Pierścień ognia - ebook
Pierścień ognia - ebook
Tajwan jako pierwszy opracowuje futurystyczną technologię zimnej fuzji. Pekin dostrzega swoją szansę. Największa armia świata szykuje się do inwazji.
Stany Zjednoczone, jak zwykle, gdy w grę wchodzą zasoby, technologia i pieniądze, wysyłają swoją flotę.
Najpotężniejsza morska siła świata kieruje się ku wodom Morza Południowochińskiego.
Pacyfik staje się areną największego konfliktu morskiego od czasów II wojny światowej.
Gdzieś pośrodku tego piekła ląduje europejska jednostka specjalna Radegast z Polakami w swoich szeregach...
W cyklu ukazały się:
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-62-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okolice Jilan, Republika Chińska | 19 maja 2023, godzina 20:01
Większość budynków wciąż stała. Częściowo naruszone eksplozjami kopciły słupami czarnego dymu. Powybijane szyby chrzęściły pod podeszwami butów. Jamy futryn straszyły lśniącym wewnątrz budynków ogniem. Chińczycy uderzyli brutalnie i zabójczo skutecznie. Inteligentne bomby, pociski manewrujące dalekiego zasięgu, środki zniszczenia naprowadzane z chirurgiczną precyzją. Jeszcze kilkanaście lat temu w taki scenariusz nie uwierzyłby nikt. Dzisiaj Państwo Środka stało się jedną z najskuteczniejszych machin wojennych współczesnego świata.
Przebiegli między zmiażdżonym przez kawał ściany sedanem i rzędem rowerów, pozostawionych w długim na kilka metrów stojaku. Co chwila nad miastem rozlegał się wizg przelatującego myśliwca. Tajwańczycy właściwie już nie walczyli w powietrzu, na lądzie nie szło im o wiele lepiej. Gdyby nie Amerykanie, chińskie lotnictwo latałoby nad wyspą niemal całkowicie bezkarnie. Jakub Jastrzębski wychylił się nieznacznie w stronę wylotu ulicy. Cyfrowy zoom w HUD-zie hełmu pozwalał na niczym niezmąconą obserwację.
Skąpane w butelkowej zieleni skrzyżowanie wyglądało na całkowicie martwe. Głośna kanonada dobiegała z samego centrum, na przedmieściach walki ograniczały się do ostrzałów i bombardowań. Na prawo, nie dalej niż sto metrów od ich pozycji, majaczyła wysoka świątynia. Pełna łuków i zdobień wyrastała pomiędzy betonowymi klocami niczym elfi pałac. Jastrzębski spojrzał w lewo. Tu również system nie wyłapał niczego szczególnego. Kilka domów i jeden sklep wyglądały na nienaruszone. Chińczycy wylądowali w Jilan ledwie kilkadziesiąt minut wcześniej. Mrowie śmigłowców zawisło nad miastem, desantując kolejne ciemne sylwetki. Chiński „Helikopter w ogniu”, pomyślał wtedy Jastrzębski.
– Skrzyżowanie czyste, do zabudowań mamy sto dwadzieścia metrów. Przejdziemy między budynkami, potem mamy kawałek otwartego terenu – powiedział Jastrzębski, lustrując okolicę. Nad kombinatem przemysłowym, do którego zmierzali, rosła coraz jaśniejsza łuna. – Kompleks musiał oberwać, ale lepszej drogi nie ma.
– Przyjąłem, Antracyt Jeden. Możemy podchodzić? – usłyszał w słuchawce głos kapitana Preissa.
Jastrzębski jeszcze raz przesunął wzrokiem po budynkach i wymarłych ulicach. Poza kilkoma porzuconymi samochodami i targanymi podmuchami wiatru kawałkami papieru nie zauważył niczego. System milczał, w zasięgu optyki nie czaił się żaden człowiek ani wrogi pojazd. Gdyby nie odległe pomruki detonacji, Jilan przypominałoby plan filmowy horroru klasy B.
– Możecie podchodzić. Teren czysty – potwierdził i wychylił się trochę bardziej. Przycisnął kolbę MSBS-a do ramienia i złożył się do strzału.
– Idziemy… – rzucił Preiss.
Minutę później niewielkimi grupkami pokonywali opustoszałe skrzyżowanie. Grupę wystraszonych dyplomatów ochraniali operatorzy Radegastu. W odróżnieniu od niewzruszonych specjalsów cywile przypominali żywe trupy. Kilka dni tułaczki odcisnęło na nich swoje piętno.
– Rzeczywiście komuś tu przyjebali… – stwierdził Bołkoński. Wylot uliczki, w którą wbiegli, wychodził prosto na wąski spłachetek pola uprawnego i znajdujące się dalej ogrodzenie otaczające kombinat.
– Pożar się rozprzestrzenia. Może jednak…? – zapytał Jastrzębski.
– Nie mamy czasu. Chińczycy prawdopodobnie zdusili już opór w centrum i wyparli Tajwańczyków na przedmieścia. Zamarudzimy tu jeszcze kilka minut i wpadniemy między obie armie – odpowiedział Preiss, kręcąc przecząco głową.
– Preiss ma rację. Musimy przejść przez fabrykę, do celu zostało nam piętnaście kilometrów, a czas ucieka – dodał Bołkoński.
– Dobra, idziemy jak do tej pory. „Whiskers” ze spotterem na wąsy, reszta w grupach – powiedział Preiss i ruszył do tyłu. Zbici w grupki cywile co chwila kulili się na dźwięk detonujących bomb i wystrzałów z dział.
– Są coraz bliżej… – wyszeptał Rosjanin.
– Wiem, Andriej, zbierajmy się stąd.
Kilka hal fabrycznych rozmywało się w duszącym dymie. Gdyby nie system filtrów w zamkniętych hełmach, operatorzy mieliby taki sam problem z oddychaniem jak cywile. W jedną z hal trafiło kilka pocisków rakietowych i rozerwany dach przypominał podziurawione cielsko gigantycznego monstrum. Ogień buchał wysoko ponad postrzępioną blachę i huczał w ciemnościach. Przechodzili przez niewielki placyk zagracony poprzewracanymi paletami pełnymi worków ze sproszkowaną zaprawą murarską. Siła eksplozji rozerwała folię ochronną, rozsypując biały proch na beton.
– „Whiskers” do wszystkich, trzy pojazdy, pięćdziesiąt metrów od głównej bramy. System potwierdza, to Tajwańczycy. Pojazdom towarzyszy kilkudziesięciu ludzi – usłyszeli pod hełmami.
– „Whiskers”, tu Orchidea – powiedział Preiss. – Pozwólcie im przejechać. Nie potrzebujemy kłopotów z gospodarzami.
– Przyjąłem, Orchidea.
– Orchidea do wszystkich. Natychmiast znaleźć kryjówki, niech Tajwańczycy przejadą przez kombinat. Za wszelką cenę unikać wykrycia. W przypadku zagrożenia macie pozwolenie na otwarcie ognia.
– Przyjąłem, Orchidea – odparł Jastrzębski. Zmełł w ustach przekleństwo i pokierował podległych mu cywilów do niewielkiego składziku między wieżami z palet. Trójka mężczyzn natychmiast weszła do kanciapy. On sam wcisnął się między rozrzucone worki i objął swoją strefę odpowiedzialności.
Gąsienice tajwańskich transporterów CM-21 chrzęściły na nierównym betonie. Krzyki żołnierzy przebijały się przez jednostajny hurgot silników. Wtopieni w otoczenie specjalsi widzieli, jak na placyk wjeżdża pierwszy wóz. Poznaczony rykoszetami z broni automatycznej i osmalony, był dowodem na to, przez co musiała przejść tajwańska armia. Żołnierze nie wyglądali o wiele lepiej, truchtali wzdłuż burt, co jakiś czas unosząc broń w stronę niewidocznego przeciwnika. System identyfikacji Jastrzębskiego co chwila obrysowywał żółtym konturem kolejnego piechura lub pojazd.
– Czekać… – wyszeptał Preiss ledwie słyszalnie.
Rakieta wbiła się w pancerz czołowy transportera, dosłownie rozrywając go na kawałki. Ogień plunął na wszystkie strony, Tajwańczycy rzuceni na beton siłą detonacji wili się przedśmiertnych spazmach. Chwilę później kolejna rakieta detonowała między zabudowaniami, wyrzucając w powietrze masy gruzu i pogiętej blachy. Dwa ocalałe transportery błyskawicznie rozjechały się na boki i zniknęły za ścianami budynków. Piechota rozsypała się w nieregularną formację, chowając za skrzyniami, paletami i płatami blachy.
– Siedzieć na dupach! Powtarzam, wszyscy trzymać pozycje! – krzyczał Preiss przez radio.
– Przyjąłem, Orchidea – odpowiadali komandosi jeden po drugim.
Tajwańczycy odpowiedzieli ogniem chwilę później. CM-21 odezwały się półcalówkami sterowanymi z wnętrz pojazdów. Chiński śmigłowiec przefrunął nad kompleksem z wyciem wirnika. Następny wybuch zlał się w jedno z wrzaskiem, który rozerwał łącze.
– Orchi… Tu Kro… Palim… Pomocy! – Urywane krzyki któregoś z operatorów stawiały włosy dęba.
– To Krokus! Kurwa mać! Przyjebali prosto w ich kryjówkę, idę po nich! – krzyknął Bołkoński i wraz ze swoją sekcją wyskoczył zza osłony prosto między osłupiałych Tajwańczyków. Krótkie serie wypluwane z AK-12 powaliły na beton unoszących broń piechurów.
– Orchidea do wszystkich, osłaniać Bołkońskiego!
Karabinowa palba rozgorzała na dobre. Tajwańczycy padali jeden po drugim, krzyżowy ogień specjalsów nie dawał szans na przeżycie. Jastrzębski starannie wybierał cele, pojedyncze pociski trafiały tylko tych, którzy przymierzali się już do oddania strzału. Nie zmusiłby się do strzelania w plecy uciekającym.
– Tu Jaśmin Jeden, jestem na miejscu. Kurwa mać… Dwóch nie żyje, wszyscy cywile pod opieką Jaśmina zabici… Krokus Jeden ranny, Krokus Dwa bez obrażeń… – Meldunek Rosjanina przerwał charakterystyczny dźwięk rykoszetujących pocisków. Chwilę później do kakofonii włączyło się ujadanie AK Bołkońskiego. – Mamy kilku Tajwańczyków na karku. Zajmijcie się nimi, wyniesiemy rannego.
– Przyjąłem. Damy wam osłonę, wracajcie – odpowiedział Preiss.
Tajwańczycy, przyciśnięci z dwóch stron, wycofali się z placyku, ich ostrzał stał się chaotyczny. Strzelali bardziej na wiwat, chińskie śmigłowce również musiały gdzieś odlecieć.
Bołkoński pojawił się między zwałami pogiętej i płonącej blachy niczym zjawa. Otulony dymem wodził lufą karabinu w poszukiwaniu celów. Tuż za nim dwójka operatorów niosła na składanych noszach rannego Rosjanina. Bołkoński dopadł swojej pozycji i odwrócił się, dając osłonę dwójce z noszami. Preiss już na niego czekał.
– Popierdoliło cię?! – warknął. Wydawało się, że gdyby nie zamknięty hełm balistyczny, kapitan spaliłby go wzrokiem. – Chciałeś zabić siebie i swoich ludzi?
– Tam byli nasi, ranni. Mieliśmy ich zostawić, żeby się zjarali żywcem? – odpowiedział Bołkoński.
– Mieliście poczekać na rozkaz! Do reszty ochujałeś? Plac nie był zabezpieczony, kto by was zniósł, jakbyście dostali? No? Kto?
– Przecież nic się nie stało… – Bołkoński uniósł dłoń w pojednawczym geście.
– Orchidea, tu Antracyt Trzy. Od północnego zachodu zbliżają się kolejne śmigłowce. Będą nad nami za dwie minuty – usłyszał Preiss.
– Przyjąłem, ruszamy za sześćdziesiąt sekund. Gdzie Tajwańczycy?
– Wycofali się poza obręb kompleksu, chyba będą chcieli obejść teren i ruszyć na północ inną drogą.
– Przyjąłem. – Polak przełączył się na kanał ogólny i przekazał wiadomość o nadlatujących śmigłach. – Ewakuujemy się stąd. Natychmiast.
Nie zdążyli nawet na dobre wyjść poza niewielki placyk. Salwa kilkunastu niekierowanych rakiet wystrzelonych przez dwa chińskie śmigłowce WZ-10 rozerwała się na dachach i uliczkach fabryki. Ktoś upuścił nosze z rannym, który zawył jak potępieniec. Innego prosto w stertę gruzu cisnęła fala uderzeniowa.
– Wynośmy się stąd! – krzyczał któryś z żołnierzy w interkomie.
Jastrzębski odwrócił się i pospieszył spanikowanych cywilów. Preiss biegł na końcu, ostatnia grupka dyplomatów ledwie trzymała się na nogach, ktoś musiał ich pilnować. Jakub widział, jak ogniki, które pojawiły się na niebie, zbliżają się w zawrotnym tempie. Rakiety przebiły wysoką, blaszaną konstrukcję i rozerwały na strzępy potężne dźwigary podtrzymujące halę. Kapitan nie miał żadnych szans. Nim odwrócił się w stronę serii eksplozji, tony blachy zwaliły się na niego, grzebiąc pod gruzami. ■