- W empik go
Pierwsze Boże przykazanie - ebook
Pierwsze Boże przykazanie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 290 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
"Nie będziesz miał
bogów cudzych przedemną".
Warszawa
Nakład i druk Tow. Akc. S. Orgelbranda synów skład główny w księgarni E. Wende i S-ka.
Do obrazu jaki na wstępie niniejszej powieści skreślić mi wypada, chciałbym posiadać talent pisarski, ale talent taki, jakiego jeszcze nie było. Chciałbym bowiem, aby obraz ten wniknął czytelnikowi do duszy zarazem i do serca, i stanął w wyobraźni jego poważnie a smutnie – uroczyście a zachwycająco; chciałbym, aby do niego przemawiał i śpiewał; – przemawiał jak jaki Demostenes, a śpiewał jak chór archanielski. Bo obraz to, którego bałem się tknąć w powieści – dla którego powieściowe ramy wydawały się mi takie, jakby mu ubliżały. Bo obraz ten, to:
Wzięcie Pragi.
Nieraz w życiu mojem stawiałem go sobie przed oczyma: stawiałem go kiedy byłem dzieckiem, i kiedy dojrzałem na męża. I zawsze przenikał on mnie na wskroś, do głębi. Kiedy byłem dzieckiem, płakałem nad nim w dziecięcej bezsilności. Kiedy wyrosłem na młodzieńca, on mi noce na bezsennice zmieniał, lub zrywał mnie ze snu, jakby mi raptem nad uchem alarmowa wrzasnęła pobudka. Kiedy wyrosłem na męża, zaciężył mi on, jak krwawa na sumieniu plama wołająca:
– Zmyj mnie! zmyj!…
O!… Ale cóż o samym sobie tylko prawię!… Ja myślę, że każdy z czytelników moich, komu krew w żyłach nie wyziębła, kiedy mu Pragskiej rzezi obraz przed oczyma stanie, doświadcza tego samego, co i ja, uczucia. Każdemu głos wewnętrzny woła:
– Masz krew ojców na sumieniu!…
O! bo też to poważna była i okropna chwila: poważna – ofiarą, okropna – upadkiem ofiarnego wysiłku.
I dla tego bałem się obraz ten w powieściowych umieścić ramach. Ale pomyślałem:
Powieść u nas nie jest figlem artystycznym, wymyślonym na to, aby czytelnikowi tuman w oczy puszczać; nie jest retoryczną sztuką łechtania w pięty wyobraźni i pobudzania czytających łaskawców, tu do uśmiechu, tam do rozczulenia, ówdzie do oburzenia, gdzieniegdzie do ziewania. U nas powieść jest…
Nie powiem jednak, czem powieść jest u nas. Gdybym powiedział, czem jest, to by się pokazało może, czem nie jest, ale być powinna: wyszeptaniem do ucha tego, czego wręcz powiedzieć nie można. Nie powiem czem jest, ale opierając się natem czem być powinna, skreślę obraz Pragskiej rzezi, a skreślę tak, jakim go w wyobraźni mojej widywałem.
Warszawa kapitulowała: – poddała się bez boju. Przed kapitulacyą Suwarow nie był feldmarszałkiem i nie byłby nim został, przed nim bowiem znajdowało się kilku starszych jenerałów, którym się ta najwyższa w Rosyi godność wojskowa z prawa należała.
Ale do Warszawy i feldmarszałkowstwa przeszedł przez Pragę, a w Pradze po kolana brnął we krwi. Nie wystarczało mu to, że złamał obrońców na wałach.
Rosya usprawiedliwiała go. Powiadała, że obrona Pragi uporna była.
Była uporną – jeżeli sądzić o niej będziemy ze stanowiska sztuki, ofiarną – jeżeli pomyślimy o stosunku, jaki pomiędzy obrońcami a napastnikami zachodził.Śmiało powiedzieć możemy, że pomiędzy tymi kilku tysiącami ludzi, którzy szańców Pragi bronili, od naczelnika do ostatniego szeregowca nie było ani jednego, coby myślą poświęcenia się za ojczyznę nawskroś nie był przejęty. Szańce stały się dla nich ołtarzem. Na nich umierali oni szeregami, wiedząc z góry, że umrą. Przedpiersia z ziemi sypane wzmacniali piersiami własnemi, i przyjmowali w nie wszystkie pociski, jakie się z bateryi i szeregów rosyjskich gradem sypały.
Praga leży na prawem wybrzeżu Wisły, górującem nad lewem, na którem szeroko rozłożyła się starsza jej a rodzona siostra Warszawa. Praga jest przednią czatą, chronicielką Warszawy. Pod obronno-wojennym względem stosunek pomiędzy niemi taki: że posiadanie Warszawy nie zapewnia posiadania Pragi, ale kto opanował Pragę, temu Warszawa sama do nóg pada. W szczególności położenia tego spoczywa tajemnica uporu, z jakim wojska nasze Pragi broniły.
Broniły jej upornie, z całą zaciętością męztwa, z całą pięknością poświęcenia. Za półkolem szańców, którym za cięciwę służyła Wisła, a których wypukłość zwróconą była w stronę pól grochowskich, tak świetnie wsławionych w trzydzieści kilka lat później, rozstawieni byli obrońcy. Stali rzadko, bo było ich mało. Przy działach usługiwali kanonierzy; w odstępach pomiędzy bateryami ciągnęły się łańcuchy szyldwachów; gdzieniegdzie w miejscach, bądź prędszej i skuteczniejszej wymagających obrony, bądź lepiej przed ogniem nieprzyjacielskim zasłonionych, biwakowały kolumny piechoty. Po ławie szańcowej ciągle przebiegali oficerowie pilnie śledząc wszystkich ruchów nieprzyjaciela.
W niektórych miejscach saperzy, przy pomocy mieszkańców Pragi, naprawiali poczynione w wałach zburzenia i wyłomy.
Kanonierzy do czynienia najwięcej mieli. Po całych dniach, od świtu do zmroku, baterye strzelały, odziewając szańce w chmurny wał dymu, w którym ludzie wydawali się niby duchy, odbywające jakieś napowietrzno – gimnastyczne ćwiczenia. Chylali się i kurczyli, prostowali się i ręce do góry wznosili, wyciągali się w szeregi i zbiegali w kupki, wyskakiwali wysoko i niby pod ziemię zapadali. A ciągle, w regularnych czasu odstępach, z pomiędzy nich wylatywał naprzód do góry wężykiem płomyk, i natychmiast potem wyskakiwała błyskawica, wyciskaiąca gwałtownie kłęby białego dymu. Dym biegł zrazu poziomo, jakby doścignąć chciał kulę, która z działowego wylotu uciekała. Niedoścignąwszy jej, zatrzymywał się w pewnej odległości, zwijał sam na siebie, rzedniał brzegami a gęstniał nad fossą. Każdej błyskawicy towarzyszył krótki a suchy huk, jakby w piorun zamieniony wyraz:
– Giń!…
Działowa rozmowa ciągnęła się długo. Polskim wałowym bateryom odpowiadały rosyjskie. Tych ostatnich było znacznie więcej – na jeden strzał polski padało dziesięć rosyjskich. Pociski mijały się w powietrzu, we dwie przeciwne dążąc strony. Kule niosły się z przerażliwym gwizdem. Granaty i bomby szczebiotały i furczały, niby uciekające z pożogi ptaszki. Huk powietrzny sprawiał ziemi drżenie, jakby nią jakieś głębokie, podziemne wstrząsały wulkany.
Grad kul i granatów zasypywał Pragę. Pierwsze rwały przedpiersia, lub rikoszetując po wałach, raziły obrońców i demontowały działa;
drugie nurzały się wśród domów przedmieścia, pękały i natrafiając na przedmioty zapalne, szczepiły tu i owdzie pożogę. Bomby tą samą, co granaty szły drogą i taki sam, tylko spotęgowany pod względem zniszczenia, sprawiały skutek, ale rzadziej były rzucane. Kiedy niekiedy tylko, wśród jednotonnych huków dział i jednorogów, grubym ryczącym basem odzywał się moździerz i wyrzucał pocisk, który punkt upadku swego ruiną znaczył. Granaty przebijały dachy, sufity, ściany, dziurawiły budynki – bomby duże domy w kupę gruzów zamieniały, a gdy na bruk spadały, wybijały głęboką i szeroką kotlinę, gdy zaś drzewa rozpryskującym z ich wnętrza ogniem dotknęły, wystrzelały płomieniem.
Było to istne dzieło ogniowego zniszczenia, od którego bronić się należało całą wysiłku nadludzkiego energią. Trzeba było gasić pożar, tu i owdzie co chwila od granatów i bomb wszczynający się. Gaszenie to przedstawiało trudności wielkie; jak skoro bowiem gdzie się zajęło, natychmiast przeciwnicy na punkt ten ześrodkowywali ogień jednorogów i zasypywali go granatami. Ratujący więc ustawicznie na niechybną prawie śmierć, lub kalectwo wystawieni byli. A do ratunku wojska użyć nie było można, bo tego potrzebowano do odpierania lada moment spodziewanych ataków. Żołnierzy więc wyręczali mieszkańcy i to bez różnicy płci i wieku; mężczyźni i kobiety, starce i dzieci, spieszyli gasić pożary, niosąc życia swoje w ofierze i składając je na ołtarzu ojczyzny.
Walkę z pożarami można nazwać wewnętrzną Pragi obroną, względem której ta, co odbywała się na okopach, była zewnętrzną. Tu panował zgiełk ludzki, pomieszany z łoskotem walących się budynków i hukiem pękających od czasu do czasu granatów; tam ludzi słychać nie było, bo komendę oficerów "pal!… nabijaj!… " głuszyło ciągłe, obustronne artyleryi grzmienie.
Jest w tem grzmieniu harmonia. Kiedy kilkadziesiąt bateryi równocześnie na jednem strzela polu, warto się w to wsłuchiwać. Zrazu huk działa na nerwy. Lecz powoli nerwy oswajają się, i można słuchem rozeznać różne tony, zlewające się w jakieś zgodne, grzmotowe mruczenie – zrazu dzikie, dziwne, wstrętne, następnie głuszące, łechcące, niby ukołysujące do tego stopnia, że przy niem, jak przy szemraniu strumyka lub szumie wiatru spać się zachciewa. Sypiałem przy tem mruczeniu, i… każdemu komu wiedzieć o tem należy ręczyć mogę, że śpi się mocno i dobrze.
I obrońcom Pragi spało się, ale nie wszystkim, – a raczej wszystkim się nie spało, wyjąwszy jednej piechoty, biwakującej za wałami: bo wszyscy byli zajęci, piechota zaś, zdawało się, jakby próżnowała. We wszystkich prawie oddziałach broń złożoną była w kozły, przed bronią chodziły szyldwachy, za bronią leżąc szeregami na ziemi, chrapali żołnierze. Ani ich obchodziły te grzmoty wystrzałów, poświsty kul i warczenia granatów. Gdy pocisk jaki, pełny lub wydrążony, pomiędzy nich wpadał, całym skutkiem jego było to, że zranił paru lub zabił, i kilku rozbudził. Zranionego towarzysze na płaszczach do opatrzenia do najbliższej odnosili kazamaty, zabitego odsuwali nieco na stronę – rozbudzeni pozasypiali na nowo – natem koniec
W samem jednak ułożeniu się piechoty do snu widać było gotowość do boju. Każdy żołnierz w pełnem spoczywał odzieniu, miał wszystkie lederwerki na sobie i leżał tak blizko broni, że na pierwsze uderzenie pałeczek bębna, mógł w jednem oka mgnieniu zerwać się, ręką do kozła po swój karabin sięgnąć i w szeregu stanąć. Piechota więc spoczywała, zachowywaną będąc na ważną jakąś, stanowczą chwilę.
Jakoż przyszła na piechotę pora. Bębny zawarczały. Żołnierze na raz, wszyscy jak jeden zerwali się i w szeregi wyciągnęli, broń do nogi trzymając.
Odezwała się komenda.
Na ramie broń!…
Karabiny szczęknęły. Oddział każdy od razu grzebieniem się bagnetów najeżył.
Komendy następne piechotę z dotychczasowych jej stanowisk ruszyły. Z oddziałów jedne w rozwiniętym szyku stanęły na ławach okopowych w pogotowiu do strzelania, inne w ścieśnionych kolumnach zatrzymały się opodal od wyłomów, w celu uderzenia na bagnety.
Na jedne i drugie nadeszła wkrótce chwila czynu. Nieprzyjaciel zawiesił ogień działowy i szedł do szturmu. Gęste kolumny rosyjskie z stron kilku naraz zbliżały się ku zrujnowanym w wielu miejscach okopom. Czerniały się one zrazu zdaleka, oświecone z wierzchu szczecią bagnetów, i posuwały się powoli. Gołem okiem nie można było ich rozpoznać, lecz przez lunety widzieć się dawały faszyny i drabiny niesione przez żołnierzy do zapełnienia rowów i wdzierania się na wały. W miarę jednakże jak się zbliżały, coraz szybcej się posuwały.
Baterye nasze strzelały, ale nie wszystkie, dlatego że te, których ogień byłby najskuteczniejszym, nieprzyjaciel zburzył. Te przedstawiały kupy ziemi, a na tych kupach, do połowy wgrzebane, leżały powywracane działa, potrzaskane lawety i trupy kanonierów. Z powodu uniknięcia tych bateryi, nieprzyjaciel bez znacznej szkody mógł podejść do okopów na odległość strzału karabinowego.
Rotami ognia!… Prawe i lewe skrzydło w sekcyi zaczynaj!… Ognia!… – rozległy się kolejno na wałach wołania oficerskie.
I zagrzechotała broń ręczna.
Z rosyjskich kolumn niektóre zachwiały się. Było parę takich, które się na chwilkę pod ulewą karabinowych kul zatrzymały, drgnęły, rozwiązały i we wsteczną poszły rozsypkę.
Los tych był smutny. Postępujące za niemi drugim szeregiem własne ich kolumny do nich dały ognia, i nawróciły je do szturmu, ale w bezwładnych, zrozpaczonych gromadach, gnanych na wały strachem śmierci, która za niemi rozmyślnie, zimno, nieubłaganie postępowała, zostawiając im jedyną w zdobyciu okopów ucieczkę.
Dobry to sposób wpajania strachem męstwa. Można go polecić, jako arcypraktyczny, wszystkim walczącym o złą sprawę, a mającym na zbyciu dużo tego mięsa, które się wojskiem nazywa.
Kolumny rosyjskie ruszyły biegiem.
Ogień rotowy żywiej warknął z wałów i silniejszy wywarł skutek. Naczelne szeregi kolumn rosyjskich, pomimo osłony z faszyn, które żołnierze nieśli przed sobą, zakrywając niemi prawie całe ciała, ławą się kładły. Gęstwina ich przezroczyściała, jak przezroczyścieje las, gdy w nim siekiernik wyręby poczyni.
I do okopów doszli, i faszynami rowy zawalili, i rzucili się w nie, i z tych pierwszych rzadki bardzo pod morderczym obrońców ogniem ocalał.
Lecz tych pierwszych zastąpili drudzy. Podczas kiedy obrońcy Pragi zatrudnionymi byli odpieraniem najbliższego szturmu, pod osłoną odpierania szedł drugi, za tym drugim trzeci. Tylne kolumny deptały po pomoście, ustanym z trupów poprzednich, spieszyły do rowów, zapełniały je faszynami i trupami, przystawiały drabiny i darły się na wały. Prowadziła je rozpacz. Nie ma potrzeby mówić, co polskich prowadziło żołnierzy. Ci domowych bronili śmiecisk, i dlatego liczbę męztwem zastępowali. Stoki zasłali trupami nieprzyjaciół i rowy nimi zapełnili. Strzelali, póki strzelać było można, a gdy nieprzyjaciele wdarli się po drabinach, wskakiwali na przedpiersia i bagnetami w rowy ich spychali.
Walka zamieniła się na pojedyńcze człowieka z człowiekiem zapasy, w których bagnet i łoże od karabina póty pięść zastępowały, póki pierwszy nie złamał się a drugie nie strzaskało; pięść zaś służyła póty, póki jej sił starczyło. Mrowie nieprzyjacielskie, pędzone kartaczami, darło się na okopy tysiącami, tysiącami tłoczyło się w wyłomy, tysiącami konało na bagnetach polskich, i znajdowało jeszcze tysiące do zastąpienia tych, które u stóp obrońców kładły.
Straszna to była walka, szczególnie w ostatnich trwania swego chwilach. Liczba obrońców się zmniejszała, liczba napastników wspierana świeżemi rezerwami, jedna po drugiej w bój wprowadzanemi, coraz wzrastała. Pierwsi stracili wszystko, co żywioł bitwy stanowi: oficerów, którzy przewodniczyli, szeregowych, którzy świetnie powinność swoją pełnili, broń, która się łamała, amunicyę, która się wyczerpała i ludzkie siły fizyczne, które upadały pod ciężarem walących się tłumów.
– Naprzód wiara!… śmiało!… do ataku!… śmierć albo zwycięztwo!… – takiemi były okrzyki, którymi się polscy zachęcali wojownicy.
Polskie i rosyjskie okrzyki mieszały się. Wydawała się jedna masa ludzi, na kupę zwalona. Nieprzyjaciel był na wałach, otaczając żelaznemi wiankami garstki naszych rozerwanych, tu i ówdzie jeszcze walczących.
– Śmierć Polakom!… nie dawać pardonu!… – było hasłem, które od czasu do czasu wygłaszali oficerowie rosyjscy.
Artylerya nasza umilkła, wyjąwszy jednej narożnikowej bateryi, która umieszczoną będąc z boku i tak, że jej strzały wzdłuż na pewnej przestrzeni rów brały, strzelała to kartaczami, to po wyczerpaniu kartaczów, kulami, to gdy i kul nie stało, ćwiekami, starem, połamanem żelaziwem, kamykami, piaskiem, wszystkiem co się pod ręką znalazło, a czem można było wroga razić. Strzelała póki prochu starczyło. Kilkakrotnie Rosyanie garnęli się do niej z frontu i kilkakrotnie salwy działowe odmiatały ich nazad, jak wirowy wicher odmiata z drogi zżółkłe jesienne liście. I ona umilkła i została wziętą – w iakim stanie? – pójdźmy i popatrzmy.
Miała pięć armat. Z tych dwie były zdemontowane i z ławy zwalone, a trzy z pozamienianych klocami lawet strzelały. Połamane koła i potrzaskane lawety leżały w nieładzie u stóp ławy. Między niemi, jedne na wznak, drugie bokiem, inne w kurczowem ciała połamaniu, leżało kilkanaście trupów kanonierów i trzech zabitych oficerów, trzech to jest wszystkich, którzy bateryą dowodzili. Pod koniec z oficerów nie został żaden, a i kanonierów nie było tylu ile wymagała usługa; trzech było chromych, potrzebujących za każdym wystrzałem podnoszenia i podpierania armat. Dlatego też pomiędzy kanonierami, którzy rozpoznać się dawali po mundurach, uwijało się kilku mieszczan w podkasanych i pozakładanych połami za pasy żupanach. Pomagali oni kanonierom jak mogli. Jedni podsuwali działa, drudzy poprawiali baterye, inni w połach z magazynu prochowego ładunki nosili.
Pomiędzy tymi ostatnimi, odznaczał się szczególnie chłopak młody, dzieciak, na którym chwilkę zatrzymam uwagę czytelnika, a to dlatego, że w powieści niniejszej wystąpi on jako postać główna.
Chłopak ten, jak o tem powierzchowność jego sądzić pozwalała, liczyć mógł więcej niż dziesięć, mniej niż czternaście lat wieku. O latach jego wyrażam się z niepewnością taką z tej przyczyny, że w postaci jego była dwoistość jakaś: kształtami ciała wydawał młodzieńca –
twarzą dziecko. Był smukły jak topola, zgrabnie a zarazem mocno zbudowany. Dosięgał wzrostu, który u dorosłych ludzi nazywa się średnim. Szerokim był w barkach i szerokim w piersiach, a muskularność członków zdradzała w nim niepospolitą siłę. Ale twarzyczka jego całkiem była jeszcze dziecinną; jeszcze pokrywał ją ten puszek pierwszej młodości, z powodu którego dzieci płci męzkiej zaliczają się do kobiet, a którego, dorastając na młodzieńców pozbywają się mężczyźni. Szafirowe oczy po dziecinnemu jeszcze patrzały, a jasne, miękkie włosy, rozdwojone nad czołem, sprawiały, że patrząc mu w twarz nie wiedziało się dokładnie czy to chłopiec, czy dziewczyna, za chłopca przebrana.
Nie wyglądał on na dziecko mieszczańskie, a raczej nie należał do tej mieszczan klasy, co w kapotach i żupanach chodzi. Ubranie jego było staranne, nawet wykwintne, takie, w jakie w czasach owych strojono chłopaków dorastających. Miał na sobie spencerek z cienkiego sukna z drobnymi guziczkami i z szeroko wyłożonym od batystowej koszuli kołnierzem, spiętym złotym z brylancikiem guziczkiem. Miał na nogach cieniutkie pończochy i trzewiki ze srebrnemi klamrami. Wszystko to było snadź przed chwilą czystem i białem, jak całe ciało, jak twarz, jak delikatne do pracy niewzwyczaione rączki. Lecz w tej chwili ubranie potargało się w wielu miejscach, zmięło się i kurzem okryło; twarz kraśniała rozlewem rumieńca; zwilgotniałe od potu kroplistego, śród czarnych plam od kurzu I dymu płynącego, ręce zawalały się i krwią ociekały.
– Michasiu!… ładunków!… – krzyknął z kanonierów jeden, gdy chłopak od zmęczenia zziajany, na chwilkę obok działa stanął i pot z czoła ręką ocierał.
Chłopak poskoczył; w lochu prochowym zniknął i po chwili ukazał się, dźwigając naboje działowe.
– Wiele tam jeszcze tego?… – zapytał go kanonier, ukazując na przyniesione naboje.
– Nie wiele… To co przyniosą, będą ostatki… Nie mam już po co iść – odparł chłopak.
– Szkoda… – odparł kanonier. – Trzebaż przynajmniej, żeby te ostatki na wiatr nie poszły.
I przytulił się do działa i począł celować. – Na prawo!… na lewo!… wyżej, niżej!!… – wołał do rychtujących, na których trzeba było nie wyrazami komendy, ale jak najzrozumialej wołać, chcąc z nich jakąś usługę wydobyć, dlatego, że po większej części byli to artylerzyści improwizowani.
– Ognia!… pal!… – – krzyknął kanonier, zrywając się z celującego położenia.
Ten co stał w pogotowiu z lontem zapalonym, wyciągnął z nim rękę i już miał go do zapału przyłożyć, gdy chłopak w spencerku raptem poskoczył i lont w powietrzu zatrzymał.
– Co to jest?… smarkaczu!… – krzyknął gniewnie komenderujący kanonier.
– Panie żołnierzu!… – odrzekł mu chłopak, do prośby ułożywszy minę i składając ręce modlitewnie. – Niech ja zapalę…
– Co?… – zapytał kanonier.
– Niech ja zapalę… – powtórzył chłopak prośbę.
Niech choć raz strzelę… Drugi dzień już ładunki noszę i drugi dzień o to proszę… Obiecali mi, a tu i ładunków już niema… Pozwól mi strzelić, panie żołnierzu!…
Wymówił to pośpiesznie, przerywanym od zmęczenia głosem. Kanonier złagodniał na twarzy i komenderującym rzekł tonem:
– Oddać mu lont!… Ognia!… pal!… Chłopak z pośpiechem gorączkowym i roz – iaśnionemi od radości oczami porwał za lont i przytknął go do zapału. Działo huknęło.
– Nabijaj!… – zagrzmiał po wystrzale głos kanoniera.
Kilka jeszcze tylko razy słychać było komendę: nabij cel!… ognia!… pal!… Za każdym razem nasz chłopak zapalał działo. Gdy po raz ostatni ozwało się:
– Nabijaj!…
Odpowiedziało mu chórem posępne jakieś, ponure i niby w rozpaczy poczęte mruknięcie:
– Nie ma ładunków.
Żołnierze i nieżołnierze opuścili ręce. Głowy ich smutnie na piersi się pochyliły. Wyraz niemej rozpaczy każdemu na twarz wystąpił, w ciałach uczuli znużenie, którego dotychczas, pomimo nadludzkiego wysiłku trudów, w zapale boju nie czuli. Bo zapał boju ma to do siebie, że niby cudowny jakiś balsam wzmacnia siły, daje rzeźwość i niejako odmładza. Ale po boju, a szczególnie takim, jaki pragscy stoczyli obrońcy, słabość wraca, bezsilność z nóg wali: – chciałoby się położyć i skonać.
Nie odezwało się już z bateryi: "nabijaj!" W Pradze huczało: hura! i rozlegał się tentent koni po bruku, wtórujący przeraźliwemu kozackiemu: hiiiii!…
– Damyż się porznąć, jak kury!… – krzyknął raptem kanonier. – Hej, wiara!… do wyciorów i kołów!
Okrzyk ten zelektryzował wszystkich obecnych. Poskoczyli, rozbiegli się i po chwilce zbiegli do kupy, a każdy w ręku niósł, ten wyciór, ów stempel, inny wyłamane z palisady brewiono, inny inne jakieś ciężkie a dobre do zamachu i uderzenia narzędzie. Skupili się i zająwszy pozycyę za zwalonem z lawety działem, na wroga czekali!
Nie czekali długo. Czerniawa ze wszystkich stron naraz otoczyła bateryę, i z pochylonym do ataku bagnetem na jej obrońców się rzuciła.
– Śmierć!… nie ma pardonu!…
Zachwycają się senatorami rzymskimi, którzy przyjęli śmierć na krzesłach kurulskich. Nie mniej zachwycającym był widok naszych żołnierzy i ochotników, przyjmujących śmierć na powierzonem sobie stanowisku. Baterya była ich kurulskiem krzesłem. Przytulili się jeden do drugiego i zwrócili ku wrogom piersiami, a każda z tych piersi była świątynią, w której ofiarnym płomieniem miłość ojczyzny gorzała.
Walka krótko trwała. Jeden przełom zakończył ją. Obrońcy zginęli wszyscy – z wyjątkiem jednego.
Tym jednym był Michaś Grochowski.
Ocalenie jego można do cudów zaliczyć. Stał obok kanoniera, tego samego, u którego wyprosił sobie lont do zapalenia działa. Kiedy wojska rosyjskie złamały łatwy do złamania opór, i kiedy bagnety ich dotykały już prawie piersi obrońców, kanonier pochwycił Michasia za kołnierz i silnie nim wstrząsnąwszy, rzucił go na ziemię tak, że ten aż pod działo się wtoczył. Chciał Michaś zerwać się na nogi, lecz w tej chwili, przywaliło go padające ciało. Był to skłuty bagnetami kanonier, któremu tyle jeszcze tylko pozostawało życia, że wyszeptał do Michasia następujące wyrazy:
– Ciebie, chłopcze, szkoda!… Zdasz się na później… Kochaj Polskę i pamiętaj na Pierwsze Boże Przykazanie…
Rzygnął krwią i zacharczał konaniem. Ciało jego drgało konwulsyjnie, muszkuły prężyły się i ściągały.
Zwycięzcy nie mieli po co zostawać w bateryi długo. Zdobyli ją, wykłuli jej obrońców i poszli. Przeszli jak burza niszcząca grzmiąc okrzykami zwycięstwa.
Michaś sam jeden żywy śród trupów pozostał. Gdy wrogowie odeszli, powstał, twarz ze krwi, którą był oblany, obtarł, do koła spojrzał, głęboko westchnął, na strzelnice wszedł i oparłszy się o wylot działa, powiódł okiem po okopach. Na wałach było pusto i głucho. Ci co je bronili, wyginęli, ci co je zdobyli, w mieście już gospodarowali.
Jakież gospodarowanie ich było? – Historya wydała swój o niem wyrok.
W Pradze wrzało jak w kotle. Żołnierstwo plądrowało po domach, pastwiąc się nad wszystkiem, co żyło i co nie żyło. Ludzi kłóto bagnetami lub mordowano kolbami i tasakami.
Do ucha Michasia dochodziło echo tych saturnaliów dzikości, tej rozpusty okrucieństwa. Przed oczyma jego wystrzelały płomienie chwytającej dom po domie pożogi. Długo chłopak siedział, słuchając, patrząc i ciężko oddychając. Aż raptem, jakby sobie coś przypomniał, zerwał się i krzyknął:
– Ach! mamo moja!…
I pędem ku miastu się puścił.
Ulica, w którą wbiegł, przedstawiała obraz zupełnego zniszczenia. Po obydwóch jej stronach, domy, jedne leżały w gruzach, inne z przezroczyściały od dziur w ścianach i od powytłukanych i powyłamywanych okien i drzwi – inne pałały lub tlały. Na bruku walały się podruzgotane sprzęty i pomordowanych mieszkańców ciała. Żywego ducha widać nigdzie nie było. Rabunek i mordy skończyły się na niej i przeniosły snadź na inną.
Michaś biegł, co mu sił stało. Biegł i raptem zatrzymał się przed kamienicą, której powierzchowność nosiła na sobie ślady zamożności i elegancyi. Grube jej mury oparły się ogniowi, ale były odarte i oszpecone, Ani jedno okno w stanie całości nie pozostało. Wszystkie drzwi były rozbite. Przez okna wyglądały łachmany drogo ofrędzlonych firanek. Przed domem rozrzucone były szczątki inkrustowanych i pysznie rzeźbionych mebli, złoconych ram, bogato oprawnych książek, obrazów, kryształów, obić i sprzętów rozlicznych. Puchy z rozprutych materaców w powietrzu latały.
Michaś zatrzymał się. Pierś jego podniosła się westchnieniem. Odgarnął z czoła włosy j chciał przestąpić próg kamienicy, gdy głuche jakieś jęknięcie ściągnęło na siebie uwagę jego. Zadrżał chłopak jak liść osikowy i obejrzał się dokoła. Jęknięcie się powtórzyło. Michaś zwrócił się w stronę, z której słyszeć się dało –
i raptem, jakby go jaka gwałtowna pchnęła siła… poskoczył i do samej przypadł ziemi.
Przed nim na bruku leżało ciało kobiety, lecz w jakże okropnym było ono stanie!
Zupełnie nagie, okrwawione i pokaleczone. Piersi miało obcięte i jedną nogę strzaskaną. Włosy, zbite z zastygłą krwią w kołtuny, rozpadały się w strączki. Twarz podarta i poraniona rozpoznać się nie dawała. Życia w tem ciele było mało – tyle zaledwie, aby kobieta zdobyć się mogła na jęknięć parę i na wyrazów kilka.
– Mamo moja!… droga moja!… – zawołał Michaś, zalewając się łzami.
Kobieta się uśmiechnęła.
– Mamo!… – powtórzył i pod nią rękę podłożył, chcąc udźwignąć.
Jęknęła.
Chłopak przypadł ustami do niej, całował ją a płakał, jakby łzami i pocałunkami chciał ją do życia przywołać.
– Dziecko moje!… – szepnęła matka. Oddech w sobie zatrzymał.
– Błogosławię ciebie na życie… Miej mnie w pamięci i pamiętaj na Pierwsze Boże Przykazanie!…
Po chwilce, słabym, gasnącym dodała głosem:
– "Nie będziesz miał bogów cudzych przedemną…"
Więcej nic już nie rzekła.
Chłopak klęczał przy niej, gorzko ale cicho płacząc. Ona stygła powoli, kostniała, a w Pradze, przy blasku pożaru grzmiały okrzyki.
* * *