- W empik go
Pierwotny - ebook
Pierwotny - ebook
Yasa i Sodi desperacko poszukują sposobu na przebudzenie zawieszonej pomiędzy życiem a śmiercią Likal. Jej ciało pozostaje bezpieczne w smoczym królestwie, zaś duch pozostaje uwięziony w miejscu niedostępnym nawet dla najpotężniejszych magów.
Zrozpaczony Pyri sprowadza do Itru nieświadomą swej mocy Pierwotną mając nadzieję, że to pomoże ukochanej. Tymczasem Yasa udaje się po pomoc do Zakonnej, która wpadła w pajęczynę pałacowych intrygi i sama potrzebuje pomocy. Yudherthardere natomiast obiera zupełnie inną drogę, która ostatecznie prowadzi do świata Złodzieja Magii.
Czy uda im się ocalić Likal? Czy krasnoludowi będzie ostatecznie do śmiechu? I czy to naprawdę już koniec tej opowieści?!
„Pierwotny” to ostatnia część bestsellerowej serii „Tropiciel” i powrót do świata znanego z „Bajek krasnoludów” i „Zakonnej”.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-275-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jasnowłosy chłopczyk biegł, chichocząc radośnie. Podskakiwał co chwilę, potykał się, przewracał i znowu podnosił. Obserwująca go kobieta zaciskała palce, kiedy dziecko upadało, ale gdy malec wstawał i patrzył na nią, zamiast podbiec, machała do niego z uśmiechem. W myślach powtarzała raz za razem: „nic mu nie jest, nic mu nie jest…” i szła dalej, kilkanaście kroków za synem. Każdego dnia wydłużała odległość, tak jak kiedyś jej matka.
Chłopiec znów stracił równowagę. Upadł i przez chwilę turlał się po trawie. Kiedy wreszcie się zatrzymał, usiadł i zmarszczył brwi. Czarne oczy spojrzały chłodno i dojrzale na matkę, jakby malec chciał zapytać, dlaczego na to pozwoliła. Obojętne, zimne spojrzenie Pierwotnego.
Deidghe uśmiechnęła się odruchowo. Tak, Lunas miał oczy po ojcu. Oczy, charakter i moc. Moc, jakiej nie znała Kraina. Jakiej nie znał świat.
Podeszła do syna i wyciągnęła ręce, a malec błyskawicznie je uchwycił. Wtulił się w matkę i znowu zachichotał. Cóż, może i moc odziedziczył po Yasie, ale miał też coś, co Pierwotny stracił wieki temu: szczerą radość.I
Śnieżka
Rosa poklepała bok znużonej elfiej klaczki, a potem zsiadła i oddała wodze jednemu z Yorhów. Księżyc stał już wysoko, połyskując półkolem pośród tysięcy gwiazd. Granatowe niebo ponad lasem wyglądało jak utkane z czystego aksamitu, ale nie robiło wrażenia na Zakonnej. Od lat była już odporna na piękno natury. Co innego urok leśnej chaty, chylącej się pośród małej polany. Na jej urok nigdy nie będzie odporna. Zanim więc weszła do środka, stanęła na chwilę, krótszą niż trzy uderzenia serca, pozwalając wspomnieniom pojawić się i zniknąć.
Rozpaliła w kominku i usiadła na stołku naprzeciwko rodzącego się ognia. Noc była chłodna, bo wiosna ledwie zawitała w Krainie. I chociaż dni bywały naprawdę ciepłe, noce wciąż przypominały o tym, że śniegi stopniały dopiero przed kilkoma tygodniami. Kobieta roztarła dłonie i przysunęła je nad płomień. Nie drgnęła, gdy skrzypnęły drzwi, chociaż wyczuła osobę, która w nich stanęła. Zaskoczenie na moment rozbłysło w odbarwionych tęczówkach Zakonnej. Nie była jednak niewinną młódką, żeby odwracać się gwałtownie na widok nieoczekiwanego gościa, tym bardziej, że ów gość nie stanowił dla niej zagrożenia. Pozostała więc w tej samej pozycji, spokojnie siedząc na małym zydlu naprzeciwko rosnącego żaru.
Mężczyzna przez chwilę stał w wejściu i przyglądał się czarnemu warkoczowi przetkanemu trzema białymi pasmami. Chłonął widok siedzącej jak ktoś, kto umierał z pragnienia i właśnie dostrzegł źródło krystalicznie czystej wody.
– Będziesz tak stał i wpuszczał chłód, Yaso? – zapytała spokojnie Rosa, odwracając się.
Pierwotny odetchnął i powoli zamknął drzwi, nie odrywając wzroku od twarzy wojowniczki.
– Witaj, Roso – przywitał się miękko.
Kobieta skinęła głową i wstała niespiesznie.
– Co tu robisz? – zapytała.
– Szukam cię.
– Ach tak. – Pokiwała głową. – Nie miałeś być w drodze do Itru?
Yasa potaknął bez słowa. Nie podszedł. Nie objął Rosy. Nie uśmiechnął się nawet. Patrzył tylko zachłannie, acz pozornie obojętnie.
– Co tu robisz? – zapytała ponownie kobieta. Od lat wiedziała, że nie przeczyta myśli Pierwotnego, więc nawet nie próbowała.
– Potrzebuję twojej pomocy. – Mag wreszcie się ruszył. Minął wojowniczkę i podszedł do paleniska. Jak ona przed chwilą, roztarł dłonie. Przez jakiś czas wpatrywał się w strzelające płomienie, by w końcu znów przenieść wzrok na kobietę.
– Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? – zapytała chłodno.
– Agrah Err mi powiedział.
Uniosła brwi.
– Byłem na Czarnej Górze, ale już cię nie zastałem – kontynuował Yasa. Rozpiął kurtkę i nieco cofnął się od ognia. Blask oświetlił twarz maga, więc Rosa mogła dojrzeć ciemne cienie pod oczami przyjaciela i bladość skóry. – Elfi władca wskazał mi drogę.
Jeśli nawet wojowniczkę zdziwiła nagła komitywa byłego kochanka z aktualnym, nie skomentowała tego.
– A nie powiedział ci przy okazji, że jestem zajęta?
– Powiedział. Mimo to kazał pójść za tobą.
Lekkie drgnienie powieki było jedyną oznaką zaskoczenia. Cóż, nie pierwszy raz ukochany Rosy, którego bogowie obdarowali zdolnością widzenia przyszłości, wysyłał do niej Yasę. Skoro to zrobił, miał w tym jakiś cel. Nie należało dyskutować z widzeniami Erra.
Zakonna zajęła miejsce przy stole.
– Usiądź, Yaso – poleciła łagodnie. – Domyślam się, że nie rozpinałeś Mostu, tylko przyjechałeś konno. Musisz być zmęczony.
– Nie, nie rozpinałem Mostu – potwierdził i usiadł naprzeciwko Rosy. Światło kładło się cieniami na jego policzkach. Wyglądał źle. Nigdy nie był zbyt radosny, ale teraz wydawał się szczególnie przybity… i wystraszony.
Wystraszony Pierwotny. Widok był tak niesłychany, że Rosa w jednej chwili pojęła, co się stało.
– Coś nie tak z Likal? – zapytała cicho.
Mag jakby naraz opadł z sił. Pobladł jeszcze mocniej, zacisnął pięści, zwarł szczęki, a później potaknął.
– Potrzebuję twojej pomocy, Roso. Moja dziewczynka umiera – wyszeptał.
*
Wóz kolebał się, podskakując na korzeniach. Potężne drzewa wzdłuż ścieżki rosły jedno przy drugim, jak przytulone. Wysokie leśne ściany, chroniące las przed dostępem słońca i obcych. Niewielu znało tę drogę, a jeszcze mniej odważyłoby się podróżować nią z Krainy do Itru. Była wąska, kręta, chwilami tak ciasna, że wóz przeciskał się z trudem, a ciągnący go koń parskał niespokojnie. W gęstwinie czyhały dzikie zwierzęta, które wyczuwał, więc z każdym uderzeniem kopyt bał się coraz bardziej.
Powożący mężczyzna przemawiał doń uspokajająco, chociaż wiedział, że na niewiele się to zda. Wałach bał się go tak samo jak i drapieżników ukrytych pomiędzy drzewami. A kto wie, może nawet bardziej. Ostatecznie nie było w Krainie stworzeń bardziej niebezpiecznych niż smoki.
Koń parsknął ponownie, a Pyri westchnął.
– Mnie też się to nie podoba, malutki – wyszeptał. – Wolałbym polecieć ponad koronami. Byłbym w domu dwa razy szybciej. Nie wspomnę już, że byłoby to znacznie wygodniejsze. Jeszcze tylko kawałek, koniku. Musimy to zrobić dla niej. Inaczej się nie da.
Odwrócił się i spojrzał na wóz. Jak już setki razy, wstrzymał oddech i wbił wzrok w pierś Likal. Z przerażeniem czekał, aż się podniesie, a potem nieskończenie powoli opadnie. Jak teraz. Dopiero wtedy Pyri mógł odetchnąć. Dziewczyna żyła. Oddychała bardzo, bardzo rzadko, a jej serce uderzało równym, choć niesłychanie wolnym rytmem. Kiedy się mocno skupił, słyszał je. Bum… a potem długo, długo nic i ponowne bum.
Najpierw krzyczał. Potem płakał. A później zrobił to, co kazał Pierwotny.
I teraz wiózł tę niesamowitą dziewczynę, zawieszoną między życiem a śmiercią od chwili, w której artefakt zabrał jej moc. Wiózł ją do Itru, do smoczego świata.
*
Krasnoludzki kuc zwalniał, najwyraźniej zmęczony drogą. Zadumany Yudherthardere nie od razu to zauważył. Pochylony w siodle tak się zagłębił w czarnych myślach, że nawet gdyby naraz stanęły przed nim złocone odrzwia syrellskiego zamtuza, do którego przecież jeszcze kilkanaście dni wcześniej okrutnie tęsknił, zapewne minąłby je, nie zauważywszy. Co jakiś czas unosił głowę i niewidzącym spojrzeniem omiatał okolicę, ale tak po prawdzie nie dostrzegał jej uroków. Żałość straszliwa ogarnęła krasnoludzkie serce, to i sił nie stało, coby panny wspominać…
W końcu jednak zauważył, że Doru ledwie przebiera nogami i nieco przytomniej rozejrzał się wokoło. Zapadał zmierzch, a oni byli już cały dzień w drodze. Lasy zostawili za sobą i końskie kopyta od dłuższego czasu uderzały głucho w ubity królewski trakt. Wokoło, jak okiem sięgnąć, roztaczały się szare pola, bo śnieg stopniał już dawno, a zieleń ledwie przebijała się przez wczesnowiosenną ziemię. Niestety, oprócz owej szarości niczego nie zdołał dojrzeć na horyzoncie, żadnego domostwa czy choćby chaty.
– Nic to, Doru. Trza nam się jeszcze trochę pokolebać – wymruczał w koński kark, poklepując kuca. – Nocki zimne jak uda chudej Tondy, zmarzłby człek bez dachu nad głową. – Koń parsknął, trudno rzec, czy ze zrozumieniem, czy przeciwnie, z żalu, że dla krasnoludzkich wygód musi dalej przekładać kopytami. Że jednak z krasnoluda przedni był zrzęda, Sodi uznał, że z tej drugiej przyczyny i burknął rozeźlony: – A dyć, że ni ma co fuczeć. I tobie zda się stajenka i ziarna co nieco. Jak na środku niczego na postój staniem, co będziesz żarł? Ziemią się popasiesz? Bo ino to widać, jak okiem sięgnąć.
Koń zarżał cicho, żałośnie, a potem pochylił łeb. Jechali dalej, a wokół robiło się coraz ciemniej. Sodi ponownie wbił wzrok w grzywę wierzchowca i pogrążył się w rozmyślaniach. Raz po raz odtwarzał w wyobraźni chwilę, w której owo dziwne magiczne puzderko wessało siły ich Likal. Że też wśród mocy Yasy nie było władzy nad czasem. Dwa uderzenia serca… dwa uderzenia serca by wystarczyło cofnąć, coby pannę ocalić. Dwa uderzenia serca, a znów by chochliki w dziewczyńskich oczach mógł zobaczyć. Eeech… bo też należało Kycie dogadzać, a nie do Yasy z kluczykiem biegać. Jemu by dobrze było, a i gówniara razem z tym smoczym gołowąsem by dalej bidnego maga do wypływu żółci z zazdrości doprowadzała. Wszystkie by szczęśliwe ostały… No, może za wyjątkiem Yasy, ale z niego żaden królewski trefniś, to i dziwne by nie było. Eeech, żal.
Tak się głęboko zadumał, że nawet nie zauważył, kiedy kuc stanął. Dopiero po kilku chwilach Yudherthardere podniósł wzrok. Przy drodze, tuż przed nim, stał spory domek. Piętrowy, z dużym tarasem i mnogością małych okienek przywodził Sodiemu na myśl szlachecki dworek z Zalasów, w którym kiedyś, jeszcze za dzieciaka, gościł z dziadulem. Pamiętał, że większego brzydactwa nie widział w życiu. Każde okienko było innej wielkości, dach jakby trochę opadał po lewicy, a tynk na elewacji, o jakimś dziwnym odcieniu różu, odstawał płatami od szarych kamieni. Ten domek tak bardzo przypominał owo cudeńko, że aż Yudherthardere zamrugał z zaskoczenia. Sięgnął nawet w podświadomość do śpiącego Tropiciela. Bez skutku. Magiczne alter ego nawet nie drgnęło. Cóż, pewnie przypadek. Oj, Sodi w przypadki nie wierzył, odkąd w jednym zamtuzie przypadkiem mu rajfura dwa razy za jedną cichodajkę policzyła. To i teraz siedział w siodle i gapił się w owe znajome krzywizny. Doru był co prawda zmęczony, a i Yudherthardere właśnie odczuł na krasnoludzkim zadzie co nieco cały dzionek na końskim grzbiecie. Jednakowoż coś mu się w tym domku tak straszliwie nie podobało, że i jakoś serca nie miał, żeby w jego progi zajść.
Rozejrzał się, bo przecież jemu zmrok bynajmniej w patrzeniu nie przeszkadzał, ale jak okiem sięgnąć, wciąż brakowało innych ludzkich siedzib, a i do lasu, gdzie może by się jaka chatynka znalazła albo przynajmniej jakie wielgachne drzewo, w którego pniu by jaka dziura na szacownego podróżnika czekała, nie było. Westchnął więc Sodi niechętnie i zsunął się z siodła. Umęczone nogi ugięły się nieco, toteż krasnolud cmoknął niechętnie i przytrzymał się końskiego boku. Dopiero później podszedł do niewielkich, a krzywych wrót domostwa i uderzył weń dwukrotnie.
Przez dłuższy czas nic się nie działo, więc Yudherthardere już zamierzał ponownie zastukać, lecz wtedy po drugiej stronie drzwi rozległy się przyciszone głosy, szuranie, tupanie, jakiś łomot i wreszcie wierzeje drgnęły, by otworzyć się ze straszliwym skrzypieniem.
W czarnej wąskiej dziurze wejścia błysnęła para oczu, nad nią druga, następna i następna. Siedem par, jedna nad drugą, jak klocki w dziecięcej układance.
– Witajcie, przeszanowni gospodarze. – Sodi ukłonił się grzecznie. Nie skomentował dziwnego zachowania domowników, bo przecie noc już zapadła, a i on, i Doru byli utrudzeni. – Zwą mnie Sodi de Gra Yudherthardere. Służę jaśnie wielmożnej królowej Serbithów. – Niemal zatchnął się tak przy nielubianym przydomku, jak i przy słowie „służę”, ale co było robić… – Nie znalazłby się u was jaki kawalątek łoża dla strudzonego podróżnika? I obroku ociupina dla mojego konika?
Oczy zamrugały. Jedne, potem drugie… i tak po kolei aż do ostatniej pary. Przez chwilę panowała cisza, a szpara w wejściu nawet nie drgnęła. Sodi stał bez słowa, chociaż nerw już zaczynał go toczyć. Przestępował z nogi na nogę i przygryzał usta, coby… tak całkiem bezwiednie, nie powiedzieć czego głupiego. Doru za jego plecami zarżał cicho, jakby chciał przypomnieć właścicielowi, że noc za pasem, a on bynajmniej nie zamierza dłużej kopyt dla pana wyciągać. Sodi westchnął i uśmiechnął się najładniej jak potrafił, co jak wszyscy Sodiego znający wiedzą, łatwe nie było.
Drzwi poruszyły się trochę, a piramida oczu przesunęła, jakby ich właściciele zmienili pozycje.
Sodi czekał.
W końcu wrota zaskrzypiały ponownie, równie okrutnie, i otworzyły się szeroko, a w ciemnej dziurze zamigotało światło.
– Jasna du… – Yudherthardere przygryzł język w ostatniej chwili, by głośno nie rzec owego brzydkiego słowa, co to mu się na usta cisnęło. Wciąż przecież na gościnę miał nadzieję, a i Doru parskał żałośnie. No, ale łatwo nie było, kiedy tak na gospodynie przedziwnego domostwa patrzył.
W progu stało siedem kobiet. Wszystkie malutkie i nie pierwszej już młodości, a jedna brzydsza od drugiej. Ustawiły się w rządku, od najmniejszej do największej, a ta ostatnia nie była wyższa od krasnoluda. Stały w milczeniu, kołysząc się lekko i nerwowo wycierając ręce w fartuchy.
Sodi ukłonił się grzecznie i otworzył usta, żeby ponownie się przedstawić, ale nim zdołał coś powiedzieć, najmniejsza z kobiet wyskoczyła z szeregu i złapała go za rękaw. Złapała mocno, szarpnęła, a gdy Yudherthardere zmarszczył brwi i popatrzył na kobiecinę, zadarła głowę i wpatrzyła się na mężczyznę błagalnie.
– Eeeee – bąknął niezwykle błyskotliwie krasnolud. – Znaczy jak? Będzie jaki kącik?
Kobiety wciąż milczały, za wyjątkiem tej, która szarpała go za rękaw. Ona bowiem zamrugała, fuknęła, odcharknęła i wreszcie splunęła przez ramię.
– Noooo. Pójdzie! – poleciła niskim, męskim głosem, po czym pociągnęła Sodiego za sobą. Mężczyzna zamrugał. Posłusznie ruszył za kobiecinką w kierunku wejścia. Pozostałe mieszkanki rozstąpiły się i stanęły w dwóch rzędach, niczym najbrzydszy komitet powitalny. Sodi zaś wybałuszył oczy i pozwalał się ciągnąć. A był tak zaskoczony, że aż potknął się, przekraczając próg dziwnego domostwa. Zaklął brzydko pod nosem. W odpowiedzi kobieta szarpnęła mocniej rękaw krasnoludzkiej kurtki. Zmarszczyła brwi i gniewnie spojrzała na gościa.
– Dobra, że no… dobra – wymamrotał Yudherthardere. – Znaczy wybaczcie. Gębę mam niewyparzoną, a i nerw szybko mnie puszcza. – Wzruszył ramionami, ale z jakimś takim straszliwym smutkiem. – Jakbym tak czasami łbem poruszył, miast inszymi członkami… – westchnął ponuro. – Nic to, jak to mawiał dziadulo, panna kieckę opuściła, to i gdybać ni ma co. – Pociągnął lekko rękę, daremnie próbując się uwolnić. – Wiecie, ja tam wdzięcznym bardzo, ale nie trza mnie jak oporną dziewicę w noc poślubną siłą ciągnąć do łoża. Puśćcie. I tak polezę.
Kobieta przekręciła głowę i przyjrzała się krasnoludowi. Potem potaknęła bez słowa i puściła rękaw kurtki.
– A wiecie, bo konikowi jakiego obroku…? – zaczął Sodi.
– Dadzą – warknęła gospodyni. Nie patrzyła już za siebie, ale drobiąc małe kroczki, niemal biegła korytarzem. Yudherthardere ledwie za nią nadążał. Skupiony na plecach małej kobiety nie miał czasu, by rozglądać się wokoło, ale i tak zauważył, że wzdłuż całego korytarza na ścianach wiszą przeróżne zwierciadła. Odbijał się w nich, znikał, by zaraz pojawić w kolejnym. Różniły się wielkością i ramami, niektóre były ogromne, od podłogi aż po powałę, inne maleńkie, że ledwie widział w nich policzek czy kawałek ucha. Wszystkie jednak połyskiwały czystym, jasnym blaskiem. Wypolerowane, bez najmniejszej nawet smugi czy nierówności, zostały oprawione z największą pieczołowitością i bez liczenia się z kosztami. Sodi aż westchnął, kiedy w jednym ze szlachetnych kamieni odbiło się światło i rozszczepione zatańczyło w taflach luster. Noż przecie każdy wie, jak niezwykle czułe serduszko krasnoluda na urok szlachetnych kruszców… znaczy piękno, jasne, że na piękno.
Za plecami Sodiego głośno zaskrzypiały zamykane drzwi, a potem rozległ się ciężki tupot stóp. Yudherthardere ściągnął brwi z zastanowieniem, bo nie mogło mu się we łbie pomieścić, że sześć tak malutkich kobiet potrafiło zrobić aż tyle hałasu. Coś wciąż mu się nie podobało i w tym domostwie, i w jego gospodyniach. I nie wiedział, czy te włosy na grubym karku to się mu unoszą z jakiejś konkretnej przyczyny, czy też po prostu po ostatnich doświadczeniach zrobił się jakiś taki płochliwy. Skoro bowiem Tropiciel milczał i nawet nie skrobnął… Inna rzecz, że od kiedy Likal o ziemię w elfim lesie jak jaka szmacianka trzasnęła, Tropiciel ni razu nie skrobnął. Całkiem jakby go nie było…
Zafrasowany krasnolud podrapał się po kudłatej łepetynie i zatrzymał w pół kroku. Biegnące za nim kobiety ledwie zdążyły stanąć, by w niego nie uderzyć. Yudherthardere zerknął za siebie i skrzywił się odruchowo. Trudno było tego nie zrobić, kiedy owa wyjątkowo miernej urody szóstka, zwielokrotniona po dziesięciokroć we wszystkich zwierciadłach, wbijała w niego wzrok.
– Idzie – ponagliła przewodniczka i ponownie pociągnęła Sodiego za rękaw.
– A właściwie to gdzie? – zainteresował się wreszcie krasnolud.
– Do panny – burknęła kobieta.
Z sześciu gardeł wyrwało się głośne jęknięcie, będące mieszanką zachwytu i strachu. Głównie strachu. Sodi ponownie przyjrzał się mieszkankom dziwnego miejsca i, zdaje się po raz pierwszy w swoim życiu, pożałował, że wlazł do domu pełnego kobiet.
– Idzie, idzie! Panna czeka! – Kobiecina podniosła głos. Chuda piąstka z niezwykłą siłą zacisnęła się na kurtce krasnoluda, a potem szarpnęła potężnym mężczyzną, aż ten się zachwiał.
– Macie parę w tych chudych łapinach – zauważył z niejakim podziwem. Chciał jeszcze coś dodać, może i błysnąć dowcipem, ale właśnie w tej chwili drzwi jednej z komnat otwarły się niemal bezdźwięcznie.
Siedem mikrych brzydul jednocześnie padło na kolana. Przewodniczka Sodiego również puściła jego rękaw i rymnęła jak długa. Uderzyła czołem w drewnianą podłogę, całym ciałem przylegając do zimnych desek. Leżały tak wszystkie, w absolutnej ciszy. Yudherthardere jako jedyny stał na środku ciemnego korytarza, kompletnie nie rozumiejąc, co się dzieje. Przez jakiś czas rozglądał się nieco nerwowo, aż dobiegł go natarczywy szept:
– Idzie! Idzie! Panna prosi. No!
Co prawda Sodi żadnego zaproszenia nie usłyszał, ale w głosie kobiety pobrzmiewało takie przekonanie, połączone ze strachem, że uznał, iż po prostu przygłuchł albo ze zmęczenia uszy mu szwankują.
– No idzie! – Kobieta leżąca przy stopach krasnoluda uderzyła go pięścią w łydkę, popychając w kierunku otwartych drzwi. Sodi sapnął z bólu i odskoczył. Już miał się unieść słusznym gniewem, bo przecie nie był jakimś Niewyględnym z Niewyględowa, ale w jasnej plamie drzwi pojawiła się jeszcze jedna kobieta. Światło z komnaty kryło jej twarz w mroku, więc Yudherthardere mógł tylko obejrzeć sylwetkę; drobną i smukłą, w sukni z rozłożystą spódnicą i bufiastymi rękawkami. W długich kryształowych kolczykach igrał blask, rozszczepiając się na tęczowe płomyki.
– Co się tu dzieje? – Łagodny głos kobiety płynął niczym pieszczota. Sodi cofnął się nieco, bo nagle śpiący od dłuższego czasu Tropiciel zamruczał cichutko. Nie żeby od razu szarpał, czy rwał się na wolność, ale po kilku dniach kompletnej ciszy to leciutkie skrobnięcie tuż pod krasnoludzką skórą zrobiło na Yudherthardere ogromne wrażenie.
Kobieta tymczasem przechyliła lekko głowę, jakby przyglądała się gościowi. Długo, w milczeniu i bez ruchu. Potem, wciąż bez słowa, zrobiła kilka kroków wstecz. To samo światło, które dotychczas oświetlało ją od tyłu, teraz padło na twarz, więc Sodi wreszcie mógł się przekonać, jak wygląda owa panna, której tak straszliwie bała się pozostała siódemka.
Dziewczyna była blada. Tak blada, że niemal biała. Krasnolud aż sapnął, bo widywał już truchła o zdecydowanie barwniejszej skórze. Piękność, bo mimo owej bladości, trudno było nie zauważyć niezwykłej urody panienki, wydała się Sodiemu bielsza nawet od nieodżałowanej pamięci Lodowca, przez śmierć którego królówka z Doliny Serbithów tak dawała w dupę krasnoludowi.
– Wejdźcie. – Panna zaprosiła go miękkim ruchem dłoni, a potem odwróciła się i ruszyła w głąb rozświetlonej komnaty.
Yudherthardere zawahał się. Ot, jakoś dziwnie mu się na serduchu zrobiło. Dyć że może i nie na serduchu, a bliżej bebechów, bo przecież od ranka nic w nich nie miał, ale i tak niespieszno mu było za dziewczęciem podążać. Właściwie już nawet zaczął rozmyślać, jak się grzecznie od owej gościny wyłgać, ale towarzyszące mu kobiety, kiedy tylko ich pani znikła w komnacie, poderwały się z klęczek i, otoczywszy gościa, pociągnęły go za bladolicą pięknością.
Pomieszczenie jaśniało światłem tysiąca świec odbijających się we wszechobecnych lustrach. O ile na korytarzu wisiały wzdłuż tylko jednej ściany, o tyle w tym pokoju rzec można wyścielały i ściany, i powałę, a nawet, co krasnolud zauważył z zaskoczeniem, podłogę. Stąpał po nich ostrożnie, z niepokojem, albowiem bogowie obdarzyli go przecież niemałymi wymiarami, toteż wagę miał słuszną. Bał się więc, że depnąwszy nieco mocniej, skruszy zwierciadło i nie dość, ze wstyd będzie, no i pannie przykrość sprawi, to jeszcze siedem lat nieszczęścia jak nic go spotkać może. A nieszczęścia na razie Sodi miał powyżej uszu.
Panna siedziała w wysokim fotelu, opierając o niego czarnowłosą główkę. Zaiście była śliczniutka, ale Tropiciel znów zaczął drapać i powarkiwać coraz głośniej, więc Yudherthardere nie potrafił owej urody docenić. Zauważył co prawda ognistą czerwień ust panienki i osadzone głęboko mroczne oczy, ale kolejna próba opanowania magicznego alter ego nie pozwoliła mu się tym widokiem delektować.
Kobieta przyglądała mu się przez jakiś czas z nieukrywanym niesmakiem, a potem zerknęła na malutką przewodniczkę.
– Krasnolud? – szepnęła.
Kobiecina krzyknęła cicho i padła na kolana.
– Pomiłuj! – wycharczała, jakby nagle brakło jej tchu.
Piękność westchnęła rozczarowana.
– Cóż – podniosła się powoli i zrobiła krok w kierunku Sodiego – jeśli nie mam wyboru…
Brzydula z trudem łapała oddech, drapiąc paznokciami podłogę, a ogłupiały Yudherthardere patrzył na nią w bezruchu. Znaczy i owszem wiedział, że powinien pomóc, ale nie mógł nawet drgnąć. Tropiciel warczał. Pozostałe kobiety stały wokół gościa, ignorując umierającą towarzyszkę.
Bladolica podeszła do krasnoluda. Przekrzywiła śliczną główkę, jakby w ten sposób lepiej mogła go sobie obejrzeć i wreszcie z wahaniem dotknęła jego ramienia. Ponownie wydęła usta z niesmakiem i dopiero wtedy popatrzyła na swoją służkę. W jednej chwili duszności kobiety minęły i zwaliła się na brzuch z jękiem ulgi, dysząc głośno.
– Niech będzie – oświadczyła bladolica, a następnie cofnęła się lekko.
Zanim Yudherthardere zdołał się zastanowić, co się dzieje, czy choćby drgnąć, sześć małych, brzydkich kobiet rzuciło się na niego i obaliło go na podłogę. Otworzył usta, żeby krzyknąć, szarpnął się…
A potem nastała ciemność.
*
Rosa przyglądała się Pierwotnemu z pozornie obojętnym wyrazem twarzy.
– Krasnolud otworzył artefakt ze Złotego Dębu, a ten wessał moc Likal? – powtórzyła za Yasą. Mag przytaknął bez słowa. – Tak całkiem przypadkiem?
– Yudherthardere myślał, że atakuje… kogoś innego.
– Kogo?
Yasa milczał.
– Nie powiesz?
– To nieistotne, Roso. – Pokręcił głową, lecz kobieta wiedziała, że to kłamstwo. – Najważniejsze, że wraz z mocą znikła wola życia Likal. Ona śpi. Zupełnie jak wtedy, gdy po Bertho zawiesiłem ją między światami. Ledwie oddycha, serce bije tak wolno… – Westchnął. Zacisnął palce na brzegu stołu i spojrzał w oczy Zakonnej. – Nie potrafimy ponownie otworzyć magicznego pudełka, bo klucz zniknął. Leśne Elfy tworzą nowy, ale nie można stworzyć samego klucza, trzeba wykonać kompletny artefakt. Będzie gotowy w dniu przesilenia letniego. Moc zabrana przez dotychczasowy zniknie. A wtedy moja Likal umrze. – Głos Yasy zadrżał.
Zakonna milczała. Drzwi do chaty skrzypnęły ponownie. Stanął w nich jeden z potężnych kudłatych Yorhów. Popatrzył na wojowniczkę, a ona na niego. Nie zamienili słowa, ale mężczyzna położył na stole spory kawałek chleba i suszone mięso, a potem skinął głową i wyszedł.
– Gdzie teraz jest? – zapytała kobieta.
– Kto?
– Co. Artefakt.
Wzrok Yasy błyskawicznie stwardniał.
– Rozumiem. – Kobieta uśmiechnęła się chłodno. – Chcesz mojej pomocy, ale na swoich warunkach. To aż tak straszne? To, co ukrywasz, Yaso, jest aż tak straszne? Nie ufasz mi?
Mag zacisnął usta. Wstał, podszedł do ognia i zapatrzył się w płomienie.
– Gdyby chodziło o mnie – powiedział w końcu bardzo cicho – oddałbym za ciebie życie. Bez wahania. Przecież wiesz. – Zerknął na Rosę. – Jeśli chodzi o mnie, ufam ci absolutnie. Ale Likal… To Likal… Roso. Nie mogę zawierzyć jej tajemnic. Nie mogę.
Zakonna westchnęła. Również wstała i podeszła do Yasy.
– Pomogę ci, Yaso. Co prawda nie wiem jeszcze jak, ale pomogę. Lubię tego dzieciaka. Dobrze ci robi jej obecność. – Uśmiechnęła się lekko. – Łagodniejesz.
Mag również się uśmiechnął.
– Trudno uwierzyć, prawda?
– Czy ja wiem? Miękłeś już przy Yudherthardere. A właśnie: gdzie krasnolud? Został z Likal?
– Likal ma innego obrońcę. – Uśmiech Yasy nieco zbladł, a Rosa, chociaż nie umiała czytać jego myśli, bez trudu dostrzegła zazdrość w czarnych oczach przyjaciela. – Sodi jest w drodze do Krasnoludzkiej Rady. Liczy na ich pomoc.
– Nie miałabym zbyt wielkich nadziei. Mistrz go nienawidzi – zauważyła chłodno. – Pomogę ci, jak obiecałam, ale najpierw muszę stanąć przed Królem Królów. Wezwał mnie. Nie mam wyjścia. Do Syrelle jest kilka godzin drogi. Pojadę tam jutro i wrócę wieczorem.
– Wezwał? – zdziwił się Yasa. – Nie zaprosił?
– Właśnie – potaknęła Zakonna. – Widzę, że nie tylko mnie to dziwi.
– Twój elf nie wie, o co chodzi?
– Mój elf – podkreśliła Rosa z chłodnym rozbawieniem – nie wie wszystkiego. Jest narzędziem bogów, nie jednym z nich. Noc już, Yaso. Trzeba coś zjeść, a potem spać.
Mag skinął głową.
– Przenocuję w stajni.
Rosa odłamała kawałek chleba i podała przyjacielowi.
– Przenocujesz ze mną. To duże legowisko. I znacznie wygodniejsze od słomy. – Uchwyciwszy zaskoczone spojrzenie mężczyzny, dodała poważnie: – Ja też ci ufam, Yaso. Jedz.
*
Sodi wracał do przytomności niezwykle powoli. Ciało nie bardzo chciało współpracować, a Tropiciel ponownie zamilkł i jakoś nie chciał pomóc. Wokoło panowała cisza, a Sodi przez długi, bardzo długi czas nie miał siły, by otworzyć oczy. Nie otaczał go kompletny mrok, lecz – chociaż wciąż miał opuszczone powieki – dziwna jasna szarość. Do otumanionego umysłu dotarło powoli, że zapewne nadal przebywał w rozświetlonej komnacie. Oj, wiedział, że w końcu trzeba będzie oczy otworzyć i może nawet się ruszyć, ale nieprawdopodobna słabość tocząca krasnoludzkie członki odsuwała ten moment w nieskończoność. Wreszcie jednak Yudherthardere uniósł powieki. Zamrugał kilka razy, żeby pozbyć się bolesnej mgły, która rozmywała obraz, i dopiero wtedy rozejrzał się wokoło.
Rzeczywiście był w dziwnej komnacie, a konkretnie wisiał przytroczony do ściany niczym świniak po zarżnięciu. W skrępowanych, uniesionych nad głową ramionach stracił już czucie, więc zapewne długo tkwił w tej pozycji. Siódemka kobiet stała naprzeciwko niego, zbita w kupkę i patrzyły na niego łakomie. Aż się dziwnie zrobiło biedakowi, bo nawet Kyta nie miewała takiego pożądania w oczach, gdy na niego spoglądała. Zamrugał ponownie, pokręcił głową nerwowo, ale panny, co to najwyraźniej całym tym bajzlem zarządzała, w zasięgu krasnoludzkiego wzroku nie było.
– Co się, kurwa, dzieje? – warknął, acz cicho, bo przez zaschnięte gardło ledwie zdołał szeptać.
Bladolica dziewczyna pojawiła się znikąd. Stanęła przed Sodim z kompletnie obojętnym wyrazem twarzy.
– Nic jeszcze – odrzekła spokojnie.
– Tak się u was gości traktuje?
– Nie, mój miły. Tak się traktuje posiłek. – Uśmiechnęła się promiennie.
Yudherthardere szarpnął się gwałtownie, acz bez skutku, bo więzy na rękach i nogach trzymały mocno.
– Co wy tu, kurwa…! – zaczął.
Kobieta zamknęła mu usta, kładąc drobną, lecz nad podziw silną dłoń na jego wargach.
– Nie lubię krasnoludzkiej krwi. – Skrzywiła się z niesmakiem. – Dlatego prawie udusiłam Śpioszkę. Znów postawiła dom nie tam, gdzie trzeba. – Pogroziła palcem służkom, a te jak na zawołanie zwarły szyki. – Powinna znaleźć jakieś pole na obrzeżach lasu, gdzie mogłabym posmakować elfa. Tej ulotnej słodyczy, jaką mają tylko ludzie lasu, delikatnej, zmysłowej… aaach – jęknęła z rozkoszą. – Mogłabym wtedy połączyć posiłek z inną przyjemnością. Podwójna rozkosz. Głupia Śpioszka! – burknęła gniewnie. – Co ja mam zrobić z krasnoludem? Głód zaspokoi i owszem. Ale to taki toporny posiłek. Dla wieśniaków. Dla nich. – Wskazała kobiety. – Widzisz, mój miły, one już cię chcą. Rozerwałyby cię na kawałki, gdybym wyszła. Cóż. Kiedyś wyjdę. – Zachichotała. – Na razie jednak muszę ugasić pragnienie. Niestety tylko to proste, niezbędne do utrzymania życia. Wyższych pragnień nie zaspokoję… krasnoludem. – Fuknęła niechętnie. – A to już tyle lat… tyle. Kobiety mają swoje potrzeby, mój miły. Ano mają. – Przesunęła powolutku wzrokiem po rozciągniętym na ścianie Sodim. Przez chwilę kalkulowała, zastanawiała się. – Nie wiem. Może jednak. Mam w domku jedną ciemną izdebkę. Jeśli zamknę oczy… – Przekręciła główkę. – W sumie nigdy nie miałam krasnoluda. Kto wie, co wy tam macie, pod tym wielkim brzuchem. Może… – Westchnęła ponuro. – Byłoby inaczej, gdyby ten przeklęty mag nie zaklął domu. Mogłabym wyjść. Mogłabym zapolować! Uwieść jakiegoś księcia… albo elfa. Bogowie, tak! Elfa. Długie… długie chędożenie, gdzieś w lesie, pomiędzy drzewami… – Oddech dziewczyny przyspieszył gwałtownie. – Byłoby magicznie. Aż do szczytu! A potem zaspokoiłabym i inny głód. Powoli, aż rozdygotane serce przestałoby bić, bo nic tak nie poprawia smaku krwi jak przerażenie. – Uśmiechnęła się rozmarzona.
Yudherthardere wstrzymał oddech i przez naprawdę długą chwilę poprawiał smak swojej posoki. Coś w słodkim, niemal czułym tonie ślicznej dziewczyny… nawet nie słowa, ale właśnie coś w głosie sprawiło, że przestał myśleć ze strachu. Patrzył tylko, zastanawiając się, czy udławi się, jeśli to, co właśnie czuje w gardle, zechce z niego wyskoczyć, a panna ręki nie cofnie. Może i byłoby dobrze…
Kiedy jednak pierwsze uderzenie paniki minęło, Sodi zaczął myśleć. Na swoich czarodziejów nie miał co liczyć, bo pannę z mocy sam wytrzebił, a pogrążony w boleści Yasa pojechał Zakonną o pomoc błagać. Musiał więc krasnolud wytężyć umysł i bez niczyjej pomocy się z kabały wykaraskać. Że zaś z Sodiego bywał tęgi myśliciel, dość szybko pojął, co musi czynić.
– Wiecie, panna – zaczął, ale dłoń bladolicej stłumiła sens słów. Krasnolud odchrząknął i powtórzył: – Bo wiecie, panna… – czekał, aż wreszcie lekko zdziwiona kobieta cofnęła rękę, a wtedy kontynuował: – Możecie mnie tak… no wiecie… szybko i bez przyjemności… – Zatchnął się na moment, ale był dzielny. – Ino wiecie, pół Krainy… ta niewieścia połowa… to by wam rzekła, że żal. Umiem ja, panna, takie rzeczy robić… – zawiesił głos i uśmiechnął się zachęcająco, chociaż, to przyznać musiał przed sobą, wciąż smak krwi poprawiał – …że może i w ogóle zechcecie mnie zatrzymać, a na posiłek innego poszukacie. Ino spróbujcie, a uwidzicie, że to nie jakie gołosłowne przechwałki. Pierwszorzędny ze mnie chędożca.
Dziewczyna zmarszczyła brwi i wbiła wzrok w krasnoluda. Przez jakiś czas przyglądała się mu z zastanowieniem, a mroczne oczy co rusz zerkały w owo miejsce pod krasnoludzkim paskiem, którym tak słusznie chwalił się Yudherthardere. Tak była i na owym miejscu, i na obliczu swej ofiary skupiona, że nie zauważyła, iż Yudherthardere napina mięśnie i próbuje za wszelką cenę połączyć palce obu dłoni. Pozostałe kobiety też albo zignorowały usiłowania Sodiego, albo, jak ich pani, innymi częściami ciała więźnia zbyt były zajęte. Dość że po kilku próbach krasnolud wreszcie zdołał spleść palce w znak, którego dziadulo go uczył, a potem błyskawicznie wypowiedział zaklęcie. Tropiciel warknął, ale to akurat było obecnie najmniejszym problemem mężczyzny. Pierwotny czar szarpnął Sodim. Przypalone nadgarstki i kostki zaskwierczały i zapiekły boleśnie. Więzy puściły.
Yudherthardere padł ciężko na podłogę. Tropiciel warczał, Sodi go jednak zignorował. Wykrzyczał kolejne zaklęcie odziedziczone po babce. Siły wróciły i mężczyzna poderwał się z podłogi. Stanął w rozkroku, zacisnął usta, po czym sięgnął po toporki. Najwyraźniej kobietom do głów nie przyszło, żeby je zza krasnoludzkiego pasa wyjąć, kiedy go tak uprzejmie czucia pozbawiły. Krasnolud zacisnął je w dłoniach i uśmiechnął się bardzo brzydko. Oj, nie było mu wesoło, a i drażniony czynnym czarem Tropiciel nie pomagał.
– No, kurwa, teraz się ładnie rozejdziem – warknął Sodi – bo mnie jakoś tak nie byłoby miło waszej posoki utoczyć. Tatko mnie uczyli, że babom się dobrze robi, a tłuc ni jak nie wypada. Se jednak tak myślę, kiedy na was patrzę, że ojciec racji ni jakiej nie miał, albo i matka tak go mocno za kark trzymała, że inaczej mu gadać nie wypadało. Się panna nie męcz – ostrzegł, kiedy bladolica wbiła w niego spojrzenie. – Strzeże mnie teraz pierwotne zaklęcie. Nijak mnie nie zauroczysz. Wypuścicie mnie grzecznie, to i płaczu nie będzie. Waszego, znaczy się. – Przenosił spojrzenie z grupki kobiet na bladolicą i z powrotem. Paluchy zacisnął na toporkach i poruszał nimi powolutku to w jedną, to w drugą stronę. Czekał.
Tylko chwilę, bo nagle cała siódemka skoczyła ku niemu z krzykiem. Rozcapierzone pazury, wykrzywione twarze, obnażone dziąsła… Niczym dzikie zwierzęta kobiety rzuciły się na swoją ofiarę.
Pośród rozległych zalet Sodiego niezwykle trudno było dopatrzeć się waleczności. Kiedy jednak było trzeba… było trzeba. Mężczyzna odskoczył i ciął. Raz za razem. Rąbał pozornie na oślep, ale trafiał z morderczą dokładnością. Tropiciel wył, bo Yudherthardere walcząc, nieustannie powtarzał zaklęcie ochronne. W dziwny sposób jednak, zamiast rozpraszać walczącego krasnoluda, alter ego pogłębiało tylko jego furię i usprawniało ręce. Ostrza toporków gładko wchodziły w ciała kobiet. Krew tryskała. Odcięte członki padały na podłogę, ale atakujące nie ustawały. Magiczna osłona zaczynała drżeć…
I naraz Sodi trafił bladolicą. Trafił idealnie, tuż poniżej brody, w piękną, odsłoniętą szyję. Siła uderzenia niemal wyrwała broń z ręki krasnoluda. Otrze rozcięło skórę, potem mięśnie, by w końcu, całkiem bez wysiłku, przejść przez kręgosłup i oddzielić głowę od reszty ciała.
Na jedno uderzenie serca czas się zatrzymał. Siedem małych, brzydkich kobiet, koszmarnie już okaleczonych i krwawiących, zamarło w bezruchu. Bladolica stała z rozwartymi do krzyku czerwonymi wargami, czarne włosy falami opadały na ramiona, a mroczne spojrzenie wciąż było utkwione w krasnoludzie. A potem bardzo, bardzo powoli, głowa zsunęła się z ramion, z plaśnięciem upadła na podłogę i potoczyła się ku stopom Sodiego. Kopnął ją odruchowo. Napiął się. Poruszył nadgarstkami, gotując się do dalszej walki…
Służki wciąż patrzyły na rozczłonkowane ciało. A później, kiedy wreszcie korpus zatoczył się i przewrócił, skoczyły. Minęły Sodiego i rzuciły się na ciało swej pani. Rwały, gryzły, szarpały, rozdzierając kawałek za kawałkiem…
– Noż niech mnie nigdy żadna panna nie pomaca tam, gdzie ta chciała… – jęknął cichutko Sodi. Kobiety mlaskały, krew tryskała, a krasnolud pozieleniał nieco. – Kochają ją aż do szpiku kości – wymamrotał. Szybciutko, nie odrywając wzroku od ucztujących i nie chowając okrwawionych toporków, wycofał się do drzwi. Żadna z kobiet nie zwróciła jednak na niego uwagi.
Wybiegł z komnaty, a potem ruszył korytarzem, wzdłuż lustrzanej ściany, aż do wyjścia z dziwnego domu. Nie wypuszczał przy tym broni z rąk. Ot tak, na wszelki wypadek.
Ledwie przekroczył próg, a budowla zadrżała, zachybotała… i znikła. Pozostał tylko zakrwawiony krasnolud i parskający kuc, stojący przy trakcie na kompletnym odludziu.