- promocja
- W empik go
Pierwsza dziewczynka - ebook
Pierwsza dziewczynka - ebook
Autorka bestsellerów New York Timesa przychodzi z zapierającą dech w piersiach powieścią fantasy o przeklętym królestwie, walczących klanach i nieoczekiwanym ocaleniu.
Bayr z Saylok, bękart potężnego i zazdrosnego wodza, jest prześladowany przez rzuconą przed laty przez jego umierającą matkę klątwę. Zraniona Desdemona, która została porzucona i pozbawiona szansy na szczęście, przeklęła tę ziemię słowami: „od tego dnia w Saylok nie będzie córek”.
Bayr, wychowany wśród opiekunów na Świątynnym Wzgórzu, jest obdarzony nadludzką siłą i nazbyt ludzkim sercem bijącym w jednym celu: aby chronić Albę. Pierwszą dziewczynkę urodzoną od prawie dwóch dekad będącą zbawieniem dla zagrożonego królestwa. Teraz los Saylok zależy od Alby i Bayra, których więź pomimo nadchodzącego niebezpieczeństwa się pogłębia. Bayr zmuszony do walki z wrogami zagrażającymi królestwu, staje się odpowiedzialny za księżniczkę, do której pała coraz większym uczuciem.
Młodzi kochankowie nie wiedzą, że każde z nich zagraża królowi, chciwemu człowiekowi, który zbudował swój tron na kłamstwach, morderstwach i zdradzie. Jest tylko jeden sposób, aby obronić swoją krainę przed zepsuciem. Przełamując klątwę, mogą pokonać króla. Ale mogą też zniszczyć samych siebie.
Opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8320-042-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adyar: AD yahr
Alannah: a LAH nuh
Alba: AHL buh
Banruud: BAN rood
Bashti: BASH tee
Berne: burn
Bayr: bear
Dagmar: DAG mahr
Dalys: DAH lis
Desdemona: dez de MO nuh
Dolphys: DAHL fis
Dared: darehd
Dystel: DIS tahl
Ebba: EH buh
Elayne: ee LAYN
Ghost: ghost
Ivo: EYE voh
Joran: YOR uhn
Juliah: YOO lee uh
Leok: LEE awk
Liis: lees
Saylok: SAY lawkPROLOG
Nie powinni się tak długo wspinać, jednak byli przekonani, że po dotarciu na szczyt Shinway będą w stanie spojrzeć ponad morze, aż na Wschodnią Ziemię. Myśleli, że może wypatrzą żagle ojcowskiego okrętu – żagle wszystkich dolphyńskich wojowników – wracającego z rejzy na odległe krainy. Ojciec zawsze coś im przywoził z tych podróży, mimo że często dostawali coś, czego w ogóle nie chcieli. Dagmarowi dał dwa miecze, nie zważając na fakt, że ten byłby bardziej zadowolony ze zwojów. Desdemona z kolei dostała błyskotki, podczas gdy wolałaby dostać wnyki lub zwój liny. Mimo wszystko wypatrywali go, wspinając się zbyt wysoko.
– Des, zbiera się na burzę – zmartwił się Dagmar. – Mgła osiada nad wodą. Nie zauważymy ojca, nawet jeśli prawie dopłynie do brzegu.
Desdemona skrzywiła się, kontynuując marsz. Wspinała się po kamienistej ścieżce niczym jedna z kóz, które trzymali i do których powinni wrócić. Gdyby ojciec zjawił się w domu, zastałby pustą chatę i głodne zwierzęta, niewydojone krowy i niezebrane drewno. Rodzeństwo wyruszyło w drogę o świcie, a teraz było już południe, mimo że przez gęstniejące chmury i przyciemnione światło miało się wrażenie, że jest o wiele później. Przez całą drogę bawili się w zbieranie skarbów, które porzucali na rzecz nowych znalezisk. Zatrzymali się, żeby zjeść jagody i wspiąć się na wysoki dąb, który zbawił ich swoimi nisko wiszącymi gałęziami. Robiło się już późno, a oni byli zdecydowanie zbyt długo poza domem.
– Dzisiaj już nie wróci – oznajmiła szorstko Desdemona. – Wczoraj stara Hilda pytała morze, kiedy wróci, a ono odpowiedziało jej, układając przed jej stopami pięć muszli. Powiedziała, że wojownicy wrócą za pięć dni.
Pani Dunhilde – mimo że była ospała i niedołężna – powierzono obowiązek opiekowania się nimi podczas nieobecności ich ojca. Dagmar często odnosił wrażenie, że to on bardziej opiekuje się nią, niż ona nimi. Jednak w sprawach przepowiedni Hilda rzadko kiedy się myliła.
Dagmar przystanął.
– Dlaczego nalegałaś, żebyśmy wdrapali się na sam szczyt? – zapytał poirytowany.
– Siedzenie w domu mnie nudziło – odpowiedziała, wzruszając ramionami Desdemona. Posłała mu figlarny uśmiech i pociągnęła go za rękę.
– Desdemono, musimy zawrócić – ponaglał Dagmar. – Nadciąga burza, złapie nas, jak będziemy na klifach. – Jego młodsza siostra nigdy nikogo nie słuchała, przez co ciągle pakowali się w kłopoty.
– Nie martw się, Dag. Ochronię cię – zapewniła, wyciągając ze skórzanej pochwy przy pasie długi nóż. Złapała go oburącz i rzuciła nim w niepozornie wyglądającą sosnę, która rosła bezpośrednio przed nimi. – Mam go! – krzyknęła uradowana, biegnąc w kierunku drzewa. Dopiero wtedy Dagmar zdał sobie sprawę, że wcale nie celowała w pień.
Szary zając z wbitym w plecy ostrzem Desdemony skoczył w bok i zniknął wśród skał leżących u podstawy największego urwiska. Trzy klify Shinway spiętrzone jeden na drugim niczym ogromne schody były kamieniste i płaskie, z kolei otaczające je wzgórza były łagodne i zielone. Klify nie oferowały niczego poza spektakularnym widokiem i gwarancją długiej wspinaczki, a mieszkańcy Dolphys rzadko kiedy wybierali się na ich szczyt. Ludzie mieli niewiele czasu, a życie i tak było zbyt ciężkie, aby odbywać niepotrzebne podróże.
– Pospiesz się, Dag! – zawołała przez ramię, wsuwając skraj spódnicy za pasek, aby nie przeszkadzała jej w biegu. Poślizgnęła się, jednak zdołała złapać się jednej z postrzępionych skał, po czym natychmiast zerwała się na równe nogi i ruszyła w pogoń za tłustą zwierzyną, która mimo rany nie została jeszcze pokonana. – Tam poszedł – wysapała do podchodzącego Dagmara, wskazując na wgłębienie pomiędzy dwiema skalnymi półkami.
– A wraz z nim jest tam twój nóż – dodał Dagmar, chociaż był przekonany, że zając ucieszyłby się, gdyby pozbył się ostrza wbitego w swoje ciało. Z wąskiej ścieżki nie widać było wejścia do jaskini, przysłaniała je kurtyna rosnącego na wyższym stopniu bluszczu. – Pokaż mi ręce – polecił Dagmar. Uniosła je niecierpliwie. Obie dłonie miała otarte, a z powstałych podczas upadku ran sączyła się krew.
– Krwawienie ustanie – upierała się. – Trochę szczypie. Wchodzę tam. Chcę odzyskać nóż i złapać tego zająca. Zrobię z niego trzewiki i pyszny gulasz.
Dagmarowi nie chciało się nawet protestować. W jaskini będzie strasznie ciemno; Desdemona nie zajdzie za daleko. Spojrzał na górujące nad nim klify i zastanowił się, ile już zdołali przejść. Poniżej, po lewej, rozciągała się tafla wody. Mgła już zdążyła ją otulić, a szum wiatru zlewał się z odgłosami fal i zagłuszał ich uderzenia o brzeg. Jednak Dagmar wiedział, że morze tam jest.
Za nim rozpościerała się nieustępliwa i zjawiskowa dolina Dolphys, przez którą przepływała srebrna wstęga rzeki Mogdy, wijącej się pośród chałup i domostw, które z tej wysokości wyglądały na nie większe niż rozrzucone po piachu muszle. Wzgórza – nierówne, zniekształcone zielone piramidy – pokrywały dolinę, oddzielając jeden klan od drugiego. W Dolphys mnóstwo było takich wzniesień. Ludzie nazywali je śpiącymi olbrzymami, chociaż bardziej przypominały one ogromne, śpiące ropuchy.
– Ciemno tu! – zawołała Desdemona od wejścia do jaskini, z kolei Dagmar uniósł głowę ku niebu.
Chmury – równie mroczne i złowieszcze jak charakter ich ojca – unosiły się nad jego głową, zabarwiając otaczający go świat odcieniami szarości. Westchnął i poszedł szukać czegoś, co nadawałoby się na opał. Schodzenie w dół zbocza podczas ulewy byłoby głupotą, a jaskinia była odpowiednim miejscem, aby spędzić w niej kolejne kilka godzin, jednak będą potrzebowali ognia.
Leżąca sosna o połamanych, kruchych gałęziach dostarczy wystarczająco dużo opału. Używając toporka, który zawsze nosił przy pasie, urąbał kilka gałęzi i zaciągnął je wąską ścieżką ku otworowi w skale. Desdemona odsunęła pnącza, aby pochylający się Dagmar, mógł wciągnąć drewno do jaskini. W środku dopiero mógł się wyprostować. Nie widział niczego, na odległość kilku kroków, jednak grota wydawała się rozległa i niezbadana niczym nocne niebo.
– Potrzebujemy światła. Weź mój toporek i utnij kilka pnączy. Postaraj się przy okazji nie odrąbać sobie palców u nóg – polecił.
Desdemona była doświadczoną łowczynią, ale zbytnia pewność siebie i fakt, że łatwo się rozpraszała, sprawiały, że bywała niezdarna. Mrucząc coś pod nosem, posłuchała go i ucięła całą garść pnączy, pozwalając, aby letnie światło wpadło do jaskini.
Rozpalenie ognia nie zajęło Dagmarowi zbyt wiele czasu, jednak huk młota Thora i przyzwany przez niego potok deszczu uderzający o klify groziły, że zostaną w jaskini dłużej, niż będą w stanie utrzymać ogień. Desdemona przykucnęła przy ognisku i związała kilka gałązek nitkowatymi pnączami, tworząc w ten sposób prowizoryczną pochodnię. Potem zrobiła drugą, dla Dagmara, jednak była zbyt niecierpliwa, aby na niego czekać i ruszyła sama zapolować na zająca.
Pilnujący ognia Dagmar zauważył, że dym z płonących gałęzi nigdzie się nie gromadził, tylko wznosił ku częściom jaskini, których nie był w stanie dostrzec. Był przekonany, że gdzieś nad nim jest otwór, lecz porzucił tę myśl, gdy usłyszał dziwny, dobiegający z oddali głos Desdemony. Brzmiał… zupełnie jakby unosił się z dymem.
Mężczyzna nie widział swojej siostry, dostrzegł tylko czerwony blask rozpraszający mrok, ruszył więc w jego stronę, trzymając w dłoni zrobioną przez Desdemonę pochodnię. Tunel skręcał, a przejście wielkości człowieka prowadziło do miejsc, których Dagmar nigdy by nie odwiedził. Zostawił rozpalony własnoręcznie ogień, idąc w stronę migoczącego przed sobą światła. Desdemona była o wiele dalej, niż on sam kiedykolwiek by się zapuścił. Podchodząc do niej, powstrzymał się od powiedzenia kilku ostrych słów, które cisnęły mu się na usta.
Jego siostra stała w łukowatym przejściu prowadzącym do kolejnej groty. Desdemona stała odwrócona twarzą do ściany i oświetlała ją uniesioną pochodnią. Gdy zbliżał się do niej, odwróciła się, a światło jej pochodni rozlało się po części ściany. Cienie otaczające Desdemonę tańczyły, powiększały się i znikały, gdy się poruszała. Dagmar zobaczył, jak duża jest sąsiednia grota. Była to bardziej komnata niż jaskinia, a otaczające ją skały wyglądały jak kopuła świątyni, którą Dagmar widział tylko raz.
– Co to jest? – zapytała, gdy zatrzymał się przy wejściu. On również uniósł swą lichą pochodnię, chcąc zobaczyć wszystko na własne oczy.
Nim udzielił jej odpowiedzi, trzykrotnie obszedł całe pomieszczenie. Mówił ściszonym głosem, a serce tłukło mu się w piersi jak szalone. Komnatę wypełniały setki wyrytych w skale rysunków. Było to pismo obrazkowe: kręgi i obeliski, uproszczone rysunki oczu i kanciaste kształty. Nie potrafił ich rozszyfrować, lecz je rozpoznawał.
– To są... runy – szepnął. Włoski na jego karku i ramionach uniosły się z szacunku.
– Myślałam, że runy znajdują się wyłącznie w Świątyni Sayloka. Byłam pewna, że opiekunowie ich strzegą – szepnęła Desdemona. Na jej twarzy nie malował się strach, z kolei jej głos odbijał się echem wewnątrz serca Dagmara.
Młody mężczyzna był na tyle mądry, aby się bać za nich oboje. Jednak nie bał się wystarczająco bardzo, aby odejść. Rozległ się huk gromu uderzającego o znajdującą się nad nimi górę. Echo łoskotu sprawiło, że w komnacie rozległ się szum.
– Co one twoim zdaniem oznaczają? Czy to jakieś opowieści? – zapytała Desdemona.
– Niektóre z nich tak. Spójrz, te z pewnością rozpoznasz – powiedział, wskazując na symbole wyryte najbliżej wejścia. Zdawało się, że wszystkie rozpoczynały się właśnie w tym miejscu.
– To opowieść o bogach – odpowiedziała zadowolona z siebie. – Tu jest Ojciec Saylok – zauważyła. – I orzeł Adyar, niedźwiedź Berne, wilk Dolphys, dzik Ebba, koń Joran i lew Leok. – Rzeźbione rysunki były niezwykle szczegółowe. Bóg Saylok, syn Odyna i ojciec ich krainy stał pośrodku sześcioramiennej gwiazdy, a każde z jego zwierzęcych dzieci było wyryte na swoim ramieniu gwiazdy, w równej odległości od niego.
– Tak nasza kraina musi wyglądać z nieba. – Dagmar dotknął ręką centralnej części płaskorzeźby, po czym przesunął dłoń w prawo, wymawiając nazwy wszystkich klanów: – Adyar, Berne, Dolphys, Ebba, Joran i Leok – a jego palce muskały wizerunek zwierzęcia symbolizujący każdy z klanów.
Zachęcona zachowaniem brata Desdemona wyciągnęła rękę i przycisnęła dłoń do znajdującej się bezpośrednio przed nią runy. W tańczących cieniach jej oczy rozbłysły ciekawością.
– Dagmarze, ta runa ma skrzydła – zachwycała się, przesuwając palcami po brzegach symbolu. Huk odległego grzmotu brzmiał teraz inaczej. Narastał, aż w końcu komnatę wypełnił tysiąc szeptów. Dźwięk ten robił się coraz głośniejszy, zupełnie jakby wiatr uciekał przed deszczem do jaskini.
Desdemona oderwała rękę od symbolu, lecz było już za późno. Skądś znad ich głów opadła chmura skrzydeł, która zaczęła wirować po komnacie. Uderzała o ściany, szukając wolnej przestrzeni, po chwili zaplątując się Desdemonie we włosy i targając ubranie Dagmara. Oboje odrzucili pochodnie, aby móc wolnymi rękami dziko uderzać o wijące się ciała i pergaminowe skrzydła. Z gardeł rodzeństwa dobiegły stłumione krzyki, gdy wtulali w siebie twarze, starając się schować przed latającym rojem.
Nietoperze równie szybko jak się pojawiły, znalazły w jaskini otwór i rzuciły się do ucieczki, a świst, z jakim odleciały, niósł się echem po komnacie nawet chwilę po ich zniknięciu. Przez moment rodzeństwo kuliło się razem, przesuwając dłońmi po kończynach i luźnych ubraniach w poszukiwaniu ślepych intruzów.
Leżące na ziemi pochodnie paliły się niczym małe ogniska. Dagmar pochylił się, aby je podnieść. Poczuł ulgę, że nie zostaną z siostrą skazani na szukanie drogi powrotnej w zupełnych ciemnościach. Zadrżał gwałtownie i jeszcze raz otrzepał ubranie, z kolei ściskająca pochodnię w dłoni Desdemona szła już dalej. Jej strach był równie ulotny jak obecność nietoperzy.
– Tamta runa miała skrzydła, a ta to płomień. Może to runa ognia – dumała.
– Nie! – krzyknął Dagmar. Jego głos poniósł się po komnacie i odbił od ścian, brzmiąc jak protestujący chór, jednak wgłębienie w kamieniu, którego dotykała Desdemona, zapłonęło, a tworzące ją linie zaczęły jarzyć się niczym rozżarzone węgle. Dagmar zaklął i ponownie upuścił pochodnie. Szybko zdjął swój płaszcz, chcąc nim ugasić liżący ścianę ogień. – Oszalałaś? Nie wolno dotykać run! – krzyknął, uderzając swoją szatą w płomienie. Jego płaszcz zaczął się palić. Zresztą i tak już śmierdział nietoperzami. Runa zgasła, gdy tylko ogień został ugaszony, a dyszący Dagmar wycofał się, czekając na kolejne nieszczęście.
– Dlaczego nie mogę ich dotykać? Ty to zrobiłeś – mruknęła Desdemona, jednak mimo że ją skarcił, pochyliła się, aby podnieść jego pochodnię.
A wtedy Dagmar zdał sobie sprawę, że rzeczywiście tak było.
Pierwszy dotknął ściany.
Przesuwał ręką po gwieździe Sayloka i nic się nie wydarzyło.
– Może… niektóre po prostu opowiadają jakąś historie – rzucił, czując dziwną pustkę.
– To dotknij runy ognia – rzuciła mu wyzwanie. – Moja pochodnia zgasła.
Zawahał się, wiedząc, że wychodzi na głupka, a Desdemona jest jego prześladowcą, jednak nie był w stanie się oprzeć.
Spodziewał się, że poczuje ciepło, lecz poczuł jedynie chłodny pocałunek kamienia, a szorstka powierzchnia ściany łaskotała go w opuszki palców. Przycisnął palce mocniej, pragnąc, aby runa stanęła w ogniu, pragnął mocy, którą jego siostra z taką łatwością władała. Nagle rozpaczliwie chciał przywołać skrzydła i ogień, nawet jeśli miałoby to oznaczać, że zostanie porwany przez nietoperze, a jaskinie wypełnią płomienie.
Tyle że runa mu odmówiła.
– Może mam runiczną krew. – Zadumała się zupełnie nieświadoma jego rozczarowania. – Tak jak opiekunowie.
– Runiczna krew nie ma żadnego sensu – powiedział Dagmar. Uśmiechnął się do niej, nie chcąc, aby w jego głosie słychać było zazdrość. Westchnął, chcąc pozbyć się zazdrości kłującej go w pierś. Od zawsze marzył, aby zostać Opiekunem Saylok.
Zamarł, w jego głowie pojawiła się pewna myśl.
– Na palcach... masz... krew – oznajmił. – Obrysowałaś nią runy. Hilde mówiła, że opiekunowie używają krwi, aby zasilić runy.
Desdemona uniosła swój palec w stronę światła. Pokrywała ją krew.
– Mam… mam runiczną krew – zdumiała się radośnie.
Z pomocą ostrza toporka Dagmar nakłuł swój palec i skrzywił się lekko, czując szczypanie rany. Na opuszce palca pojawiła się krew, w słabym świetle wyglądała na zupełnie czarną. Nie pozwalając sobie na strach, obrysował runę przedstawiającą oko. Wcierał swoją krew w zagłębienia tworzące powiekę, rzęsy oraz źrenicę. Runa w porównaniu z innymi wyglądała na stosunkowo nieszkodliwą, nie symbolizowała skrzydeł, płomieni, mieczy czy też bezgłowych ludzi.
A potem czekał. Był jednocześnie pełen nadziei, jak i przerażony tym, co może zobaczyć… lub też tym, czego nie zobaczy.
Nagle całkowicie pochłonęła go ciemność, a umysł przestał już należeć do niego.
Obrazy pojawiały się i znikały, a gdy zaczął wznosić się ponad klifami, dzieląca go od nich odległość zaczęła się zmniejszać. Leciał ponad drzewami z przerażającą prędkością, szybując z powrotem do domu w Dolphys, gdzie mieszkał wraz z siostrą i ojcem, gdzie wypasał kozy i karmił świnie, a także gdzie czytał wszystko, co wpadło mu w ręce, nawet jeśli to były jego własne bazgroły. Minął swój dom, a następnie przemknął ponad wzgórzami i dolinami, ponad lasami i strumieniami, aż w końcu zatrzymał się na Świątynnym Wzgórzu Saylok. Jego dłonie pokrywała krew, a oczy wznosiły się ku krokwiom sanktuarium. Miał na sobie ciemnofioletową szatę opiekuna i było mu zimno w głowę. Dotknął jej mokrymi palcami i poczuł pod nimi nagą skórę.
Świątynia rozpłynęła się, a jej miejsce zajął zagajnik. Gigantyczne pnie drzew i ciężkie gałęzie przysłoniły niebo, wyrastając z ziemi, na której klęczał. W swych ramionach trzymał kobietę. Wyglądała jak jego wspomnienie o matce, jednak miał cztery latka, gdy umarła – był taki mały – i nigdy nie trzymał jej w ten sposób. To ona zawsze go tak trzymała. Ciało miała gorące, natomiast jej wzrok był lodowaty, a on płakał. Rozpaczliwy szloch rozrywał jego pierś i gardło.
– Dagmarze, słyszysz mnie? – zapytała matka, lecz jej oczy były nieruchome. Tak samo jak jej usta. – Dagmarze! – krzyczała, a on gwałtownie wciągnął głębokie hausty powietrza do swych spragnionych płuc. Odetchnął głęboko, tak mocno, że kobieta wyślizgnęła się z jego ramion, a on znów wystrzelił w dal. Krajobraz pod nim zmieniał się tak szybko, że wszystko zlało się w rozmazaną plamę zieleni oraz błękitu, w jasność oraz ciemność, a on na powrót znalazł się w jaskini. Leżał na plecach z rozrzuconymi na boki rękami i nogami, czuł krew w nozdrzach oraz pulsowanie za oczami. Obok klęczała Desdemona, trzymając w ręce pochodnię, a on zdał sobie sprawę, że to ona go wołała.
– Przestraszyłeś mnie – szepnęła, wycierając policzki. Płakała. On też płakał. Usiadł ostrożnie, czuł, że żołądek mu się skręca. – Runąłeś na ziemię jak martwy – poskarżyła się.
Wymacał kok z tyłu głowy, z którego wyrastał ciasno spleciony warkocz. Znów miał włosy.
– Dagmarze, chcę wrócić do domu. Chcę być wojowniczką, nie opiekunką – powiedziała Desdemona, pomagając mu wstać. Jej pochodnia zgasła, lecz jego wciąż się paliła, pozwalając im opuścić komnatę z runami i trafić z powrotem do jaskini, w której rozpalił ognisko.
Dagmar czuł się, jakby odłączył się od swojego ciała – poruszał stopami, jednak w ogóle ich nie czuł, Desdemona trzymała go za rękę, a on nie czuł niczego poza kamieniami. Ciężkimi, zimnymi i ponurymi kamieniami. Otaczały go, były pod nim i w nim.
– Przestało padać – oznajmiła, gdy wyszli z jaskini. Lecz on szedłby dalej, nawet gdyby wciąż lało. Minęło trochę czasu, nim odzyskał mowę i nim jego kończyny się rozgrzały, a jego ciało znowu zaczęło należeć do niego. Idąca obok Desdemona milczała, zupełnie jakby czuła jego skołowanie i walczyła z własnym. Jednak gdy w końcu znaleźli się u stóp Shinway, odezwał się do niej radykalnym, przyciszonym tonem, jakby bał się, że nawet drzewa go usłyszą:
– Obiecaj mi, że nigdy nie pójdziesz do tej jaskini – błagał. – Obiecaj mi też, że nigdy nikomu o niej nie powiesz.
– Obiecuję – powiedziała, ale widział jej zniecierpliwienie i zmęczenie. To, czego doświadczyła w jaskini, zniknęło, z łatwością odsunęła od siebie ten koszmar. Pociągnęła go, chcąc wrócić do chaty, aby zjeść kolację i wypocząć. Tyle że on nigdy o tym nie zapomni.
– Desdemono. – Jęknął. – Posłuchaj mnie.
– Słucham, Dagmarze – zapewniła, patrząc mu w oczy.
– Ta jaskinia jest pełna rzeczy, które nie powinny zostać odnalezione – szepnął głosem drżącym ze strachu.
Desdemona skinęła głową, jej niebieskie oczy były szeroko otwarte. Dagmar po raz pierwszy zauważył, jak bardzo siostra przypomina ich matkę.ROZDZIAŁ 1
DZIESIĘĆ LAT PÓŹNIEJ
Dagmar wolał modlić się na zewnątrz, z dala od chłodnych, spowitych ciszą kamiennych murów świątyni, które były puste, martwe i sprawiały, że czuł się odcięty od cudu sprawiającego, że pragnął oddać się modlitwie. Gdy spacerował po lesie i dotykał drzew lub szedł po porośniętym trawą wzgórzu, czuł, że jego dusza jest zupełnie wolna, a słowa kłębiące się mu w sercu, ulatywały na wolność, opuszczając jego usta.
Modlił się do Odyna, Wszechojca, chociaż słowo ojciec zawsze sprawiało, że czuł w piersi ukłucie wyrzutów sumienia. Jego ojciec był wojownikiem – potężnym i budzącym strach – niesamowicie pragnącym, aby Dagmar poszedł w jego ślady. Jednak to właśnie Desdemona została wojowniczką, była najlepszą tarczowniczką w Dolphys. Walczyła ze zręcznością i zaciekłością, które budziły podziw u mężczyzn z każdego klanu. Dagmar nie pragnął podziwu. Pragnął poznać bogów, a w miejscu, które zamieszkiwał, miał do tego idealne warunki – wszechobecne wzgórza zachęcały do spacerów, podczas których mógł w spokoju się modlić.
Opiekunowie Saylok byli chronieni i szanowani. A właśnie tego Dagmar pragnął przez całe swoje życie – spokoju, ciszy i bezpieczeństwa. Jego ojciec nie mógł się nie zgodzić, gdy Dagmar poprosił Wodza Dolphys, aby pozwolił mu udać się na Świątynne Wzgórze. Co roku każdy z klanów wybierał jednego z mężczyzn, który ubiegał się o możliwość rozpoczęcia nauki u Opiekunów Saylok, lecz nie wszyscy suplikanci zostawali na Świątynnym Wzgórzu, aby się szkolić i ostatecznie zostać wyświęconym. Bywały takie lata, że żaden z kandydatów nie rozpoczynał nauki. Opiekunowie mieli własne metody selekcjonowania pretendentów.
Jednak Dagmara przyjęli.
Sam się do nich zgłosił, a Najwyższy Opiekun uznał, że jest dobrze rokującym kandydatem. Dostrzegł w nim również imponującą siłę, budowę ciała oraz zamiłowanie do run.
– Dlaczego tu jesteś, Dagmarze z Dolphys? Jesteś zbudowany jak wojownik. Powinieneś bronić swojego klanu – zapytał głosem pełnym pogardy i podejrzliwości Najwyższy Opiekun. Ivo był drobnym i pomarszczonym mężczyzną, ale jego postawa zawsze budziła szacunek.
– Jestem zbudowany jak wojownik, lecz mam serce opiekuna – odpowiedział Dagmar.
Najwyższy Opiekun, o oczach i ustach pomalowanych na czarno, roześmiał się, słysząc tę odpowiedź, po czym splunął na ziemię.
– Nie masz serca opiekuna. Twoje serce jest sercem zbuntowanego dzieciaka.
– Nie chcę być dolphyńskim wojownikiem… ani wojownikiem któregokolwiek z klanów. To jedyny bunt, który noszę w sercu.
– A co, jeśli cię odeślę? – zapytał Najwyższy Opiekun.
– Pójdę na klify Shinway i się z nich rzucę – odpowiedział Dagmar bez zastanowienia. Tym razem mówił śmiertelnie poważnie.
Najwyższy Opiekun go nie odesłał. Nie mógł sobie na to pozwolić, bo ani tego roku, ani kolejnego, nie wybrano nikogo spośród przysłanych ze wszystkich klanów kandydatów. Nie wybrano nikogo również rok później. A Dagmar został. Był wśród nich piąty rok i nie nazywano go już Suplikantem. Teraz był opiekunem.
Balansując na śliskich skałach, przekroczył strumień, myślami wracając do swojej siostry. Był jej bratem na długo przed tym, jak został Opiekunem Saylok. Śniła mu się trzy noce z rzędu. O świcie budził się chory ze strachu o nią. Gdyby była zwyczajną kobietą, jej życiowa ścieżka mogłaby być prostsza, lecz Desdemona nie należała do przeciętnych kobiet. Mimo wszystkich swoich talentów zazwyczaj dokonywała kiepskich wyborów. Może wynikało to z nieobecności ojca, oraz tego, jaki rodziciel dawał jej przykład. Żył wyłącznie po to, aby walczyć i mylił miłość z nienawiścią, mieszając je ze sobą tak, że nie była w stanie ich od siebie odróżnić.
Nie widział jej, odkąd pojawił się w świątyni. Pisał do niej, jednak listów z odpowiedziami otrzymywał bardzo niewiele. Wiedział, że była w kimś zakochana, lecz nigdy nie napisała, jak ten mężczyzna się nazywa. Jednak Dagmar widział zmianę w jej piśmie, zauważał, jak stawiane przez nią litery pochylają się, gdy podniecona i zachwycona wybiegała myślami w przyszłość.
Obecnie negocjowano warunki jej zamążpójścia. Córka Dareda – najstraszniejsza, najpotężniejsza i niezwykle zdolna wojowniczka w Dolphys – była niezwykle wartościową partią. Wódz Dirth chciał wydać ją za jednego ze swoich synów, lecz umacnianie sojuszu z innym klanem wydawało się o wiele sensowniejsze. To było niemal pewne, że Desdemona zostanie obiecana mężczyźnie z innego plemienia.
Przebywanie wśród drzew było niczym bycie obserwowanym. Nie... nie obserwowanym. Było bardziej jak bycie pilnowanym. Zupełnie jakby drzewa uznawały jego obecność, zauważały go, lecz nie osądzały. „Witamy cię”, szeptały. Powitały go, a mimo to nie narzucały się mu, ani nie wypytywały o jego tajemnice.
Dagmar wyszedł z cienia wysokich sosen i zaczął wspinać się na wzgórze, które na wschodzie górowało nad Berne, a na południowym wschodzie nad Dolphys. Między tymi dwoma krainami rozciągały się niskie grzbiety wzgórz – takie wzniesienia rozrzucone były po całej wyspie, oddzielając jeden klan od drugiego, zupełnie jakby sami bogowie to zaplanowali. W centralnej części wyspy – tam, gdzie znajdowała się świątynia – grunt wznosił się wyżej niż gdziekolwiek indziej. Ze świątynnego wzgórza można było spojrzeć na ziemie należące do poszczególnych klanów. Z północnej części wzniesienia miało się wspaniały widok na Adyar, z kolei z południowej części widać było Ebbę. Gdyby Dagmar chciał zobaczyć Joran lub Leok, mógłby przejść na zachodnią część Świątynnego Wzgórza i wtedy dostrzegłby obie krainy – na południowym zachodzie Joran i znajdujące się dalej na północ Leok. Widok – bez względu na to, gdzie by nie poszedł – zapierał mu dech w piersi i go uskrzydlał.
Saylok było piękną wyspą o kształcie sześcioramiennej gwiazdy, a każde zaokrąglone ramię-półwysep zamieszkiwał inny klan. Wyspa leżała na środku Morza Północnego i powstała, gdy sam Odyn zanurzył rękę w morskich głębinach i zacisnął ją na dnie oceanu. Według opowieści następnie wyciągnął palce na powierzchnię, po czym otworzył dłoń, tworząc w ten sposób wyspę.
– Say lok – szepnął Dagmar. Zamknął oczy, chcąc odnaleźć swą wewnętrzną równowagę. Saylok znaczyło „błogosławiony”, a on w tej chwili czuł to błogosławieństwo, jednak bał się, że nie rozciąga się ono na jego siostrę. Nie była w stanie uciec z Dolphys. Nie była w stanie pokrzyżować planów ojca co do niej.
Dagmar wyjął sztylet zza skórzanego paska. Zamykając oczy i skupiając myśli na uroczej twarzy Desdemony, rozciął swoją dłoń. Przecinając skórę, otworzył przy okazji setki blizn, a ciepła krew ochoczo wypełniła łódeczkę, w której kształt ułożył dłoń. Ziemia odpowiadała jedynie na krew, bo symbolizowała ofiarę, a wyspa nie zamieniłaby swoich sekretów za nic innego.
Dagmar padł na kolana i zacisnął palce w pięść, pozwalając szkarłatnym kroplom skapnąć na ziemię. Przelewał swoją krew w poszukiwaniu mądrości, nie władzy. Jednak znał ludzi – a nawet opiekunów – którzy pragnęli władzy bardziej niż czegokolwiek innego. Było to zabronione, lecz zakazany owoc bywał zbyt słodki, aby niektórzy potrafili mu się oprzeć. Gdyby opiekun został przyłapany na przelewaniu krwi – swojej bądź cudzej – w zamian za władzę, zostałby zabity na ołtarzu Odyna. Opiekunowie Saylok zostali obarczeni obowiązkiem obrony zakazanych run oraz dziedzictwa królów, a nie swojej władzy, lecz łatwo jest pomylić ją z odpowiedzialnością. Dagmar borykał się z tym problemem każdego dnia. Nawet teraz, gdy wymieniał swoją krew za zrozumienie problematycznej sytuacji, w jakiej znalazła się jego siostra. Wiedział, że wpadła w kłopoty. Jego sny na ten temat były dość wyraźne.
Trzymając sztylet w drugiej ręce, wbił go w ziemię, wypowiadając imię Desdemony. Odyn poświęcił oko, aby posiąść mądrość, a Dagmar kreślił runę zwierciadła duszy, aby zobaczyć to, czego nie był w stanie zobaczyć własnymi oczyma. Rysując je, szeptał:
– Jestem Opiekunem Saylok, szukam wizji, by móc pobłogosławić i troszczyć się o tę, która nazywa mnie swym bratem.
W jego głowie natychmiast pojawiła się twarz Desdemony i nie było to wspomnienie wygrzebane z zakamarków umysłu, lecz zupełnie nowy obraz. Jego siostra miała bladą twarz, a ciemne włosy opadały na jej białe policzki. Krzyczała jego imię. Uniosła błagalnie rękę, a jej dłoń – podobnie jak jego – była brudna od krwi. Obraz się rozszerzył, zupełnie jakby Dagmar zrobił krok w tył, aby móc spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy.
Ubrana w barwy swojego klanu Desdemona siedziała oparta o drzewo. Miała zamknięte oczy i uniesiony podbródek zupełnie jakby błagała kogoś o wstawiennictwo. Dagmar patrzył na nią, a ona zaczęła krzyczeć. Z jej ust dobiegł przepełniony bólem jęk, który sprawił, że aż chciał coś do niej odkrzyknąć. Obraz znów zaczął się rozszerzać, aż Desdemona stała się zaledwie plamą ciemnego błękitu na tle różnych odcieni zieleni i brązu.
Dagmar wiedział, gdzie jest jego siostra. Nie była tak daleko. W swojej wizji ujrzał las u stóp wzgórza. Wstał i skórzaną podeszwą buta starł wyrytą przed chwilą runę, dziękując bogom za ich dar. Krew wciąż leniwie sączyła się z jego dłoni, jednak niczym nie obwiązał rany. W ogóle się tym nie przejął.
Wetknął sztylet za pas i zszedł ze wzniesienia, kierując się ku zalesionemu zagajnikowi, który widział w swojej wizji. Maszerował szybko i zdecydowanie, celowo nie wołając siostry po imieniu. Nie chciał ryzykować, że pozostali opiekunowie go usłyszą. Wciąż przebywał na terenie świątyni i nie był jedynym lubiącym medytować w samotności. Nie wiedziałby, co zrobić, ani gdzie mógłby ją zabrać, gdyby znalazł Desdemonę w lesie. Wszyscy Opiekunowie Saylok byli mężczyznami, wśród nich nie było żadnej kobiety. Jednak teraz nie chciał o tym rozmyślać.
Szukał siostry po cichu, rozglądając się dookoła, po czym ruszył ścieżką ciągnącą się pośród drzew, wiedząc, że powinien być już blisko. Bardzo pragnął ją zawołać. Przez cały ranek, podczas pobytu w lesie, nikogo nie widział, a mimo to ciągle milczał. Pośród drzew panowała cisza, nie było słychać ćwierkania ptaków ani bzyczenia owadów. Nie było widać siedzących na gałęziach ptaków, a żadne małe zwierzątka nie biegały po potężnych pniach. Przystanął i wsłuchał się w ciszę. Z lewej strony, spomiędzy drzew dobiegł cichy jęk. Natychmiast rzucił się w tamtym kierunku.
Zauważył ją; siedziała pod drzewem, dokładnie tak jak widział to w swojej wizji. Zupełnie jakby Loki – bóg psot i chaosu – posadził ją tam, chcąc go wykiwać.
– Des? – wyszeptał, nagle się zatrzymując. Nie chciał stawiać kolejnego kroku. Spódnica jego siostry była przesiąknięta krwią, miała również dziwnie skrzyżowane ręce na piersi. Zatrzepotała powiekami, po czym je otworzyła. Była wykończona.
– Dag – jęknęła, a on zbliżył się do niej, zupełnie jakby wkraczał we własną wizję.
– Jesteś ranna. – Zaniepokoił się.
– Nie. Nie jestem.
– Krwawisz! – Ta rozmowa to było jakieś szaleństwo. Od lat nie widział siostry, a jednak siedziała w Świątynnym Lesie w kałuży własnej krwi. Nie pytał, jak się tu znalazła, a ona niczego mu nie wyjaśniała. Przynajmniej na razie. Trzymała ręce na torsie, zupełnie jak kobieta starająca się zakryć swoje piersi i patrzyła jak do niej podchodzi. Nagle w jego głowie pojawiła się myśl, że została pobita lub zgwałcona. Jednak gdy podszedł bliżej, okazało się, że nie zakrywa piersi. Przytulała do niej dziecko. Noworodek, tak mały i tak obficie pokryty krwią, że wyglądało, jakby nie był prawdziwy. Przytulała do piersi dziecko, które schowała pod rozwiązaną z przodu suknią.
– Bracie, to mój syn – oznajmiła. – Przyprowadziłam go do ciebie. – Mówiła słabym głosem, a jej bladoniebieskie oczy, tak podobne do jego własnych, płonęły z gniewu na tle bladej twarzy.
– Do mnie? Jestem opiekunem, Desdemono! – warknął przerażony.
– A ja jestem twoją siostrą, jedyną osobą, która cię kocha – powiedziała szorstkim, a nawet okrutnym, tonem. Jednak mówiąc to, głos jej się załamał. Zadrżała i pokiwała głową, zupełnie jakby walczyła o przytomność. – A ty jesteś jedyną osobą, która kocha mnie.
– Kto jest ojcem dziecka? – zapytał niepewnie.
Powietrze przeszył głośny jęk i Dagmar zdał sobie sprawę, że dźwięk, który słyszał w swojej wizji, był płaczem nie Desdemony, a dziecka. Jej dziecka. Noworodek płakał tak przeraźliwie głośno, że dźwięk ten przeczył jego rozmiarom oraz faktowi, że dopiero przyszło na świat.
– Jego ojcem jest Banruud z Berne – wyznała Desdemona.
– Dlaczego nie pojechałaś do niego?
Banruud był młodym bernejskim Wodzem. Tytuł otrzymał po śmierci swojego ojca i stał się już dość potężnym człowiekiem. Dagmar z Desdemoną znali Banruuda od dziecka. Bywało, że ich ojcowie walczyli ze sobą lub przeciw sobie. Obaj byli wojownikami, w dodatku powszechnie szanowanymi. Tylko że Berend, ojciec Banruuda, był wodzem swojego klanu, a Dared z Dolphys nie. Dared poza charakterem oraz mieczem miał niewiele. Beren z kolei był zamożniejszy i nigdy nie pozwalał Daredowi o tym zapomnieć. Dagmar przez chwilę zastanawiał się, czy Banruud również nie pozwalał o tym fakcie zapomnieć Desdemonie, nawet jeśli sprawił, że uwierzyła, że zrobi z niej żonę wodza tylko po to, by później ją porzucić jak jakąś obracaną przez wojowników dziwkę.
– Byłam u niego. I zostałam odesłana – jęknęła Desdemona, a Dagmar, mimo że nie poznał całej historii, to przynajmniej uzyskał odpowiedź na nurtujące go pytania.
– Jak się tu dostałaś?
– Przyjechałam. Mój koń jest gdzieś niedaleko. Nie byłam już w stanie iść dalej. Zaczęłam rodzić. – Westchnęła.
– Przyjechałaś tu sama?
– Sama, lecz zrobiłam to dla dziecka, które nosiłam w sobie.
– Desdemono – jęknął Dagmar. – Dlaczego, siostro? Dlaczego przyjechałaś tutaj?
– Dagmarze, musisz go zabrać. I musisz mu dać na imię Bayr. Bayr na cześć klanu jego ojca. Bayr… bo będzie równie potężny, jak zwierzę, po którym otrzymał imię.
Dagmar opadł obok niej na kolana i wyciągnął nóż, w gotowości do narysowania runy uzdrawiającej na mokrej od krwi ziemi. Jego obowiązkiem było uzdrowić siostrę, bo Desdemona musiała zaopiekować się swoim synem.
– Nie, bracie! – syknęła. – Mam swoją runę. – Szarość wypełzła na jej usta i policzki, lecz mimo to wyciągnęła zza pasa sztylet. Dagmar zastanawiał się, jakim cudem wciąż jest przytomna. Dookoła niej było mnóstwo krwi, ziemia była od niej mokra. Czerwona kałuża rozlała się wokół korzeni drzewa, zupełnie jakby to ono krwawiło.
– Nie możesz, Des. To zabronione. Tylko opiekunowie mogą używać run.
– Umieram – splunęła. – Kto mnie za to ukarze? – Dagmar skrzywił się, a ona kontynuowała swoje dzieło. Ostrze jej noża tańczyło po ziemi. – Kochałam go – wyznała.
– Banruuda?
– Kochałam go, lecz moja miłość stała się dla niego niewygodna. Pragnie władzy, bardziej niż czegokolwiek innego. Jest zupełnie jak ojciec. Chce zostać królem. Poślubi córkę Króla Ansela. Myśli, że sporo zyska na małżeństwie, a żona ofiaruje mu wielu synów. Tylko że mój syn będzie jedynym potomkiem Banruuda. – Drżącą dłonią narysowała kolejną runę, tej Dagmar nie rozpoznał. A przynajmniej nie od razu. – Baruund ponownie wyprze się swojego syna. A wypierając się jego, wyprze się całego Saylok. Odkupienie przyjdzie wyłącznie w postaci mojego syna.
Dziecko znowu zaczęło płakać, a wraz z jego płaczem Desdemona zaczęła bardziej zapadać się w sobie. Utrata krwi pozbawiała ją sił. Pokonany Dagmar w końcu się przełamał i objął siostrę ramieniem. Miał mokre policzki od łez i mętny wzrok. Przycisnął usta do jej włosów, zmuszając ją, by przestała mówić. Wypowiadane przez nią słowa były klątwą krwi. I to niezwykle potężną, bo szkarłatna kałuża, która wsiąkała w grunt, była krwią życia, natomiast śmierć Desdemony sprawi, że jej słowa nabiorą mocy.
– Jesteśmy znieważane. Jesteśmy wykorzystywane – odezwała się ponownie, a tym razem jej głos był ledwie słyszalnym szeptem. Wciąż kreśliła ostrzem noża znaki na mokrej ziemi. – Handluje się nami i się nas porzuca. Rzadko kiedy jesteśmy kochane. Niech tak będzie. Od dziś dzień w Saylok nie pojawią się żadne córki, które którykolwiek z was będzie mógł pokochać.
Wyspa zadudniła, zupełnie jakby cierpienie Desdemony sprawiało jej ból i Dagmar przez chwilę bał się, że ziemia się rozstąpi i ich pochłonie. Jednak wstrząsy ustały równie nagle, jak się zaczęły.
– Kocham cię, Desdemono – wykrztusił, wycierając łzy w jej włosy. – Zawsze cię kochałem. Nie mów takich rzeczy.
– Opuściłeś mnie, bracie. A teraz ja opuszczę ciebie. – Sapnęła, lecz słowa uwięzły jej w piersi i zaczęła rzęzić. Nóż wypadł jej z palców. Kreślenie run dobiegło końca... tak samo jak jej życie. Noworodek zaprotestował krótkim, smutnym płaczem, po czym zamilkł, obejmując wygiętymi w łuk usteczkami sutek swojej matki.
Lecz ona już odeszła.
Dagmar poczuł, jak z rozluźniającego się ciała siostry uchodzi życie. Jej głowa odchyliła się do tyłu, odsłaniając młodą skórę gardła, pokrytą jej własną krwią, którą rozsmarowała po niej rękoma. Dagmar potrząsnął nią, każąc się jej obudzić, przez co noworodek wypuścił sutek z ust. Opiekun zadrżał, gdy dziecko ponownie przywarło do wciąż jeszcze ciepłej piersi matki, szukając pokarmu u rodzicielki. Dagmar poczuł odrazę, a nawet przerażenie i zaczął płakać, podczas gdy noworodek się posilał. Policzki ssącego dziecka się zapadły, a jego drobne piąstki zacisnęły się na bladym ciele martwej matki.
Dagmar chciał odciągnąć dziecko, lecz wiedział, że niczemu nie było winne. Po prostu było głodne. Nie było to nic złego, samo karmienie piersią było rzeczą wrodzoną. To, co syn Desdemony od niej otrzymywał, było jedyną rzeczą, jaką mogła mu ofiarować. Dagmar odwrócił wzrok. Mdliło go i był roztrzęsiony, nie chciał wypuszczać z objęć ciała siostry, bo mógłby przypadkiem szturchnąć dziecko. Więc obejmował ją – w sumie to, ich oboje – i przyglądał się runom, które siostra wyryła w zakrwawionej ziemi.
Narysowała symbol kobiety oraz dziecka, które otaczał ogon węża. Z kolei łeb gada z rozwidlonym językiem unosił się nad składającą się z sześciu segmentów koroną. Każdy segment reprezentował jeden z sayloskich klanów. Narysowała również runę siły i mocy, lecz otaczający ją krąg był niedomknięty i Dagmar zastanawiał się, czy było to zamierzone, czy też siostra wyzionęła ducha, nim zdążyła go zamknąć. Mógł to zrobić za nią, lecz to nie była jego krew i obawiał się, że jakakolwiek ingerencja z jego strony mogłaby pogorszyć sytuację.
Zamknięty krąg oznaczał zdecydowanie. Luka w otaczającym runę kręgu z kolei oznaczała słabość. Jakkolwiek małą, drobną, ale jednak... słabość. Jeśli runa siły była skierowana do jej syna, to Desdemona przypadkowo sprawiła, że jej dziecko będzie miało jakiś defekt. Dagmar przejechał ostrzem siostry po swojej wciąż krwawiącej dłoni i domknął krąg runy.
– Nie będzie miał matki. Ani ojca. Nie będzie należał do żadnego klanu. Będzie miał tylko mnie, Wszechojcze. I nie mam pojęcia, jak zaspokoję jego potrzeby. A w kwestii jakiejkolwiek słabości jaką on, Bayr, został przeklęty, będę dodawać mu sił – modlił się Dagmar i z dziwnym spokojem ułożył siostrę na ziemi, do której według wierzeń miała wrócić i zabrał dziecko z jej piersi.
Śpiący noworodek uwolnił pierś matki. Był ciepły i lepki, pokrywały go krew oraz brud. Główkę dziecka porastały ciemne włoski, a jego kończyny oraz tułów były różowe i dobrze wykształcone. Małe wałki tłuszczu sprawiały, że wyglądał jak często karmiony prosiak. To zdrowe dziecko, pomyślał Dagmar. A nawet idealne.
– Musisz iść ze mną, Bayrze – powiedział do malucha, zwracając się do niego imieniem, które wybrała dla niego matka.
Przeklęła Banruuda, a mimo to nadała synu imię wywodzące się z klanu jego ojca. Każdy męski potomek otrzymywał imię rozpoczynające się od pierwszej sylaby imienia ojca. Dziewczynki natomiast otrzymywały imię rozpoczynające się od pierwszej sylaby imienia matki. Dagmar przez chwilę żałował, że siostra nie dała swojemu synowi imienia określającego przynależność do ich klanu. Ojciec dziecka mógł rościć sobie prawo do syna, lecz najwyraźniej Banruud wyrzekł się zarówno dziecka, jak i jego matki, a Dagmar czując narastający w piersi gniew, przysiągł, że nie pozwoli berneńskiemu wodzowi zabrać chłopca.
Naśladując siostrę, schował dziecko pod swoją szatę i przytulił je do piersi, po czym ruszył w długą drogę powrotną do świątyni, obiecując Desdemonie, że wróci do niej, gdy noworodek będzie bezpieczny.