musisz wiedzieć, że my czterej stanowimy przedstawicielstwo kzinów na Ziemi. To jest Harch, to Ftanss, ten z żółtymi pręgami to Hroth. Ja jako ich pomocnik i kzin niskiego rodu nie mam imienia. Nazywają mnie według tego, co robię: Mówiący-do-Zwierząt.
Louis zagryzł z wściekłością zęby.
— Problem polega na tym, że jesteśmy tutaj potrzebni. Skomplikowane negocjacje… ale to was nie obchodzi. Zostało ustalone, że moja obecność tutaj nie jest niezbędna. Jeżeli ten twój statek okaże się rzeczywiście coś wart, przyłączę się do was. Jeżeli nie, dowiodę mej odwagi w inny sposób.
— W porządku — powiedział lalecznik i wstał ze swego miejsca. Louis nie poruszył się, tylko zapytał:
— A jak nazywają cię inni kzinowie?
— W Języku Bohaterów brzmi to tak: — I kzin zaskrzeczał coś przeraźliwie wysoko.
— Więc czemu nam tego nie powiedziałeś? Czy chciałeś nas obrazić?
— Tak — odparł Mówiący-do-Zwierząt. — Byłem na was wściekły.
Louis, przyzwyczajony do ludzkiego savoir-vivre’u, oczekiwał raczej, że kzin skłamie. Wtedy on, Louis, mógłby udać, że w to wierzy, dzięki czemu kzin byłby w przyszłości grzeczniejszy… ale teraz było już na to za późno. Louis zawahał się na ułamek sekundy, zanim zapytał:
— Co nakazuje w takim przypadku zwyczaj?
— Musimy zmierzyć się w walce wręcz zaraz, jak tylko mnie do takiej walki wyzwiesz. Albo jeden z nas musi przeprosić.
Louis wstał. Zdawał sobie doskonale sprawę, że popełnia samobójstwo, ale równie dobrze wiedział, że inaczej po prostu nie można.
— Wyzywam cię — powiedział. — Kły przeciwko zębom, pazury przeciwko paznokciom, ponieważ nie ma dla nas dwóch miejsca we wszechświecie.
— Przepraszam w imieniu mego towarzysza, Mówiącego-do-Zwierząt — odezwał się kzin imieniem Hroth, nie podnosząc głowy.
— Hę? — stęknął Louis.
— Na tym właśnie polega moja funkcja — wyjaśnił kzin. — Być pod ręką we wszystkich tych sytuacjach, w których natura kzinów widzi tylko dwa wyjścia: walczyć lub przeprosić. Wiemy, co się dzieje, gdy walczymy. Dzisiaj jest nas osiem razy mniej niż wtedy, gdy po raz pierwszy zetknęliśmy się z ludźmi. Nasze kolonie są teraz waszymi koloniami, nasi niewolnicy są wolni i uczą się ludzkich technologii i ludzkiej etyki. W sytuacji, kiedy trzeba przeprosić lub walczyć, moja funkcja polega na tym, żeby przeprosić.
Louis usiadł. Wyglądało na to, że jednak jeszcze trochę pożyje.
— Nie potrafiłbym tak — powiedział.
— Oczywiście, że nie, skoro odważyłeś się wyzwać kzina na pojedynek. Ale nasz Patriarcha uważa, że nie nadaję się do niczego innego. Nie jestem zbyt inteligentny, szwankuje mi zdrowie, zawodzi mnie koordynacja ruchów. Jak inaczej mógłbym zasłużyć sobie na imię?
Louis pociągnął drinka, modląc się w duchu, żeby ktoś wreszcie zmienił temat. Taki pokorny kzin wprawiał go w zakłopotanie.
— Skończmy jeść — zaproponował Mówiący-do-Zwierząt. — Chyba że nasza misja zaczyna się już teraz.
— Ależ skąd — odparł Nessus. — Jeszcze nie mamy skompletowanej załogi. Zostanę poinformowany, jeżeli moi agenci zlokalizują czwartego jej członka. Na razie jedzmy.
Mówiący-do-Zwierząt powiedział jeszcze jedną rzecz, zanim wrócił do swego stolika:
— Louisie Wu, twoje wyzwanie było trochę przegadane. Wystarczy zwykły wrzask wściekłości. Po prostu wrzeszczysz i skaczesz.
— Wrzeszczysz i skaczesz — powtórzył Louis. — Dla mnie bomba.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki