Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pierwsze Boże przykazanie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pierwsze Boże przykazanie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 290 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść

"Nie bę­dziesz miał

bo­gów cu­dzych przedem­ną".

War­sza­wa

Na­kład i druk Tow. Akc. S. Or­gel­bran­da sy­nów skład głów­ny w księ­gar­ni E. Wen­de i S-ka.

Do ob­ra­zu jaki na wstę­pie ni­niej­szej po­wie­ści skre­ślić mi wy­pa­da, chciał­bym po­sia­dać ta­lent pi­sar­ski, ale ta­lent taki, ja­kie­go jesz­cze nie było. Chciał­bym bo­wiem, aby ob­raz ten wnik­nął czy­tel­ni­ko­wi do du­szy za­ra­zem i do ser­ca, i sta­nął w wy­obraź­ni jego po­waż­nie a smut­nie – uro­czy­ście a za­chwy­ca­ją­co; chciał­bym, aby do nie­go prze­ma­wiał i śpie­wał; – prze­ma­wiał jak jaki De­mo­ste­nes, a śpie­wał jak chór ar­cha­niel­ski. Bo ob­raz to, któ­re­go ba­łem się tknąć w po­wie­ści – dla któ­re­go po­wie­ścio­we ramy wy­da­wa­ły się mi ta­kie, jak­by mu ubli­ża­ły. Bo ob­raz ten, to:

Wzię­cie Pra­gi.

Nie­raz w ży­ciu mo­jem sta­wia­łem go so­bie przed oczy­ma: sta­wia­łem go kie­dy by­łem dziec­kiem, i kie­dy doj­rza­łem na męża. I za­wsze prze­ni­kał on mnie na wskroś, do głę­bi. Kie­dy by­łem dziec­kiem, pła­ka­łem nad nim w dzie­cię­cej bez­sil­no­ści. Kie­dy wy­ro­słem na mło­dzień­ca, on mi noce na bez­sen­ni­ce zmie­niał, lub zry­wał mnie ze snu, jak­by mi rap­tem nad uchem alar­mo­wa wrza­snę­ła po­bud­ka. Kie­dy wy­ro­słem na męża, za­cię­żył mi on, jak krwa­wa na su­mie­niu pla­ma wo­ła­ją­ca:

– Zmyj mnie! zmyj!…

O!… Ale cóż o sa­mym so­bie tyl­ko pra­wię!… Ja my­ślę, że każ­dy z czy­tel­ni­ków mo­ich, komu krew w ży­łach nie wy­zię­bła, kie­dy mu Prag­skiej rze­zi ob­raz przed oczy­ma sta­nie, do­świad­cza tego sa­me­go, co i ja, uczu­cia. Każ­de­mu głos we­wnętrz­ny woła:

– Masz krew oj­ców na su­mie­niu!…

O! bo też to po­waż­na była i okrop­na chwi­la: po­waż­na – ofia­rą, okrop­na – upad­kiem ofiar­ne­go wy­sił­ku.

I dla tego ba­łem się ob­raz ten w po­wie­ścio­wych umie­ścić ra­mach. Ale po­my­śla­łem:

Po­wieść u nas nie jest fi­glem ar­ty­stycz­nym, wy­my­ślo­nym na to, aby czy­tel­ni­ko­wi tu­man w oczy pusz­czać; nie jest re­to­rycz­ną sztu­ką łech­ta­nia w pię­ty wy­obraź­ni i po­bu­dza­nia czy­ta­ją­cych ła­skaw­ców, tu do uśmie­chu, tam do roz­czu­le­nia, ów­dzie do obu­rze­nia, gdzie­nieg­dzie do zie­wa­nia. U nas po­wieść jest…

Nie po­wiem jed­nak, czem po­wieść jest u nas. Gdy­bym po­wie­dział, czem jest, to by się po­ka­za­ło może, czem nie jest, ale być po­win­na: wy­szep­ta­niem do ucha tego, cze­go wręcz po­wie­dzieć nie moż­na. Nie po­wiem czem jest, ale opie­ra­jąc się na­tem czem być po­win­na, skre­ślę ob­raz Prag­skiej rze­zi, a skre­ślę tak, ja­kim go w wy­obraź­ni mo­jej wi­dy­wa­łem.

War­sza­wa ka­pi­tu­lo­wa­ła: – pod­da­ła się bez boju. Przed ka­pi­tu­la­cyą Su­wa­row nie był feld­mar­szał­kiem i nie był­by nim zo­stał, przed nim bo­wiem znaj­do­wa­ło się kil­ku star­szych je­ne­ra­łów, któ­rym się ta naj­wyż­sza w Ro­syi god­ność woj­sko­wa z pra­wa na­le­ża­ła.

Ale do War­sza­wy i feld­mar­szał­kow­stwa prze­szedł przez Pra­gę, a w Pra­dze po ko­la­na brnął we krwi. Nie wy­star­cza­ło mu to, że zła­mał obroń­ców na wa­łach.

Ro­sya uspra­wie­dli­wia­ła go. Po­wia­da­ła, że obro­na Pra­gi upo­rna była.

Była upo­rną – je­że­li są­dzić o niej bę­dzie­my ze sta­no­wi­ska sztu­ki, ofiar­ną – je­że­li po­my­śli­my o sto­sun­ku, jaki po­mię­dzy obroń­ca­mi a na­past­ni­ka­mi za­cho­dził.Śmia­ło po­wie­dzieć mo­że­my, że po­mię­dzy tymi kil­ku ty­sią­ca­mi lu­dzi, któ­rzy szań­ców Pra­gi bro­ni­li, od na­czel­ni­ka do ostat­nie­go sze­re­gow­ca nie było ani jed­ne­go, coby my­ślą po­świę­ce­nia się za oj­czy­znę na­wskroś nie był prze­ję­ty. Szań­ce sta­ły się dla nich oł­ta­rzem. Na nich umie­ra­li oni sze­re­ga­mi, wie­dząc z góry, że umrą. Przed­pier­sia z zie­mi sy­pa­ne wzmac­nia­li pier­sia­mi wła­sne­mi, i przyj­mo­wa­li w nie wszyst­kie po­ci­ski, ja­kie się z ba­te­ryi i sze­re­gów ro­syj­skich gra­dem sy­pa­ły.

Pra­ga leży na pra­wem wy­brze­żu Wi­sły, gó­ru­ją­cem nad le­wem, na któ­rem sze­ro­ko roz­ło­ży­ła się star­sza jej a ro­dzo­na sio­stra War­sza­wa. Pra­ga jest przed­nią cza­tą, chro­ni­ciel­ką War­sza­wy. Pod obron­no-wo­jen­nym wzglę­dem sto­su­nek po­mię­dzy nie­mi taki: że po­sia­da­nie War­sza­wy nie za­pew­nia po­sia­da­nia Pra­gi, ale kto opa­no­wał Pra­gę, temu War­sza­wa sama do nóg pada. W szcze­gól­no­ści po­ło­że­nia tego spo­czy­wa ta­jem­ni­ca upo­ru, z ja­kim woj­ska na­sze Pra­gi bro­ni­ły.

Bro­ni­ły jej upo­rnie, z całą za­cię­to­ścią męz­twa, z całą pięk­no­ścią po­świę­ce­nia. Za pół­ko­lem szań­ców, któ­rym za cię­ci­wę słu­ży­ła Wi­sła, a któ­rych wy­pu­kłość zwró­co­ną była w stro­nę pól gro­chow­skich, tak świet­nie wsła­wio­nych w trzy­dzie­ści kil­ka lat póź­niej, roz­sta­wie­ni byli obroń­cy. Sta­li rzad­ko, bo było ich mało. Przy dzia­łach usłu­gi­wa­li ka­no­nie­rzy; w od­stę­pach po­mię­dzy ba­te­ry­ami cią­gnę­ły się łań­cu­chy szyl­dwa­chów; gdzie­nieg­dzie w miej­scach, bądź pręd­szej i sku­tecz­niej­szej wy­ma­ga­ją­cych obro­ny, bądź le­piej przed ogniem nie­przy­ja­ciel­skim za­sło­nio­nych, bi­wa­ko­wa­ły ko­lum­ny pie­cho­ty. Po ła­wie szań­co­wej cią­gle prze­bie­ga­li ofi­ce­ro­wie pil­nie śle­dząc wszyst­kich ru­chów nie­przy­ja­cie­la.

W nie­któ­rych miej­scach sa­pe­rzy, przy po­mo­cy miesz­kań­ców Pra­gi, na­pra­wia­li po­czy­nio­ne w wa­łach zbu­rze­nia i wy­ło­my.

Ka­no­nie­rzy do czy­nie­nia naj­wię­cej mie­li. Po ca­łych dniach, od świ­tu do zmro­ku, ba­te­rye strze­la­ły, odzie­wa­jąc szań­ce w chmur­ny wał dymu, w któ­rym lu­dzie wy­da­wa­li się niby du­chy, od­by­wa­ją­ce ja­kieś na­po­wietrz­no – gim­na­stycz­ne ćwi­cze­nia. Chy­la­li się i kur­czy­li, pro­sto­wa­li się i ręce do góry wzno­si­li, wy­cią­ga­li się w sze­re­gi i zbie­ga­li w kup­ki, wy­ska­ki­wa­li wy­so­ko i niby pod zie­mię za­pa­da­li. A cią­gle, w re­gu­lar­nych cza­su od­stę­pach, z po­mię­dzy nich wy­la­ty­wał na­przód do góry wę­ży­kiem pło­myk, i na­tych­miast po­tem wy­ska­ki­wa­ła bły­ska­wi­ca, wy­ci­ska­ią­ca gwał­tow­nie kłę­by bia­łe­go dymu. Dym biegł zra­zu po­zio­mo, jak­by do­ści­gnąć chciał kulę, któ­ra z dzia­ło­we­go wy­lo­tu ucie­ka­ła. Nie­do­ści­gnąw­szy jej, za­trzy­my­wał się w pew­nej od­le­gło­ści, zwi­jał sam na sie­bie, rzed­niał brze­ga­mi a gęst­niał nad fos­są. Każ­dej bły­ska­wi­cy to­wa­rzy­szył krót­ki a su­chy huk, jak­by w pio­run za­mie­nio­ny wy­raz:

– Giń!…

Dzia­ło­wa roz­mo­wa cią­gnę­ła się dłu­go. Pol­skim wa­ło­wym ba­te­ry­om od­po­wia­da­ły ro­syj­skie. Tych ostat­nich było znacz­nie wię­cej – na je­den strzał pol­ski pa­da­ło dzie­sięć ro­syj­skich. Po­ci­ski mi­ja­ły się w po­wie­trzu, we dwie prze­ciw­ne dą­żąc stro­ny. Kule nio­sły się z prze­raż­li­wym gwiz­dem. Gra­na­ty i bom­by szcze­bio­ta­ły i fur­cza­ły, niby ucie­ka­ją­ce z po­żo­gi ptasz­ki. Huk po­wietrz­ny spra­wiał zie­mi drże­nie, jak­by nią ja­kieś głę­bo­kie, pod­ziem­ne wstrzą­sa­ły wul­ka­ny.

Grad kul i gra­na­tów za­sy­py­wał Pra­gę. Pierw­sze rwa­ły przed­pier­sia, lub ri­ko­sze­tu­jąc po wa­łach, ra­zi­ły obroń­ców i de­mon­to­wa­ły dzia­ła;

dru­gie nu­rza­ły się wśród do­mów przed­mie­ścia, pę­ka­ły i na­tra­fia­jąc na przed­mio­ty za­pal­ne, szcze­pi­ły tu i owdzie po­żo­gę. Bom­by tą samą, co gra­na­ty szły dro­gą i taki sam, tyl­ko spo­tę­go­wa­ny pod wzglę­dem znisz­cze­nia, spra­wia­ły sku­tek, ale rza­dziej były rzu­ca­ne. Kie­dy nie­kie­dy tyl­ko, wśród jed­no­ton­nych hu­ków dział i jed­no­ro­gów, gru­bym ry­czą­cym ba­sem od­zy­wał się moź­dzierz i wy­rzu­cał po­cisk, któ­ry punkt upad­ku swe­go ru­iną zna­czył. Gra­na­ty prze­bi­ja­ły da­chy, su­fi­ty, ścia­ny, dziu­ra­wi­ły bu­dyn­ki – bom­by duże domy w kupę gru­zów za­mie­nia­ły, a gdy na bruk spa­da­ły, wy­bi­ja­ły głę­bo­ką i sze­ro­ką ko­tli­nę, gdy zaś drze­wa roz­pry­sku­ją­cym z ich wnę­trza ogniem do­tknę­ły, wy­strze­la­ły pło­mie­niem.

Było to ist­ne dzie­ło ognio­we­go znisz­cze­nia, od któ­re­go bro­nić się na­le­ża­ło całą wy­sił­ku nad­ludz­kie­go ener­gią. Trze­ba było ga­sić po­żar, tu i owdzie co chwi­la od gra­na­tów i bomb wsz­czy­na­ją­cy się. Ga­sze­nie to przed­sta­wia­ło trud­no­ści wiel­kie; jak sko­ro bo­wiem gdzie się za­ję­ło, na­tych­miast prze­ciw­ni­cy na punkt ten ze­środ­ko­wy­wa­li ogień jed­no­ro­gów i za­sy­py­wa­li go gra­na­ta­mi. Ra­tu­ją­cy więc usta­wicz­nie na nie­chyb­ną pra­wie śmierć, lub ka­lec­two wy­sta­wie­ni byli. A do ra­tun­ku woj­ska użyć nie było moż­na, bo tego po­trze­bo­wa­no do od­pie­ra­nia lada mo­ment spo­dzie­wa­nych ata­ków. Żoł­nie­rzy więc wy­rę­cza­li miesz­kań­cy i to bez róż­ni­cy płci i wie­ku; męż­czyź­ni i ko­bie­ty, star­ce i dzie­ci, spie­szy­li ga­sić po­ża­ry, nio­sąc ży­cia swo­je w ofie­rze i skła­da­jąc je na oł­ta­rzu oj­czy­zny.

Wal­kę z po­ża­ra­mi moż­na na­zwać we­wnętrz­ną Pra­gi obro­ną, wzglę­dem któ­rej ta, co od­by­wa­ła się na oko­pach, była ze­wnętrz­ną. Tu pa­no­wał zgiełk ludz­ki, po­mie­sza­ny z ło­sko­tem wa­lą­cych się bu­dyn­ków i hu­kiem pę­ka­ją­cych od cza­su do cza­su gra­na­tów; tam lu­dzi sły­chać nie było, bo ko­men­dę ofi­ce­rów "pal!… na­bi­jaj!… " głu­szy­ło cią­głe, obu­stron­ne ar­ty­le­ryi grzmie­nie.

Jest w tem grzmie­niu har­mo­nia. Kie­dy kil­ka­dzie­siąt ba­te­ryi rów­no­cze­śnie na jed­nem strze­la polu, war­to się w to wsłu­chi­wać. Zra­zu huk dzia­ła na ner­wy. Lecz po­wo­li ner­wy oswa­ja­ją się, i moż­na słu­chem ro­ze­znać róż­ne tony, zle­wa­ją­ce się w ja­kieś zgod­ne, grzmo­to­we mru­cze­nie – zra­zu dzi­kie, dziw­ne, wstręt­ne, na­stęp­nie głu­szą­ce, łech­cą­ce, niby uko­ły­su­ją­ce do tego stop­nia, że przy niem, jak przy szem­ra­niu stru­my­ka lub szu­mie wia­tru spać się za­chcie­wa. Sy­pia­łem przy tem mru­cze­niu, i… każ­de­mu komu wie­dzieć o tem na­le­ży rę­czyć mogę, że śpi się moc­no i do­brze.

I obroń­com Pra­gi spa­ło się, ale nie wszyst­kim, – a ra­czej wszyst­kim się nie spa­ło, wy­jąw­szy jed­nej pie­cho­ty, bi­wa­ku­ją­cej za wa­ła­mi: bo wszy­scy byli za­ję­ci, pie­cho­ta zaś, zda­wa­ło się, jak­by próż­no­wa­ła. We wszyst­kich pra­wie od­dzia­łach broń zło­żo­ną była w ko­zły, przed bro­nią cho­dzi­ły szyl­dwa­chy, za bro­nią le­żąc sze­re­ga­mi na zie­mi, chra­pa­li żoł­nie­rze. Ani ich ob­cho­dzi­ły te grzmo­ty wy­strza­łów, po­świ­sty kul i war­cze­nia gra­na­tów. Gdy po­cisk jaki, peł­ny lub wy­drą­żo­ny, po­mię­dzy nich wpa­dał, ca­łym skut­kiem jego było to, że zra­nił paru lub za­bił, i kil­ku roz­bu­dził. Zra­nio­ne­go to­wa­rzy­sze na płasz­czach do opa­trze­nia do naj­bliż­szej od­no­si­li ka­za­ma­ty, za­bi­te­go od­su­wa­li nie­co na stro­nę – roz­bu­dze­ni po­za­sy­pia­li na nowo – na­tem ko­niec

W sa­mem jed­nak uło­że­niu się pie­cho­ty do snu wi­dać było go­to­wość do boju. Każ­dy żoł­nierz w peł­nem spo­czy­wał odzie­niu, miał wszyst­kie le­der­wer­ki na so­bie i le­żał tak bliz­ko bro­ni, że na pierw­sze ude­rze­nie pa­łe­czek bęb­na, mógł w jed­nem oka mgnie­niu ze­rwać się, ręką do ko­zła po swój ka­ra­bin się­gnąć i w sze­re­gu sta­nąć. Pie­cho­ta więc spo­czy­wa­ła, za­cho­wy­wa­ną bę­dąc na waż­ną ja­kąś, sta­now­czą chwi­lę.

Ja­koż przy­szła na pie­cho­tę pora. Bęb­ny za­war­cza­ły. Żoł­nie­rze na raz, wszy­scy jak je­den ze­rwa­li się i w sze­re­gi wy­cią­gnę­li, broń do nogi trzy­ma­jąc.

Ode­zwa­ła się ko­men­da.

Na ra­mie broń!…

Ka­ra­bi­ny szczęk­nę­ły. Od­dział każ­dy od razu grze­bie­niem się ba­gne­tów na­je­żył.

Ko­men­dy na­stęp­ne pie­cho­tę z do­tych­cza­so­wych jej sta­no­wisk ru­szy­ły. Z od­dzia­łów jed­ne w roz­wi­nię­tym szy­ku sta­nę­ły na ła­wach oko­po­wych w po­go­to­wiu do strze­la­nia, inne w ście­śnio­nych ko­lum­nach za­trzy­ma­ły się opo­dal od wy­ło­mów, w celu ude­rze­nia na ba­gne­ty.

Na jed­ne i dru­gie na­de­szła wkrót­ce chwi­la czy­nu. Nie­przy­ja­ciel za­wie­sił ogień dzia­ło­wy i szedł do sztur­mu. Gę­ste ko­lum­ny ro­syj­skie z stron kil­ku na­raz zbli­ża­ły się ku zruj­no­wa­nym w wie­lu miej­scach oko­pom. Czer­nia­ły się one zra­zu zda­le­ka, oświe­co­ne z wierz­chu szcze­cią ba­gne­tów, i po­su­wa­ły się po­wo­li. Go­łem okiem nie moż­na było ich roz­po­znać, lecz przez lu­ne­ty wi­dzieć się da­wa­ły fa­szy­ny i dra­bi­ny nie­sio­ne przez żoł­nie­rzy do za­peł­nie­nia ro­wów i wdzie­ra­nia się na wały. W mia­rę jed­nak­że jak się zbli­ża­ły, co­raz szyb­cej się po­su­wa­ły.

Ba­te­rye na­sze strze­la­ły, ale nie wszyst­kie, dla­te­go że te, któ­rych ogień był­by naj­sku­tecz­niej­szym, nie­przy­ja­ciel zbu­rzył. Te przed­sta­wia­ły kupy zie­mi, a na tych ku­pach, do po­ło­wy wgrze­ba­ne, le­ża­ły po­wyw­ra­ca­ne dzia­ła, po­trza­ska­ne la­we­ty i tru­py ka­no­nie­rów. Z po­wo­du unik­nię­cia tych ba­te­ryi, nie­przy­ja­ciel bez znacz­nej szko­dy mógł po­dejść do oko­pów na od­le­głość strza­łu ka­ra­bi­no­we­go.

Ro­ta­mi ognia!… Pra­we i lewe skrzy­dło w sek­cyi za­czy­naj!… Ognia!… – roz­le­gły się ko­lej­no na wa­łach wo­ła­nia ofi­cer­skie.

I za­grze­cho­ta­ła broń ręcz­na.

Z ro­syj­skich ko­lumn nie­któ­re za­chwia­ły się. Było parę ta­kich, któ­re się na chwil­kę pod ule­wą ka­ra­bi­no­wych kul za­trzy­ma­ły, drgnę­ły, roz­wią­za­ły i we wstecz­ną po­szły roz­syp­kę.

Los tych był smut­ny. Po­stę­pu­ją­ce za nie­mi dru­gim sze­re­giem wła­sne ich ko­lum­ny do nich dały ognia, i na­wró­ci­ły je do sztur­mu, ale w bez­wład­nych, zroz­pa­czo­nych gro­ma­dach, gna­nych na wały stra­chem śmier­ci, któ­ra za nie­mi roz­myśl­nie, zim­no, nie­ubła­ga­nie po­stę­po­wa­ła, zo­sta­wia­jąc im je­dy­ną w zdo­by­ciu oko­pów uciecz­kę.

Do­bry to spo­sób wpa­ja­nia stra­chem mę­stwa. Moż­na go po­le­cić, jako ar­cy­prak­tycz­ny, wszyst­kim wal­czą­cym o złą spra­wę, a ma­ją­cym na zby­ciu dużo tego mię­sa, któ­re się woj­skiem na­zy­wa.

Ko­lum­ny ro­syj­skie ru­szy­ły bie­giem.

Ogień ro­to­wy ży­wiej wark­nął z wa­łów i sil­niej­szy wy­warł sku­tek. Na­czel­ne sze­re­gi ko­lumn ro­syj­skich, po­mi­mo osło­ny z fa­szyn, któ­re żoł­nie­rze nie­śli przed sobą, za­kry­wa­jąc nie­mi pra­wie całe cia­ła, ławą się kła­dły. Gę­stwi­na ich prze­zro­czy­ścia­ła, jak prze­zro­czy­ście­je las, gdy w nim sie­kier­nik wy­rę­by po­czy­ni.

I do oko­pów do­szli, i fa­szy­na­mi rowy za­wa­li­li, i rzu­ci­li się w nie, i z tych pierw­szych rzad­ki bar­dzo pod mor­der­czym obroń­ców ogniem oca­lał.

Lecz tych pierw­szych za­stą­pi­li dru­dzy. Pod­czas kie­dy obroń­cy Pra­gi za­trud­nio­ny­mi byli od­pie­ra­niem naj­bliż­sze­go sztur­mu, pod osło­ną od­pie­ra­nia szedł dru­gi, za tym dru­gim trze­ci. Tyl­ne ko­lum­ny dep­ta­ły po po­mo­ście, usta­nym z tru­pów po­przed­nich, spie­szy­ły do ro­wów, za­peł­nia­ły je fa­szy­na­mi i tru­pa­mi, przy­sta­wia­ły dra­bi­ny i dar­ły się na wały. Pro­wa­dzi­ła je roz­pacz. Nie ma po­trze­by mó­wić, co pol­skich pro­wa­dzi­ło żoł­nie­rzy. Ci do­mo­wych bro­ni­li śmie­cisk, i dla­te­go licz­bę męz­twem za­stę­po­wa­li. Sto­ki za­sła­li tru­pa­mi nie­przy­ja­ciół i rowy nimi za­peł­ni­li. Strze­la­li, póki strze­lać było moż­na, a gdy nie­przy­ja­cie­le wdar­li się po dra­bi­nach, wska­ki­wa­li na przed­pier­sia i ba­gne­ta­mi w rowy ich spy­cha­li.

Wal­ka za­mie­ni­ła się na po­je­dyń­cze czło­wie­ka z czło­wie­kiem za­pa­sy, w któ­rych ba­gnet i łoże od ka­ra­bi­na póty pięść za­stę­po­wa­ły, póki pierw­szy nie zła­mał się a dru­gie nie strza­ska­ło; pięść zaś słu­ży­ła póty, póki jej sił star­czy­ło. Mro­wie nie­przy­ja­ciel­skie, pę­dzo­ne kar­ta­cza­mi, dar­ło się na oko­py ty­sią­ca­mi, ty­sią­ca­mi tło­czy­ło się w wy­ło­my, ty­sią­ca­mi ko­na­ło na ba­gne­tach pol­skich, i znaj­do­wa­ło jesz­cze ty­sią­ce do za­stą­pie­nia tych, któ­re u stóp obroń­ców kła­dły.

Strasz­na to była wal­ka, szcze­gól­nie w ostat­nich trwa­nia swe­go chwi­lach. Licz­ba obroń­ców się zmniej­sza­ła, licz­ba na­past­ni­ków wspie­ra­na świe­że­mi re­zer­wa­mi, jed­na po dru­giej w bój wpro­wa­dza­ne­mi, co­raz wzra­sta­ła. Pierw­si stra­ci­li wszyst­ko, co ży­wioł bi­twy sta­no­wi: ofi­ce­rów, któ­rzy prze­wod­ni­czy­li, sze­re­go­wych, któ­rzy świet­nie po­win­ność swo­ją peł­ni­li, broń, któ­ra się ła­ma­ła, amu­ni­cyę, któ­ra się wy­czer­pa­ła i ludz­kie siły fi­zycz­ne, któ­re upa­da­ły pod cię­ża­rem wa­lą­cych się tłu­mów.

– Na­przód wia­ra!… śmia­ło!… do ata­ku!… śmierć albo zwy­cięz­two!… – ta­kie­mi były okrzy­ki, któ­ry­mi się pol­scy za­chę­ca­li wo­jow­ni­cy.

Pol­skie i ro­syj­skie okrzy­ki mie­sza­ły się. Wy­da­wa­ła się jed­na masa lu­dzi, na kupę zwa­lo­na. Nie­przy­ja­ciel był na wa­łach, ota­cza­jąc że­la­zne­mi wian­ka­mi garst­ki na­szych ro­ze­rwa­nych, tu i ów­dzie jesz­cze wal­czą­cych.

– Śmierć Po­la­kom!… nie da­wać par­do­nu!… – było ha­słem, któ­re od cza­su do cza­su wy­gła­sza­li ofi­ce­ro­wie ro­syj­scy.

Ar­ty­le­rya na­sza umil­kła, wy­jąw­szy jed­nej na­roż­ni­ko­wej ba­te­ryi, któ­ra umiesz­czo­ną bę­dąc z boku i tak, że jej strza­ły wzdłuż na pew­nej prze­strze­ni rów bra­ły, strze­la­ła to kar­ta­cza­mi, to po wy­czer­pa­niu kar­ta­czów, ku­la­mi, to gdy i kul nie sta­ło, ćwie­ka­mi, sta­rem, po­ła­ma­nem że­la­zi­wem, ka­my­ka­mi, pia­skiem, wszyst­kiem co się pod ręką zna­la­zło, a czem moż­na było wro­ga ra­zić. Strze­la­ła póki pro­chu star­czy­ło. Kil­ka­krot­nie Ro­sy­anie gar­nę­li się do niej z fron­tu i kil­ka­krot­nie sal­wy dzia­ło­we od­mia­ta­ły ich na­zad, jak wi­ro­wy wi­cher od­mia­ta z dro­gi zżół­kłe je­sien­ne li­ście. I ona umil­kła i zo­sta­ła wzię­tą – w ia­kim sta­nie? – pójdź­my i po­pa­trz­my.

Mia­ła pięć ar­mat. Z tych dwie były zde­mon­to­wa­ne i z ławy zwa­lo­ne, a trzy z po­za­mie­nia­nych klo­ca­mi la­wet strze­la­ły. Po­ła­ma­ne koła i po­trza­ska­ne la­we­ty le­ża­ły w nie­ła­dzie u stóp ławy. Mię­dzy nie­mi, jed­ne na wznak, dru­gie bo­kiem, inne w kur­czo­wem cia­ła po­ła­ma­niu, le­ża­ło kil­ka­na­ście tru­pów ka­no­nie­rów i trzech za­bi­tych ofi­ce­rów, trzech to jest wszyst­kich, któ­rzy ba­te­ryą do­wo­dzi­li. Pod ko­niec z ofi­ce­rów nie zo­stał ża­den, a i ka­no­nie­rów nie było tylu ile wy­ma­ga­ła usłu­ga; trzech było chro­mych, po­trze­bu­ją­cych za każ­dym wy­strza­łem pod­no­sze­nia i pod­pie­ra­nia ar­mat. Dla­te­go też po­mię­dzy ka­no­nie­ra­mi, któ­rzy roz­po­znać się da­wa­li po mun­du­rach, uwi­ja­ło się kil­ku miesz­czan w pod­ka­sa­nych i po­za­kła­da­nych po­ła­mi za pasy żu­pa­nach. Po­ma­ga­li oni ka­no­nie­rom jak mo­gli. Jed­ni pod­su­wa­li dzia­ła, dru­dzy po­pra­wia­li ba­te­rye, inni w po­łach z ma­ga­zy­nu pro­cho­we­go ła­dun­ki no­si­li.

Po­mię­dzy tymi ostat­ni­mi, od­zna­czał się szcze­gól­nie chło­pak mło­dy, dzie­ciak, na któ­rym chwil­kę za­trzy­mam uwa­gę czy­tel­ni­ka, a to dla­te­go, że w po­wie­ści ni­niej­szej wy­stą­pi on jako po­stać głów­na.

Chło­pak ten, jak o tem po­wierz­chow­ność jego są­dzić po­zwa­la­ła, li­czyć mógł wię­cej niż dzie­sięć, mniej niż czter­na­ście lat wie­ku. O la­tach jego wy­ra­żam się z nie­pew­no­ścią taką z tej przy­czy­ny, że w po­sta­ci jego była dwo­istość ja­kaś: kształ­ta­mi cia­ła wy­da­wał mło­dzień­ca –

twa­rzą dziec­ko. Był smu­kły jak to­po­la, zgrab­nie a za­ra­zem moc­no zbu­do­wa­ny. Do­się­gał wzro­stu, któ­ry u do­ro­słych lu­dzi na­zy­wa się śred­nim. Sze­ro­kim był w bar­kach i sze­ro­kim w pier­siach, a mu­sku­lar­ność człon­ków zdra­dza­ła w nim nie­po­spo­li­tą siłę. Ale twa­rzycz­ka jego cał­kiem była jesz­cze dzie­cin­ną; jesz­cze po­kry­wał ją ten pu­szek pierw­szej mło­do­ści, z po­wo­du któ­re­go dzie­ci płci męz­kiej za­li­cza­ją się do ko­biet, a któ­re­go, do­ra­sta­jąc na mło­dzień­ców po­zby­wa­ją się męż­czyź­ni. Sza­fi­ro­we oczy po dzie­cin­ne­mu jesz­cze pa­trza­ły, a ja­sne, mięk­kie wło­sy, roz­dwo­jo­ne nad czo­łem, spra­wia­ły, że pa­trząc mu w twarz nie wie­dzia­ło się do­kład­nie czy to chło­piec, czy dziew­czy­na, za chłop­ca prze­bra­na.

Nie wy­glą­dał on na dziec­ko miesz­czań­skie, a ra­czej nie na­le­żał do tej miesz­czan kla­sy, co w ka­po­tach i żu­pa­nach cho­dzi. Ubra­nie jego było sta­ran­ne, na­wet wy­kwint­ne, ta­kie, w ja­kie w cza­sach owych stro­jo­no chło­pa­ków do­ra­sta­ją­cych. Miał na so­bie spen­ce­rek z cien­kie­go suk­na z drob­ny­mi gu­zicz­ka­mi i z sze­ro­ko wy­ło­żo­nym od ba­ty­sto­wej ko­szu­li koł­nie­rzem, spię­tym zło­tym z bry­lan­ci­kiem gu­zicz­kiem. Miał na no­gach cie­niut­kie poń­czo­chy i trze­wi­ki ze srebr­ne­mi klam­ra­mi. Wszyst­ko to było snadź przed chwi­lą czy­stem i bia­łem, jak całe cia­ło, jak twarz, jak de­li­kat­ne do pra­cy nie­wzwy­cza­io­ne rącz­ki. Lecz w tej chwi­li ubra­nie po­tar­ga­ło się w wie­lu miej­scach, zmię­ło się i ku­rzem okry­ło; twarz kra­śnia­ła roz­le­wem ru­mień­ca; zwil­got­nia­łe od potu kro­pli­ste­go, śród czar­nych plam od ku­rzu I dymu pły­ną­ce­go, ręce za­wa­la­ły się i krwią ocie­ka­ły.

– Mi­cha­siu!… ła­dun­ków!… – krzyk­nął z ka­no­nie­rów je­den, gdy chło­pak od zmę­cze­nia zzia­ja­ny, na chwil­kę obok dzia­ła sta­nął i pot z czo­ła ręką ocie­rał.

Chło­pak po­sko­czył; w lo­chu pro­cho­wym znik­nął i po chwi­li uka­zał się, dźwi­ga­jąc na­bo­je dzia­ło­we.

– Wie­le tam jesz­cze tego?… – za­py­tał go ka­no­nier, uka­zu­jąc na przy­nie­sio­ne na­bo­je.

– Nie wie­le… To co przy­nio­są, będą ostat­ki… Nie mam już po co iść – od­parł chło­pak.

– Szko­da… – od­parł ka­no­nier. – Trze­baż przy­najm­niej, żeby te ostat­ki na wiatr nie po­szły.

I przy­tu­lił się do dzia­ła i po­czął ce­lo­wać. – Na pra­wo!… na lewo!… wy­żej, ni­żej!!… – wo­łał do rych­tu­ją­cych, na któ­rych trze­ba było nie wy­ra­za­mi ko­men­dy, ale jak naj­zro­zu­mia­lej wo­łać, chcąc z nich ja­kąś usłu­gę wy­do­być, dla­te­go, że po więk­szej czę­ści byli to ar­ty­le­rzy­ści im­pro­wi­zo­wa­ni.

– Ognia!… pal!… – – krzyk­nął ka­no­nier, zry­wa­jąc się z ce­lu­ją­ce­go po­ło­że­nia.

Ten co stał w po­go­to­wiu z lon­tem za­pa­lo­nym, wy­cią­gnął z nim rękę i już miał go do za­pa­łu przy­ło­żyć, gdy chło­pak w spen­cer­ku rap­tem po­sko­czył i lont w po­wie­trzu za­trzy­mał.

– Co to jest?… smar­ka­czu!… – krzyk­nął gniew­nie ko­men­de­ru­ją­cy ka­no­nier.

– Pa­nie żoł­nie­rzu!… – od­rzekł mu chło­pak, do proś­by uło­żyw­szy minę i skła­da­jąc ręce mo­dli­tew­nie. – Niech ja za­pa­lę…

– Co?… – za­py­tał ka­no­nier.

– Niech ja za­pa­lę… – po­wtó­rzył chło­pak proś­bę.

Niech choć raz strze­lę… Dru­gi dzień już ła­dun­ki no­szę i dru­gi dzień o to pro­szę… Obie­ca­li mi, a tu i ła­dun­ków już nie­ma… Po­zwól mi strze­lić, pa­nie żoł­nie­rzu!…

Wy­mó­wił to po­śpiesz­nie, prze­ry­wa­nym od zmę­cze­nia gło­sem. Ka­no­nier zła­god­niał na twa­rzy i ko­men­de­ru­ją­cym rzekł to­nem:

– Od­dać mu lont!… Ognia!… pal!… Chło­pak z po­śpie­chem go­rącz­ko­wym i roz – ia­śnio­ne­mi od ra­do­ści ocza­mi po­rwał za lont i przy­tknął go do za­pa­łu. Dzia­ło huk­nę­ło.

– Na­bi­jaj!… – za­grzmiał po wy­strza­le głos ka­no­nie­ra.

Kil­ka jesz­cze tyl­ko razy sły­chać było ko­men­dę: na­bij cel!… ognia!… pal!… Za każ­dym ra­zem nasz chło­pak za­pa­lał dzia­ło. Gdy po raz ostat­ni ozwa­ło się:

– Na­bi­jaj!…

Od­po­wie­dzia­ło mu chó­rem po­sęp­ne ja­kieś, po­nu­re i niby w roz­pa­czy po­czę­te mruk­nię­cie:

– Nie ma ła­dun­ków.

Żoł­nie­rze i nie­żoł­nie­rze opu­ści­li ręce. Gło­wy ich smut­nie na pier­si się po­chy­li­ły. Wy­raz nie­mej roz­pa­czy każ­de­mu na twarz wy­stą­pił, w cia­łach uczu­li znu­że­nie, któ­re­go do­tych­czas, po­mi­mo nad­ludz­kie­go wy­sił­ku tru­dów, w za­pa­le boju nie czu­li. Bo za­pał boju ma to do sie­bie, że niby cu­dow­ny ja­kiś bal­sam wzmac­nia siły, daje rzeź­wość i nie­ja­ko od­mła­dza. Ale po boju, a szcze­gól­nie ta­kim, jaki prag­scy sto­czy­li obroń­cy, sła­bość wra­ca, bez­sil­ność z nóg wali: – chcia­ło­by się po­ło­żyć i sko­nać.

Nie ode­zwa­ło się już z ba­te­ryi: "na­bi­jaj!" W Pra­dze hu­cza­ło: hura! i roz­le­gał się ten­tent koni po bru­ku, wtó­ru­ją­cy prze­raź­li­we­mu ko­zac­kie­mu: hiiiii!…

– Da­myż się po­rznąć, jak kury!… – krzyk­nął rap­tem ka­no­nier. – Hej, wia­ra!… do wy­cio­rów i ko­łów!

Okrzyk ten ze­lek­try­zo­wał wszyst­kich obec­nych. Po­sko­czy­li, roz­bie­gli się i po chwil­ce zbie­gli do kupy, a każ­dy w ręku niósł, ten wy­ciór, ów stem­pel, inny wy­ła­ma­ne z pa­li­sa­dy bre­wio­no, inny inne ja­kieś cięż­kie a do­bre do za­ma­chu i ude­rze­nia na­rzę­dzie. Sku­pi­li się i za­jąw­szy po­zy­cyę za zwa­lo­nem z la­we­ty dzia­łem, na wro­ga cze­ka­li!

Nie cze­ka­li dłu­go. Czer­nia­wa ze wszyst­kich stron na­raz oto­czy­ła ba­te­ryę, i z po­chy­lo­nym do ata­ku ba­gne­tem na jej obroń­ców się rzu­ci­ła.

– Śmierć!… nie ma par­do­nu!…

Za­chwy­ca­ją się se­na­to­ra­mi rzym­ski­mi, któ­rzy przy­ję­li śmierć na krze­słach ku­rul­skich. Nie mniej za­chwy­ca­ją­cym był wi­dok na­szych żoł­nie­rzy i ochot­ni­ków, przyj­mu­ją­cych śmierć na po­wie­rzo­nem so­bie sta­no­wi­sku. Ba­te­rya była ich ku­rul­skiem krze­słem. Przy­tu­li­li się je­den do dru­gie­go i zwró­ci­li ku wro­gom pier­sia­mi, a każ­da z tych pier­si była świą­ty­nią, w któ­rej ofiar­nym pło­mie­niem mi­łość oj­czy­zny go­rza­ła.

Wal­ka krót­ko trwa­ła. Je­den prze­łom za­koń­czył ją. Obroń­cy zgi­nę­li wszy­scy – z wy­jąt­kiem jed­ne­go.

Tym jed­nym był Mi­chaś Gro­chow­ski.

Oca­le­nie jego moż­na do cu­dów za­li­czyć. Stał obok ka­no­nie­ra, tego sa­me­go, u któ­re­go wy­pro­sił so­bie lont do za­pa­le­nia dzia­ła. Kie­dy woj­ska ro­syj­skie zła­ma­ły ła­twy do zła­ma­nia opór, i kie­dy ba­gne­ty ich do­ty­ka­ły już pra­wie pier­si obroń­ców, ka­no­nier po­chwy­cił Mi­cha­sia za koł­nierz i sil­nie nim wstrzą­snąw­szy, rzu­cił go na zie­mię tak, że ten aż pod dzia­ło się wto­czył. Chciał Mi­chaś ze­rwać się na nogi, lecz w tej chwi­li, przy­wa­li­ło go pa­da­ją­ce cia­ło. Był to skłu­ty ba­gne­ta­mi ka­no­nier, któ­re­mu tyle jesz­cze tyl­ko po­zo­sta­wa­ło ży­cia, że wy­szep­tał do Mi­cha­sia na­stę­pu­ją­ce wy­ra­zy:

– Cie­bie, chłop­cze, szko­da!… Zdasz się na póź­niej… Ko­chaj Pol­skę i pa­mię­taj na Pierw­sze Boże Przy­ka­za­nie…

Rzy­gnął krwią i za­char­czał ko­na­niem. Cia­ło jego drga­ło kon­wul­syj­nie, musz­ku­ły prę­ży­ły się i ścią­ga­ły.

Zwy­cięz­cy nie mie­li po co zo­sta­wać w ba­te­ryi dłu­go. Zdo­by­li ją, wy­kłu­li jej obroń­ców i po­szli. Prze­szli jak bu­rza nisz­czą­ca grzmiąc okrzy­ka­mi zwy­cię­stwa.

Mi­chaś sam je­den żywy śród tru­pów po­zo­stał. Gdy wro­go­wie ode­szli, po­wstał, twarz ze krwi, któ­rą był ob­la­ny, ob­tarł, do koła spoj­rzał, głę­bo­ko wes­tchnął, na strzel­ni­ce wszedł i oparł­szy się o wy­lot dzia­ła, po­wiódł okiem po oko­pach. Na wa­łach było pu­sto i głu­cho. Ci co je bro­ni­li, wy­gi­nę­li, ci co je zdo­by­li, w mie­ście już go­spo­da­ro­wa­li.

Ja­kież go­spo­da­ro­wa­nie ich było? – Hi­sto­rya wy­da­ła swój o niem wy­rok.

W Pra­dze wrza­ło jak w ko­tle. Żoł­nier­stwo plą­dro­wa­ło po do­mach, pa­stwiąc się nad wszyst­kiem, co żyło i co nie żyło. Lu­dzi kłó­to ba­gne­ta­mi lub mor­do­wa­no kol­ba­mi i ta­sa­ka­mi.

Do ucha Mi­cha­sia do­cho­dzi­ło echo tych sa­tur­na­liów dzi­ko­ści, tej roz­pu­sty okru­cień­stwa. Przed oczy­ma jego wy­strze­la­ły pło­mie­nie chwy­ta­ją­cej dom po do­mie po­żo­gi. Dłu­go chło­pak sie­dział, słu­cha­jąc, pa­trząc i cięż­ko od­dy­cha­jąc. Aż rap­tem, jak­by so­bie coś przy­po­mniał, ze­rwał się i krzyk­nął:

– Ach! mamo moja!…

I pę­dem ku mia­stu się pu­ścił.

Uli­ca, w któ­rą wbiegł, przed­sta­wia­ła ob­raz zu­peł­ne­go znisz­cze­nia. Po oby­dwóch jej stro­nach, domy, jed­ne le­ża­ły w gru­zach, inne z prze­zro­czy­ścia­ły od dziur w ścia­nach i od po­wy­tłu­ka­nych i po­wy­ła­my­wa­nych okien i drzwi – inne pa­ła­ły lub tla­ły. Na bru­ku wa­la­ły się po­dru­zgo­ta­ne sprzę­ty i po­mor­do­wa­nych miesz­kań­ców cia­ła. Ży­we­go du­cha wi­dać nig­dzie nie było. Ra­bu­nek i mor­dy skoń­czy­ły się na niej i prze­nio­sły snadź na inną.

Mi­chaś biegł, co mu sił sta­ło. Biegł i rap­tem za­trzy­mał się przed ka­mie­ni­cą, któ­rej po­wierz­chow­ność no­si­ła na so­bie śla­dy za­moż­no­ści i ele­gan­cyi. Gru­be jej mury opar­ły się ognio­wi, ale były odar­te i oszpe­co­ne, Ani jed­no okno w sta­nie ca­ło­ści nie po­zo­sta­ło. Wszyst­kie drzwi były roz­bi­te. Przez okna wy­glą­da­ły łach­ma­ny dro­go ofrędz­lo­nych fi­ra­nek. Przed do­mem roz­rzu­co­ne były szcząt­ki in­kru­sto­wa­nych i pysz­nie rzeź­bio­nych me­bli, zło­co­nych ram, bo­ga­to opraw­nych ksią­żek, ob­ra­zów, krysz­ta­łów, obić i sprzę­tów roz­licz­nych. Pu­chy z roz­pru­tych ma­te­ra­ców w po­wie­trzu la­ta­ły.

Mi­chaś za­trzy­mał się. Pierś jego pod­nio­sła się wes­tchnie­niem. Od­gar­nął z czo­ła wło­sy j chciał prze­stą­pić próg ka­mie­ni­cy, gdy głu­che ja­kieś jęk­nię­cie ścią­gnę­ło na sie­bie uwa­gę jego. Za­drżał chło­pak jak liść osi­ko­wy i obej­rzał się do­ko­ła. Jęk­nię­cie się po­wtó­rzy­ło. Mi­chaś zwró­cił się w stro­nę, z któ­rej sły­szeć się dało –

i rap­tem, jak­by go jaka gwał­tow­na pchnę­ła siła… po­sko­czył i do sa­mej przy­padł zie­mi.

Przed nim na bru­ku le­ża­ło cia­ło ko­bie­ty, lecz w jak­że okrop­nym było ono sta­nie!

Zu­peł­nie na­gie, okrwa­wio­ne i po­ka­le­czo­ne. Pier­si mia­ło ob­cię­te i jed­ną nogę strza­ska­ną. Wło­sy, zbi­te z za­sty­głą krwią w koł­tu­ny, roz­pa­da­ły się w strącz­ki. Twarz po­dar­ta i po­ra­nio­na roz­po­znać się nie da­wa­ła. Ży­cia w tem cie­le było mało – tyle za­le­d­wie, aby ko­bie­ta zdo­być się mo­gła na jęk­nięć parę i na wy­ra­zów kil­ka.

– Mamo moja!… dro­ga moja!… – za­wo­łał Mi­chaś, za­le­wa­jąc się łza­mi.

Ko­bie­ta się uśmiech­nę­ła.

– Mamo!… – po­wtó­rzył i pod nią rękę pod­ło­żył, chcąc udźwi­gnąć.

Jęk­nę­ła.

Chło­pak przy­padł usta­mi do niej, ca­ło­wał ją a pła­kał, jak­by łza­mi i po­ca­łun­ka­mi chciał ją do ży­cia przy­wo­łać.

– Dziec­ko moje!… – szep­nę­ła mat­ka. Od­dech w so­bie za­trzy­mał.

– Bło­go­sła­wię cie­bie na ży­cie… Miej mnie w pa­mię­ci i pa­mię­taj na Pierw­sze Boże Przy­ka­za­nie!…

Po chwil­ce, sła­bym, ga­sną­cym do­da­ła gło­sem:

– "Nie bę­dziesz miał bo­gów cu­dzych przedem­ną…"

Wię­cej nic już nie rze­kła.

Chło­pak klę­czał przy niej, gorz­ko ale ci­cho pła­cząc. Ona sty­gła po­wo­li, kost­nia­ła, a w Pra­dze, przy bla­sku po­ża­ru grzmia­ły okrzy­ki.

* * *
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: