- W empik go
Pierwsze Żniwa. Krew bogów - ebook
Pierwsze Żniwa. Krew bogów - ebook
Magia mogłaby być błogosławieństwem, ale nie tu. Nie w świecie rządzonym przez bogów. A jednak Łowczyni wiedziała, że wbrew wszystkiemu życie mogło być piękne. Feniks zdążył jej to pokazać. Nawet przeklęci talentem zwykle znajdowali swoje miejsce: w służbie bogom, w ukryciu… albo w ziemi. Niestety nie wszyscy mogli liczyć na równie łaskawy los. Nie, kiedy nosiło się taki dar jak Łowczyni. Nią stwórcy zainteresowali się osobiście. Sami wykuli z niej broń. Odebrali jej wszystko. Starli jedyną iskrę nadziei, przez którą pozwoliła sobie uwierzyć w szczęście. Teraz nadszedł czas, by świat spłynął krwią bogów…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396328946 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
STAW, KTÓREGO STRZEŻE FENIKS
– Padnij!
Berthram natychmiast wykonał polecenie i skulił się w siodle. Ostrzeżenie było zresztą zbędne, bo doskonale widział skaczącego ku niemu demona. Gorzej szło mu natomiast z obserwowaniem działań czarnowłosej. Łowczyni ruszała się tak szybko, że nawet złote oczy chłopaka nijak nie potrafiły za nią nadążyć. Jego zdolność pozwalała mu dostrzec jedynie świetlistą smugę energii. Nie miało to jednak większego znaczenia – nie musiał jej widzieć.
Gdzieś nad nim rozbrzmiał głuchy plask i moment później wszystko wokół pokryła krew i wnętrzności demona. Ostatni z piątki, na którą się natknęli, przeleciał dobre dwadzieścia kroków, nim jego ciało się zatrzymało. Pewnie nie zdążył nawet zauważyć, że jego pobratymcy nie żyją.
– Jesteś cały? – spytała beznamiętnie Łowczyni, wygrzebując się z cielska, w które się wbiła.
Jej głos był chyba jedyną rzeczą skutecznie przypominającą chłopakowi, że to wciąż ta sama dziewczyna, która niewiele ponad pół roku temu bała się tłumów. Niestety na głosie podobieństwa w zasadzie się kończyły.
Czarnowłosa zachowywała się i przede wszystkim wyglądała zupełnie inaczej. Jeszcze przed kilkoma tygodniami brat Berthrama mógłby jej pomóc wrócić do ludzkiej formy, ale teraz, bez niego, była uwięziona w ciele czegoś na kształt krzyżówki człowieka z demonem.
– Jestem – odparł złotooki, nie podnosząc na nią oczu.
Nie miał problemu z obserwowaniem jej poprzez swój dar, gdy widział tylko niewyraźny kształt znajomej świetlistej energii, lecz patrzenie na lśniące czerwienią oczy, godzące w niebo rogi, szponiaste dłonie, kamień i kryształy pokrywające jej lewą rękę oraz wirujące po jej szarej skórze pasma świetlistej energii nie było mu miłe. Zwłaszcza w chwilach takich jak ta, kiedy wizerunek dziewczyny dopełniała warstwa posoki świeżo ubitego demona.
– No to jedziemy dalej – mruknęła i ruszyła w stronę kulącego się nieopodal zralga. – Prowadź.
O ile chłopak wiedział, poprzedni wierzchowiec Łowczyni nauczył się ignorować mrowiącą aurę, którą dziewczyna roztaczała wokół siebie. Ten nie miał tyle szczęścia. Został brutalnie zdominowany i zwyczajnie nie miał siły się jej zbuntować. Podobnie jak Berthram.
***
Zatrzymali się długo po zmroku i – przynajmniej wedle wyliczeń chłopaka – krótko po przekroczeniu progu tysiąca mil od Xintaru. Jechaliby pewnie dalej, ale Berthram zauważył większą sadzawkę w pobliżu ich trasy, a Łowczyni miała w zwyczaju korzystać z każdej okazji, by zmyć z siebie demonią posokę.
On sam też pewnie powinien się obmyć albo chociaż ogolić, bo ciemna broda już na dobre zakryła mu szczękę. Jeśli natomiast rzeczywiście zdecydowałby się korzystać z brzytwy, wypadałoby, żeby skrócił też włosy, bo zaczynały mu już wpadać do oczu.
Tyle że zwyczajnie był na to zbyt zmęczony. Zresztą nawet gdyby siły nie stanowiły problemu, wiosna nie zdążyła jeszcze zapanować nad światem i woda w sadzawce musiała być lodowata, a jak na standardy ostatnich tygodni udało mu się wyjść z walki relatywnie czystym.
Wbrew jego staraniom natykali się na demony regularnie. Chłopak widział je z wielu mil, zwłaszcza kiedy się skupiał, i gdyby tylko Łowczyni pozwalała mu na swobodną zmianę trasy, w ogóle nie musieliby ich oglądać, lecz ona oczekiwała od niego najkrótszej możliwej drogi. Dla niej ciągłe potyczki były najwyraźniej niską ceną za skrócenie podróży o parę mil.
Berthram miał w tej kwestii zgoła odmienne zdanie. Mimo nakazów dziewczyny starał się korygować trasę, lecz niewiele to pomagało. Jeśli nie chciał konfrontacji, nie mógł pozwolić sobie na zbyt otwarte zmienianie kierunku jazdy, a zdawało się, że obecność czarnowłosej w jakiś niepojęty sposób wabi demony z całej okolicy. Podobnie zresztą jak kawki.
Symbolizujące wolę bogów ptaki miały dziwny zwyczaj zjawiać się w ich pobliżu niezależnie od pory dnia czy nocy. Z początku chłopak myślał, że z jakiegoś powodu przyczepił się do nich jeden konkretny ptak mający na to swoje własne ptasie przesłanki, ale nie. Na pewno nie była to ta sama kawka, bo ilekroć Łowczyni ją zauważała, nie szczędziła wysiłków, żeby ją przepłoszyć… Czy może raczej zabić. Na swoje szczęście ptaki były dość zwinne, lecz i tak kilka z nich nie uniknęło pocisków, które dziewczyna akurat miała pod ręką.
Berthram nie bardzo rozumiał to zachowanie, zwłaszcza na początku, zanim nie dotarła do niego niezwykłość zachowania ptaków. Nigdy nie uważał się za przesądnego, już prędzej można tak było nazwać jego brata. Chłopak zakładał zresztą, że czarnowłosa przejęła uznawanie kawek za zły omen właśnie od Darina. Na pewno jednak nie zamierzał z nią o tym rozmawiać. Choćby dlatego, że zwyczajnie nie miał siły pytać o rzeczy równie prozaiczne.
Był bardziej niż obolały. Ciągła jazda już naprawdę dawała mu się we znaki, dlatego kiedy tylko się zatrzymali, wyjął z juków trochę suszonego mięsa i oparty o pień drzewa zaczął beznamiętnie przeżuwać. Zralgi zaraz zresztą wzięły z niego przykład i ruszyły w głąb lasu szukać posiłku.
Żadne z jeźdźców nie bało się już, że bestie uciekną. Próbowały tego tylko parę razy, na samym początku podróży. Potem zrozumiały, że nie warto.
Trudno byłoby zresztą zabronić im nocnych łowów. Musiały coś jeść, a zabranie ze sobą zapasów dla zralga na tak długą podróż było zwyczajnie niewykonalne. Naprawdę dobrze się składało, że większość drogi biegła przez pełną zwierzyny puszczę. Nawet Berthramowi powoli kończyły się zapasy i musiał wydzielać sobie coraz mniejsze porcje.
Inna sprawa, że w tej kwestii mógł poprosić o pomoc dziewczynę. Nie bardzo rozumiał, jak magia mogłaby zastępować pożywienie, ale odkąd rozpoczęli podróż nie widział, by czarnowłosa cokolwiek jadła. Parę razy pozwolił sobie nawet zerknąć na zawartość jej juków i zapasy Łowczyni rzeczywiście zdawały się nienaruszone.
Jakby to nie było wystarczająco dziwne, Berthram mógłby przysiąc, że jeśli już, to czarnowłosa przybrała nieco na wadze. Choć w żadnym razie nie można było powiedzieć, że przestała być szczupła.
Chcąc nie chcąc, chłopak miał okazję dobrze jej się przyjrzeć, i to nie tylko za pomocą swojego talentu. Nie miał śmiałości spytać ją o powód, ale dziewczyna zupełnie ignorowała jego obecność, gdy miała okazje się obmyć. Jak gdyby nigdy nic zdejmowała z siebie wszystko, wchodziła do lodowatej wody, zanurzała się cała, a po kilku dłuższych chwilach wychodziła i ubierała się z powrotem. Z jego punktu widzenia wyglądało to niemal jak rytuał, i to raczej z kategorii tych mniej przyjemnych, bo mimo obojętnego wyrazu twarzy widać było, że dziewczyna trzęsie się z zimna.
Berthram starał się jednak nie gapić. Raz, że czuł się bardziej niż niezręcznie ze względu na pamięć o Darinie, a dwa, że naprawdę nie chciał sprawdzać jej cierpliwości.
– Jak daleko jeszcze? – Wyrwała go z zamyślenia, najwyraźniej skończywszy ablucje.
Chłopak mimochodem spojrzał w jej stronę. Dopiero wychodziła ze stawu i krople na jej szarej, otoczonej świetlistą aurą skórze skrzyły się istną plejadą błysków, podkreślając kształty czarnowłosej.
Gdyby to była jakakolwiek inna dziewczyna, Berthram miałby pewnie problem z odwróceniem oczu, ale stała przed nim Łowczyni. Natychmiast wbił wzrok w ziemię u jej stóp i skupił się na jej słowach.
Co dzień słyszał to pytanie i co dzień nie wiedział, jak na nie odpowiedzieć.
– Nie wiem. Wydaje mi się, że jesteśmy już na właściwym obszarze, ale wskazówki co do konkretnej lokalizacji są zbyt niejasne, żebym…
– Co stanowi problem? – przerwała mu Łowczyni, naciągając na mokre ciało mocno już zniszczony strój, który dawniej służył jej jako baza pod zbroję.
– Przecież wiesz, że tego miejsca nie ma zaznaczonego na żadnych mapach. To, że Nadinowi w ogóle udało się zorganizować te kilka ksiąg, i tak zakrawa na cud. Nie wiem, skąd jego ludzie musieli je ukraść, i chyba nie chcę wiedzieć. W każdym razie żaden z ich autorów nie był kartografem… Żaden z nich nie był nawet w tym całym Sanktuarium Duchów Studni osobiście, nie wspominając nawet o Wewnętrznym Sanktuarium! To tylko zbiory relacji śmiertelników, którzy tam zbłądzili, i opracowania ich historii. Brakuje mi szczegółów.
– Może Łowcy Bogów nie dali ci wszystkiego, co znaleźli?
– Nie sądzę. Nadin wydawał się szczerze dumny, że zdobył te księgi. No ale fakt. O ile przyznam, że w trakcie pobytu w ich bazie cała ta banda nieco mnie do siebie przekonała, o tyle mam pewne wątpliwości co do intencji tej ich rady.
– Cuchnęło tam demonami… – mruknęła z odrazą Łowczyni, unosząc na wysokość oczu łańcuch z wiszącą na nim odznaką… czy raczej tym, co z niej zostało.
Berthram przełknął ślinę.
– Może. Na pewno ich nie zauważyłem. Wiem tylko, że to dziwne, że rada nie chciała przedstawić cię tym ich „zwierzchnikom”.
Czarnowłosa pokiwała powoli głową w zamyśleniu i nałożyła sobie łańcuch na szyję. Trójramienna gwiazda w kształcie litery „Y”, teraz z wyłamanymi górnymi ramionami i odwrócona, nie oznaczała już przynależności do Mrocznych Najemników, ale właśnie do Łowców Bogów.
Po wydarzeniach sprzed miesiąca – zdradzie naczelnika i śmierci Darina – Berthram sam nie potrafił już z dumą nosić symbolu swojej dawnej gildii, lecz na myśl o równie otwartym zaprzeczaniu jej, wciąż go mierziło. Zresztą wyłamanie w taki sposób ramion żelaznej gwiazdy wymagałoby zastosowania jakiegoś bardzo precyzyjnego zaklęcia albo potwornej siły, z czego na pierwsze złotooki nie miał pomysłu, a drugim – w przeciwieństwie do Łowczyni – zwyczajnie nie dysponował.
– Zajmiemy się tym, kiedy skończymy tu – powiedziała dziewczyna. – Sprawdź jeszcze te księgi. Może coś przeoczyłeś.
Berthram westchnął.
– Wiesz, jest jedna rzecz, która często się przewija w relacjach z pobytu w Sanktuarium. Niemal wszyscy, którzy tam dotarli, wierzą, że to Duchy Studni ich tam sprowadziły. Może powinniśmy czekać na jakiś znak albo…
– Sprawdź jeszcze te księgi. Może coś przeoczyłeś – powtórzyła Łowczyni.
Najwyraźniej to był koniec rozmowy.
***
Nie chciała zasnąć. Nie mogła zasnąć. Nienawidziła snów.
Gdyby mogła, jechałaby dalej, byleby ruch pomógł jej utrzymać powieki szeroko otwarte.
Niestety Berthram spać musiał. Bez wątpienia i tak był już na skraju wytrzymałości. Dlatego też co noc zatrzymywali się i co noc musiała toczyć tę upiorną walkę ze zmęczeniem.
Czasem po prostu wygrywała, czasem musiała się uciekać do wbijania sobie szponów w przedramię, by rozbudzić się bólem, ale czasem krok po kroku oddawała pole. Siadała… Kładła się… Zamykała powieki, żeby choć na moment dać oczom odpocząć, i…
…Znowu patrzyła na krew, gnijącą w oczach ranę i usta raz po raz wypowiadające nieme, słodkie i zatrute już na zawsze słowa:
Kocham Cię…
Obudziła się wściekła. Serce tak jej waliło, że szum krwi w uszach zdawał się ogłuszający, a ściśnięte z bólu gardło ledwo przepuszczało powietrze.
Nie potrafiła powstrzymać płaczu, dlatego wstała i chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie. Nie chciała, żeby Berthram widział ją w tym stanie… By ktokolwiek ją taką widział.
Nienawidziła snów.
***
Berthram zasypiał, myśląc o Łowczyni, i budził się, słysząc, jak dziewczyna nuci jakąś melodię. Czy tego chciał, czy nie, w ostatnich tygodniach czarnowłosa definiowała całe jego istnienie.
Tego poranka miał poważny problem, żeby zacząć dzień. Zwyczajnie nie miał siły się podnieść, a perspektywa kolejnych kilkunastu godzin w siodle wcale go nie zachęcała. Wiedział, że jeśli się poruszy, Łowczyni każe mu się zbierać, dlatego trwał w bezruchu, zdecydowany wydrzeć z poranka jeszcze choćby trochę odpoczynku.
Nie wyobrażał sobie, jakim cudem ona sama była w stanie funkcjonować. Czuwała, kiedy zasypiał i kiedy wstawał. Nawet budząc się w nocy, zawsze widział, że Łowczyni jest na nogach albo w ogóle nie ma jej w pobliżu. Najgorsze było w tym to, że czarnowłosa w żadnym razie nie wyglądała, jakby sen był jej zbędny. Berthram nie miał wątpliwości, że magia ułatwiała jej opieranie się senności, ale dziewczyna i tak sprawiała wrażenie bardziej niż zmęczonej.
Nie rozumiał, dlaczego tak bardzo zależało jej, by nie spać. Nie mogło chodzić o bezpieczeństwo. Te demony, które znalazły się w pobliżu ich obozowiska, atakowały i ginęły niezwłocznie, a przed zaśnięciem chłopak i tak zawsze się upewniał, czy w okolicy nie ma więcej bestii. Nie było żadnego powodu, by dziewczyna czuwała. Raz nawet Berthram odważył się ją o to spytać, lecz nie zaszczyciła go odpowiedzią.
Tego dnia, leżąc w bezruchu, zastanawiał się, czy nie powinien ponowić pytania. Mimo że ich relacje już wcześniej były nieco skomplikowane, a teraz na zawsze stanęły pod znakiem zapytania, martwił się o czarnowłosą. Zanim się jednak zdecydował, w ucho wpadły mu nuty melodii, której nie słyszał od dawna, bardzo dawna. Nigdy dotąd nie miał okazji wsłuchać się w to, co o poranku mruczała dziewczyna, bo przy pierwszej oznace tego, że już nie śpi, ta milkła, ale teraz nie miał wątpliwości.
– Dari… Feniks nauczył cię tej melodii? – spytał z pewnym zdziwieniem, podnosząc się na łokciach i zmuszając się, by nazwać brata imieniem, które przybrał krótko przed poznaniem Łowczyni.
Wtedy zobaczył coś, czego zdecydowanie nie spodziewał się ujrzeć ani tego dnia, ani w ogóle w przewidywalnej przyszłości – dziewczyna uśmiechnęła się ciepło.
– Nie… Darin mnie jej nauczył – powiedziała czarnowłosa, wbijając rozmarzone spojrzenie w pustkę.
Berthram nie bardzo wiedział, jak zareagować. Łowczyni nigdy nie nazywała jego brata imieniem z dzieciństwa i nie bardzo rozumiał, jakie miało ono znaczenie w tej konkretnej kwestii. Zanim jednak udało mu się przełożyć swoją dezorientację na jakieś konkretne pytanie, uśmiech zniknął z twarzy dziewczyny, a ona sama wbiła w niego twarde spojrzenie.
– Zbierajmy się.
***
Znów znalazł się w siodle. Znów jechał, nie bardzo wiedząc dokąd. Rozglądał się uważnie – przynajmniej na tyle, na ile pozwalało mu na to zmęczenie. Szukał czegokolwiek, co mogłoby świadczyć o tym, że był na dobrej drodze, ale nie widział nic.
Nie potrafił się zdecydować, czy był tam z własnej woli, czy dlatego, że bał się zawrócić.
Z jednej strony chciał pomóc czarnowłosej, lecz z drugiej ta podróż i każda chwila w jej towarzystwie kosztowała go więcej sił, niż kiedykolwiek myślał, że zdoła z siebie wykrzesać. I nie chodziło nawet o fizyczne zmęczenie czy samą obecność. Chodziło o poczucie winy, które czuł, gdy na nią patrzył. Gdyby tamtego dnia nie powiedział naczelnikowi, gdzie leżała jej jaskinia…
Inna sprawa, że właśnie to poczucie winy było powodem, dla którego chciał jej pomóc. To ono nie pozwoliło mu odejść, gdy był ku temu czas, i to ono trzymało go przy niej w trakcie tej podróży. Był jej coś winien i im dłużej nosił to w sobie, tym trudniej było mu się oprzeć myśli, że nigdy nie zdoła spłacić tego długu. Wywarcie zemsty na bogach wydawało mu się zupełną abstrakcją, ale jeśli taki był jej cel, to w tym właśnie zamierzał jej pomóc.
Zresztą… Po ostatnich kilku tygodniach nie miał wątpliwości, że jeśli zabicie jednego ze stwórców było w ogóle możliwe, to właśnie ona mogła tego dokonać. Dziewczyna od dawna przebąkiwała o tym, że świat bez bogów byłby lepszy, ale po śmierci Darina… Jeśli nienawiść mogła zabijać, to właśnie ta jedna śmierć przekuła nienawiść Łowczyni w ostrze.
Właśnie tego typu rozważania obijały się o głowę Berthrama, kiedy na skraju swojego pola widzenia zobaczył… coś.
– Chyba znalazłem nasz znak – powiedział do Łowczyni, zmieniając kierunek jazdy.
– Co widzisz? – spytała tamta wyraźnie ożywiona.
– Chciałbym wiedzieć, ale jest cholernie daleko i strasznie dziwnie się świeci. Nie mogę rozróżnić kształtów – odparł niepewnie, szczerze wątpiąc w to, co podpowiadały mu oczy. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
– Myślisz, że to Duchy Studni?
– Na pewno nie. To coś lata. Musimy przyśpieszyć, bo się oddala.
***
– Zatrzymaj się na moment – usłyszała Łowczyni.
Odkąd Berthram zgłosił jej, że złapał ślad, minęło już dobre kilka godzin i dziewczyna zdążyła uznać, że musiał to być fałszywy trop. Nie bardzo jej to zresztą przeszkadzało. Skoro według niego dotarli na właściwy obszar, a dalsze wskazówki były niejasne, to równie dobrze mogli tam błądzić do skutku. Ostatecznie jej się nie śpieszyło. Ważne było tylko, by nie siedzieć w miejscu. Nie mogła siedzieć bezczynnie. Bezczynność pozostawiała ją na pastwę myśli.
– Co widzisz? – spytała, starając się zapanować nad mieszanką rodzących się w niej uczuć.
Powoli zaczynała zdawać sobie sprawę, że tak naprawdę wcale nie spodziewała się dotrzeć do celu. Nie wiedziała, co powinna powiedzieć na miejscu ani czy w ogóle może zaufać tym całym Duchom Studni, lecz musiała zaryzykować. Jej życie było coś warte wyłącznie, jeśli miała mieć szansę się zemścić.
– Zaraz przed nami jest coś na kształt sporej doliny. Zdaje się, że to dom kilku gatunków większych… stworzeń, ale nie wyglądają na agresywne. Nasz znak wylądował zaraz przy samym jej centrum. Tam chyba jest to Wewnętrzne Sanktuarium, bo kiedy patrzę w tamtą stronę… Powiedzmy, że mnie to razi.
– Wiesz, co to za stworzenia?
– Nie jestem pewien, a w to, co wydaje mi się, że widzę, i tak mi nie uwierzysz. W każdym razie sceneria pasuje do opisów z książek – powiedział Berthram, kręcąc głową. – Zresztą sporo ich. Zaraz sama zobaczysz.
Łowczyni zdecydowanie wolałaby usłyszeć bardziej konkretną odpowiedź, ale nie miała siły na więcej słów. Zacisnęła tylko zęby i ruszyła dalej. W końcu zaraz miała przekonać się sama.
Jak się okazało, owe „zaraz” trwało jeszcze dobre piętnaście minut. Dopiero wtedy gęsty las się urwał, ustępując miejsca szerokiemu na kilkanaście stóp pasowi trawy. Za nim natomiast wznosił się dorównujący wysokością okolicznym drzewom „mur”. Tylko to określenie pasowało do ciągnącej się aż po horyzont formacji skalnej, pasującej raczej wyglądem do kanionu, w którym dawniej mieszkała Łowczyni, niż do środka lasu.
– Po drugiej stronie jest ta dolina? – spytała dziewczyna, zatrzymawszy się i spojrzawszy na Berthrama.
W odpowiedzi ten skinął głęboko głową. Łowczyni westchnęła ciężko. Wcale nie czuła się gotowa na to spotkanie, lecz nie sądziła, by kiedyś miał nadejść lepszy dzień na ten krok. Wszystko albo nic.
– Twoje książki wspominały coś o tym, co mówić, żeby przekonać te Duchy do pomocy?
– Mogło mi coś umknąć, ale jestem przekonany, że w żadnym z podań nie było nic o rozmowie – odparł chłopak. – Pojawiał się dość często motyw tego, że Duchy Studni decydowały, czy dany śmiertelnik jest godny, ale autorzy zbiorów zgodnie uznali, że to już raczej element interpretacji relacjonujących.
Oby, bo wcale nie czuję się godna… – pomyślała, kiwając nieprzytomnie głową, po czym zmusiła swojego zralga, by zbliżył się do muru skał, i zwróciła się do chłopaka:
– Jakieś pomysły, jak przez to przejść?
– Obawiam się, że jeśli nie planujemy wyrąbać sobie w tym dziury, to będziesz musiała sama spróbować się tam wdrapać, a ta skała jest raczej gruba. W najcieńszym miejscu… – zaczął chłopak, ale urwał, a Łowczyni zatrzymała gwałtownie swojego zralga. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą była lita skała, ziała wyrwa dość szeroka, by dwa zralgi mogły się w niej minąć w pełnym pędzie. Fragment ściany najzwyczajniej w świecie zniknął.
– To jest w ogóle prawdziwe? – spytała dziewczyna, zbliżywszy się niepewnie do ściany skał.
– Wygląda jak prawdziwe, ale ten fragment, który zniknął, też tak wyglądał – stwierdził Berthram.
– To chyba rozstrzyga kwestię tego, czy Duchy Studni to też bogowie… – mruknęła dziewczyna, kładąc rękę na skalnej ścianie. Rzeczywiście poczuła pod palcami twardą powierzchnię. – Chodźmy.
Berthram miał rację, kiedy próbował jej zasugerować, że przebijanie się przez skałę jest kiepskim pomysłem. Prowadzący na drugą stronę tunel miał dobre trzydzieści stóp. Z tego powodu dziewczyna nie od razu zobaczyła to, co czekało na nią po drugiej stronie, ale potem… Musiała przyznać, że nie uwierzyłaby chłopakowi, gdyby próbował opisać jej czekającą na nich scenerię.
Dolina, bo teren otoczony skalnym murem faktycznie znajdował się nieco niżej, zdawała się kilkukrotnie większa od dzielnicy najemników w Xintarze. Jej wnętrze zajmowało morze trawy upstrzone niewielkimi skupiskami drzew i skalnymi filarami. Tym, co w dolinie było niezwykłe, okazali się jednak jej mieszkańcy.
Jeśli jej niedoskonałe oczy pozwalały dziewczynie dostrzec to wszystko, to zdecydowanie rozumiała zachowanie Berthrama.
Nawet stąd mogła zliczyć przynajmniej dwa tuziny bestii, których nigdy wcześniej nie miała szansy zobaczyć na własne oczy. W pobliżu małego zagajnika patykowate ciała i pokryte szczeciną ryjki zdradzały lesze. Niewiele dalej na trawie drzemała rodzina przypominających przerośnięte niedźwiedzie o krótkich pyskach drugadów. A zaraz obok niej smukłe, podobne do lisów humanoidalne stworzenia ścigały się dookoła jednego z kamiennych filarów.
To były jednak te „normalniejsze” z istot, które dziewczyna dostrzegła, choć gatunku tych ostatnich nie rozpoznawała nawet z podręczników Mrocznych Najemników. W kwestii tych bardziej niezwykłych… w zasięgu jej wzroku znalazły się nie jeden, nie dwa, ale aż trzy smoki, z czego dwa siedziały zwinięte na ziemi, a trzeci szybował nisko nad doliną. I to nie były demony klasy smok, ale prawdziwe SMOKI.
Od pyska do końca ogona bestie musiały mierzyć przynajmniej siedemdziesiąt pięć stóp. Jednego pokrywała czerwona łuska, pod którą grały potężne mięśnie. Stał na czterech łapach zakończonych pokaźnymi szponami, a z jego pleców wyrastały dwa ogromne błoniaste skrzydła. Drugi był podobny, choć wydawał się znacznie szczuplejszy, jakby wychudzony. Jego skrzydła rozciągały się od przednich łap na podobieństwo nietoperzych, a łuski mieniły mu się najjaśniejszymi odcieniami błękitu. Trzeci – ten szybujący właśnie w powietrzu – był nieco innej postury. Jego tułów zdawał się rozciągnięty, niemal na podobieństwo wężowego, a łapy krótsze. Skrzydła, podobnie jak u czerwonego, wyrastały mu z pleców, a łuski miały głęboki, morski kolor.
Nawet smoki nie przykuwały jednak wzroku tak bardzo jak istota będąca zapewne owym znakiem, o którym mówił Berthram. Kilkaset kroków od nich, w centrum doliny, za nieco niepasującym do otoczenia białym, skalistym wzniesieniem znajdowała się kolejna, przypominająca mur formacja skalna. Tym razem wyraźnie jednak widać było szczelinę tworzącą przejście w murze i prowadzącą do niej skalną rampę, a przy niej, na szczycie jednego z kamiennych filarów siedział… feniks.
Dziewczyna nie mogła się zdecydować, czy widok ten był kpiną, czy błogosławieństwem. Ptak musiał ważyć więcej niż ona, Berthram i ich wierzchowce razem wzięci, a o ile fizjologia smoków, choć nieprawdopodobna, jeszcze mieściła się jej w głowie, tak zdawało się, że feniks naprawdę składa się z gęstych jęzorów płomieni.
– Mówiłem, że cię tu doprowadzę – powiedział nagle złotooki, a w jego głosie pobrzmiewała duma przemieszana z ulgą.
Dopiero wtedy Łowczyni zdała sobie sprawę, że zatrzymała się przy wejściu do doliny i trwa tak z lekko rozchylonymi ustami. Pokręciła więc energicznie głową, zacisnęła zęby i ruszyła w stronę centrum doliny… To znaczy ruszyłaby, gdyby zaraz po tym, jak spięła swojego zralga, na prawo od niej nie rozległ się klekot.
Kilkanaście kroków dalej na wewnętrznej ścianie muru otaczającego dolinę siedział owad stanowiący coś na kształt krzyżówki pomiędzy konikiem polnym a skolopendrą, z tą drobną różnicą, że rozmiarami przypominał raczej konia.
Dziewczyna zacisnęła pięści i instynktownie zeskoczyła ze zralga w stronę potwora.
– Prosiłbym, byś tego nie robiła – usłyszała nagle dziewczyna.
Głos był bardzo głęboki i jakby nieco ospały. Łowczyni natychmiast rozejrzała się wokół w poszukiwaniu jego źródła, ale nie zauważyła żadnego oczywistego rozmówcy, a niedawne doświadczenia z lewiatanami przyzwyczaiły ją już do tego, że słyszenie głosu wcale nie musiało równać się słyszeniu dźwięku.
Wtedy po prawej na nowo rozległo się klekotanie. Dziewczyna znów się spięła, lecz spojrzawszy na owada, zauważyła, że ten właśnie się od niej oddalał, przebierając odnóżami z zadziwiającą szybkością.
– Witaj w Sanktuarium, Córo Wiecznego – usłyszała w głowie ten sam głos.
Na dźwięk tytułu, jakim do tej pory zwracały się do niej wyłącznie demony, po plecach Łowczyni przeszedł zimny dreszcz, lecz wrażenie to zaraz wyparły ważniejsze sprawy. Tym razem na skraju swojego pola widzenia czarnowłosa zauważyła ruch, który mógł… musiał wiązać się ze źródłem głosu.
Setki stóp dalej, przy samym Wewnętrznym Sanktuarium to, co wcześniej wzięła za białe wzgórze, poruszyło się nagle, obróciło, rozprostowało nogi, rozciągnęło skrzydła i… okazało się kolejnym smokiem.
Ten był wprost gigantyczny. Żaden z lewiatanów, które dziewczyna spotkała, nie mógł się z nim choćby równać. Nie licząc barwy, spośród swoich krewniaków najbardziej przypominał czerwonołuskiego, lecz przy takiej różnicy rozmiarów trudno było je ze sobą porównać.
Jak coś tak wielkiego może w ogóle żyć? – pomyślała dziewczyna, lecz zaraz pokręciła głową, wsiadła z powrotem na swojego zralga i zmusiła go do ruszenia w stronę smoka. Jej wierzchowiec w żadnym razie nie był do tego chętny. Najwyraźniej lepiej znosił towarzystwo demonów niż gargantuicznych gadów, ale jego zdanie niewiele ją obchodziło.
Gdzieś za sobą usłyszała, jak Berthram również pogania swojego wierzchowca. Nie była pewna, czy ruszy za nią. Ostatecznie wywiązał się już z obietnicy, ale cieszyła się, że nie zostawił jej samej. Zaraz jednak uwaga czarnowłosej ponownie musiała skupić się na zamieszkujących dolinę stworzeniach.
Tak jak podejrzewała, żyło ich tam o wiele więcej, niż początkowo zauważyła. Najpierw z ziemi obok niej podniosło się coś, co wcześniej wzięła za porośniętą roślinnością stertę skał, a co okazało się olbrzymim żółwiowatym stworzeniem. Potem minęła przypominające owce istoty z dziwnymi pyskami najeżonymi wystającymi spomiędzy warg zębami. A po nich następne i następne.
Mieszkańcy doliny przerywali wszystko, czym się zajmowali, i wyłaniali się ze swoich kryjówek, by obserwować ich przejazd, a dziewczyna nie mogła odpędzić od siebie wrażenia, że wcale nie patrzą na nich przychylnym wzrokiem. Odruchowo znów zacisnęła pięści i spięła się, by w razie czego móc wyskoczyć z siodła. Wątpiła, by mieszkańcy doliny potrafili jej zagrozić, ale jechał z nią Berthram.
– Będę nalegał, byś się powstrzymała – usłyszała po raz kolejny.
Nie miała już najmniejszych wątpliwości, że przekaz pochodził od białego smoka. Monstrum siedziało teraz wyprostowane i wyraźnie czekało na nich, zagradzając im drogę do rampy prowadzącej ku Wewnętrznemu Sanktuarium.
Dziewczyna zacisnęła zęby i popędziła swojego wierzchowca. Zatrzymała się dopiero jakieś pięćdziesiąt kroków od smoka. Biorąc pod uwagę jego rozmiar, wydawało się, że to właściwa odległość. Z tak bliska monstrum wyglądało na jeszcze większe. Sama jego szczęka była tak wielka, że połknięcie zralga w całości nie powinno stanowić dla niego najmniejszego problemu.
– Ja i mój towarzysz szukamy Duchów Studni! – zawołała Łowczyni możliwie spokojnym tonem. – Pozwól nam przejść.
– Duchy uprzedziły nas o waszym przybyciu – odezwał się znowu głos. – Część z nich w istocie pragnie objąć cię swoją obecnością, dlatego pozwoliły wam trafić do swojego Sanktuarium, lecz chcą się spotkać wyłącznie z tobą, Córo Wiecznego. Mamy przepuścić tylko ciebie.
Łowczyni zacisnęła pięści. Nie potrzebowała Berthrama, ale jeśli chciał jej towarzyszyć, wolała nie iść tam sama.
– A jeśli będę nalegać?
Na te słowa powietrze przeszyła niska wibracja, którą formalnie należałoby zapewne nazwać warknięciem, lecz w jej tonie słychać było raczej zawód. Gorzej, że kiedy ta przebrzmiała, do uszu Łowczyni dotarły pomruki zza jej pleców. Natychmiast obejrzała się za siebie i zobaczyła, że wszystkie stworzenia, które minęli w drodze tutaj, stały teraz murem kilkadziesiąt kroków za nimi.
– Wtedy będziemy musieli spróbować cię powstrzymać – przyznał biały smok. – Nie wątpię, że polegniemy, lecz taka jest nasza powinność. Zważ jednak, że wedle mojej wiedzy, pragniesz pomocy Duchów Studni. Nierozważnym byłoby zaczynać audiencję od rozlewu krwi.
Łowczyni przymknęła oczy. Wiedziała, że gad ma rację, ale…
– Zostanę – powiedział Berthram, kładąc jej dłoń na ramieniu.
Nawet nie wiedziała, kiedy do niej podjechał. Jego dotyk sprawił, że cała się wzdrygnęła i odsunęła instynktownie, po czym spiorunowała go spojrzeniem. Niesłusznie.
Chłopak natychmiast spuścił wzrok.
– Będę tu na ciebie czekać – dodał.
Czarnowłosa odetchnęła głęboko. Twarz miał bladą jak wapno i na pewno nie uśmiechało mu się pozostanie tu w towarzystwie tych wszystkich bestii, ale był gotów to dla niej zrobić. Nie zasługiwał na takie traktowanie.
– Dziękuję – powiedziała, choć słowo ledwo przeszło jej przez gardło.
Berthram skinął krótko głową.
– Będzie jak sobie życzysz, smoku – oznajmiła Łowczyni, schodząc z siodła. – Zważ jednak, że tu wrócę i nierozważnym byłoby dopuścić do krzywdy mojego towarzysza.
Smok nie odpowiedział. Zamiast tego w momencie, gdy ostatnie słowo uleciało z jej ust, w miejscu łusek bestii pojawiło się nieskazitelnie białe światło. Wyglądało to tak, jakby ciało smoka zmieniło się w jaśniejącą masę, która zaraz zaczęła się kurczyć aż do rozmiarów niewiele większych od jej wzrostu. Wtedy na nowo stężała w ciało.
– Masz nasze słowo – rzekł smok, ukłoniwszy się lekko, przyciskając do piersi łapę… czy raczej to, co wcześniej było jego łapą.
Przed Łowczynią stał teraz całkiem przystojny, wysoki mężczyzna o długich, białych włosach, wściekle niebieskich oczach, delikatnie szpiczastych uszach i rysach przywodzących na myśl krzyżówkę człowieka i elfa, odziany w biały, zdobiony srebrem płaszcz.
– Osobiście dopilnuję jego bezpieczeństwa – dodał smok, prostując się, i ruchem dłoni wskazał Łowczyni drogę.
Dziewczyna stłumiła westchnienie i spojrzała w stronę Berthrama. Chłopak nie miał zbyt pewnej miny, ale skinął ku niej głową. Nadszedł czas ruszać.
Łowczyni wcale nie chciała rozmawiać z kolejnymi bogami. Wcale nie chciała ich o nic prosić. Oni wszyscy musieli odejść. Tylko to się liczyło. A jednak zacisnęła zęby i ruszyła naprzód. Jeśli owe Duchy mogły rzeczywiście jej pomóc, zamierzała przełknąć dumę i o tę pomoc poprosić. Wszystko, byleby tylko mogła pomścić Feniksa.
Właśnie o tym myślała, zeskakując ze zralga i mijając białowłosego, i to właśnie zaprzątało jej myśli, kiedy dotarła do wydrążonej w skale ścieżki. Tam jednak zwróciła uwagę na ognistego ptaka.
Feniks wbijał w nią spojrzenie pary płonących oczu i przyglądał się jej z zainteresowaniem. Głaz, na którym siedział, mógł mieć sześć stóp wysokości i znajdował się zaraz przy ścieżce, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Z bliska dziewczyna nie tylko widziała, że cała roślinność wokół niego albo spłonęła, albo została wysuszona na wiór, ale też czuła jego ciepło. Momentalnie zrobiło jej się go żal. On też zabijał wszystko, czego dotknął.
Dziewczyna pokręciła głową i zacisnęła usta, postąpiła parę kroków w górę ścieżki, tak aby znaleźć się nieco wyżej, po drugiej stronie ognistego ptaka. Potem wyciągnęła ku niemu dłoń, czując, jak jej talent przyjmuje ekstremalną temperaturę.
Bestia z początku wyraźnie nie wiedziała, jak się zachować. Potem ostrożnie, jakby z wahaniem, wyciągnęła głowę w stronę jej dłoni i pozwoliła położyć sobie rękę na złożonym z płomieni dziobie.
Łowczyni nie czuła bólu, a ku własnemu zaskoczeniu trafiła palcami na twardą powierzchnię, cokolwiek ją tworzyło. Dziewczyna bez zastanowienia pogładziła feniksa po dziobie. Mogłaby przysiąc, że wśród płomieni zobaczyła łzę – łzę istoty, której własna natura nie pozwoliła dotąd dotknąć niczego, co żyje, nie niosąc mu śmierci.
***
Ścieżka do Wewnętrznego Sanktuarium nie należała do szerokich. W węższych miejscach jej krawędzie dzieliły od siebie może dwie stopy. Dopóki pięła się wzdłuż zbocza, była dość stroma, później jednak, gdy zagłębiła się w skałę, zdawała się nienaturalnie wręcz równa – taka zresztą pewnie właśnie była.
Ściany po obu stronach ścieżki pięły się jeszcze dziesiątki stóp wyżej i ktoś inny na miejscu Łowczyni mógłby zacząć się czuć niekomfortowo. Ona jednak nie zwracała na to szczególnej uwagi – miała większe zmartwienia na głowie.
Ścieżka nie wiodła jej zbyt długo w głąb skały. Jej płaski odcinek miał może dwadzieścia kroków długości. Z początku dziewczyna nie bardzo rozumiała, co widzi u jego krańca, ale w miarę zbliżania się zaczęła rozróżniać kolejne warstwy roślinności, aż w końcu u wylotu… Stanęła przed najpiękniejszym widokiem, jaki widziała. Mogła go porównać wyłącznie z krajobrazem, który dane jej było zobaczyć z muru Xintaru, ale w tym wypadku piękno przybrało zupełnie inny wyraz.
Zamiast ostrych szczytów górskich, jeszcze ostrzejszych budynków miasta i gniewnych fal bezkresnego morza zobaczyła gaj. To, co z zewnątrz przypominało raczej kopiec, rzeczywiście okazało się kolejnym skalnym murem otaczającym niewielkie połacie ziemi porośniętej najbardziej niesamowitą roślinnością, jaką kiedykolwiek widziała.
Trawa u jej stóp lśniła głęboką zielenią, a rozsiane tu i ówdzie kwiaty miały barwy i kształty, których dziewczynie nie było dane widzieć nawet na xintarskich rynkach. Największe wrażenie wywarły na niej jednak drzewa o fioletowej korze i wielkich, intensywnie niebieskich liściach. Ich korony sięgały niemal do szczytu skalnego muru, korzenie tworzyły na ziemi gęstą plątaninę, a pnie były tak pokaźne, że dziesięciu mężczyzn nie potrafiłoby ich objąć. Siłą rzeczy ze względu na rozmiar kotlinki drzew nie było wiele. Mimo to ich garstka wystarczała, by pokryć obszar pod nimi w półmroku, w którym światło błąkających się wszędzie, zapewne równie niezwykłych świetlików, stało się bardzo wyraźne.
Przez jeden krótki moment Łowczyni zapomniała o wszystkich dręczących ją myślach i chłonęła rzeczywistość. Później przypomniało jej o sobie zmęczenie, a ona instynktownie odpowiedziała na nie, skupiając się na celu. Przybyła tu, by prosić o pomoc duchy studni, i tylko to się liczyło.
Dziewczyna postąpiła kilka kroków między drzewa. Z początku nie widziała nic, co można by nazwać studnią, lecz po chwili jej oczom ukazała się niewielka sadzawka usytuowana w samym centrum kotlinki. Sama w sobie wyglądała bardzo prosto. Poza tym, że nie dało się w niej dostrzec choćby śladu mułu, a całe jej dno tworzyły skały, mogłaby uchodzić za najzwyklejszą z sadzawek – gdyby tylko jej woda nie jaśniała delikatną poświatą.
Łowczyni ruszyła ku niej żwawym tempem, ale z każdym stawianym krokiem zwalniała. Nie wiedziała, co zrobi, jeśli duchy jej odmówią. Nie mogła przecież tak po prostu zawrócić.
– Duchy tego miejsca, przybyłam prosić was o pomoc! – zawołała, stanąwszy nad taflą wody.
Ze wszystkich sił starała się mówić z szacunkiem i bez kpiny w głosie. Brzydziła ją sama myśl o proszeniu bogów o cokolwiek, ale starała się zepchnąć ją głębiej.
– Jestem tą, którą nazywacie Córą Wiecznego – podjęła, nie uzyskawszy odpowiedzi. – Podobno czekałyście na mnie.
Odpowiedziała jej cisza. Jeśli Studnię rzeczywiście zamieszkiwały jakieś duchy, najwyraźniej wcale nie zależało im na rozmowie.
– Pierwszy kazał mi was odnaleźć. Twierdził, że potraficie mi pomóc! – mówiła, a jej słowom towarzyszyła coraz głębsza rozpacz.
Wciąż nic.
– Proszę… nie ignorujcie mnie… – powiedziała łamiącym się głosem.
Czuła, że jest na skraju. Dłużej już nie mogła. Nie mogła już dłużej tego znosić.
– Nie ignorujcie mnie! – zawyła z wściekłością i zamachnęła się lewą ręką ku tafli wody.
Nie trafiła w nic. Powierzchnia cieczy ugięła się przed jej ręką tak, że jej szpony nie dosięgnęły wody.
Dziewczyna zamarła. Przez chwilę nie mogła przetworzyć tego, co właściwie zaszło. Dopiero po paru sekundach dotarło do niej, co to oznaczało. Studnia rzeczywiście była zamieszkana, ale Duchy odmawiały jej choćby rozmowy.
Wtedy przez jej myśli przetoczyło się echo dokładnych słów Pierwszego:
Potrzebowałabyś najpierw nakłonić do pomocy kogoś pokroju Duchów Studni, kto umiałby rozszerzyć limit tego, co potrafisz w siebie przyjąć. Niestety one same są raczej nieosiągalne…
Łowczyni padła na ziemię. Czuła, jakby żelazna obręcz zaciskała jej się na gardle. Oczy nabiegły łzami i nie potrafiła już ich powstrzymywać. Bezsilny szloch trząsł jej ciałem o wiele dłużej, niżby sobie tego życzyła. Nie potrafiła go opanować. Cała ta podróż na nic. Wszystkie jej wysiłki na nic. Jedyna przyszłość, jaką potrafiła sobie wyobrazić, zamknęła przed nią drzwi.
A jednak najgorsze było drzemiące w podbrzuszu przypomnienie, że miała inne powinności, że nie mogła po prostu zostać tam na ziemi i umrzeć. Nie miała siły nawet o tym myśleć. Nie miała dość siły, by dalej trwać, a tym bardziej nie miała siły na zmianę, której wymagało od niej to brzemię. Nie potrafiła sobie choćby wyobrazić noszenia go. Nie bez Feniksa.
Musiała coś zrobić. Musiała zatrzymać tok myśli, które spiralą staczały się w miejsca, z których dziewczyna obawiała się, że nie ma już powrotu. Kiedy tylko to do niej dotarło, wczołgała się do Studni. Nie była pewna, czemu to zrobiła. Kierowała nią już czysta panika. Może liczyła, że sprowokuje w ten sposób Duchy do reakcji, a może raczej miała nadzieję, że tym razem woda nie rozstąpi się i powoli wypełni jej płuca. Fakty były jednak takie, że ciecz ustąpiła jej miejsca na środku studni i bynajmniej nie zamierzała dopuścić do kontaktu.
Tymczasem jej myśli ześlizgiwały się w otchłań. Musiała je powstrzymać. Musiała!
Jej oczy błąkały się po otaczającym ją bezwartościowym świecie, aż zatrzymały się na jej prawym przedramieniu. Na jeden krótki moment zamarła, a potem z rozmachem wbiła sobie pazury w skórę, tak jak robiła to, gdy próbowała odpędzić sen. Ból na chwilę zawładnął jej ciałem i poraził mięśnie, ale zaraz odpuścił. Wygrała sekundę, może dwie, lecz kiedy znów spojrzała na ramię, jego powierzchnia była gładka. Tylko krew znacząca skórę i ziemię wokół świadczyła o zadanej przed chwilą ranie.
Nie mogła się nawet skrzywdzić.
Uderzyła znowu… i znowu… i znowu… Raz po raz oddając się spazmom bólu, na który przecież zasługiwała, a który wciąż podle opuszczał ją i pozostawiał na pastwę czyhajcych tuż za rogiem myśli.
Uderzyła ponownie, zbyt mocno. Jeszcze zanim ból wykręcił jej ciało, zobaczyła wielką wydartą w przedramieniu dziurę i strumień cieknącej z niej krwi.
Przestraszyła się. Zwyczajnie się przestraszyła. Instynktownie ścisnęła się za nadgarstek, jakby mogło jej to pomóc, i patrzyła z przerażeniem na własną rękę.
Wtedy spod krwi wypełniającej wydartą w niej dziurę zaczęły wyłaniać się nowe włókna. Na jej oczach jedno za drugim utkały najpierw brakujący fragment mięśnia, a potem szarą, poznaczoną czerwoną posoką powierzchnię skóry.
Dziewczyna opadła bezsilnie na dno osuszonego fragmentu studni.
Nie wiedziała, co zrobić. Nic, co było w jej mocy, nie miało sensu. Nie miała dokąd iść. Nie wiedziała, co miałaby powiedzieć Berthramowi. Nie miała pojęcia, co dalej, i w zasadzie nie miała powodu, by wstać… Więc leżała. Zwinęła się w kłębek i trwała tak, czując, jak myśli, przed którymi uciekała przez setki mil, wreszcie zatapiają w niej zęby.
***
Nie wiedziała, jak długo tam leżała. Wydawało jej się, że słońce zdążyło zajść, podnieść się i zajść z powrotem, ale pod koronami tutejszych drzew i przy otaczającym ją świetle trudno jej było mieć pewność. Zresztą wcale nie miało to znaczenia. Trwała w pełnym koszmarów półśnie i nie była w stanie go przerwać. Jeśli taka miała być jej kara za to, że nie zostawiła Feniksa, kiedy jeszcze był na to czas, to zasługiwała na każdą jej sekundę.
Z tym większym zdziwieniem powitała głos, który rozbrzmiał nagle w jej głowie.
– Dlaczego pragnęłabyś… – zaczął, ale przerwała mu istna kakofonia dźwięków.
Dziewczyna złapała się za uszy. Nie od razu zrozumiała, że źródło hałasu jest telepatycznej natury ani że były nim głosy. Fakt, domyślała się, że kiedy mowa o Duchach Studni, nie może jej zamieszkiwać jeden bóg, lecz nie spodziewała się setek… tysięcy głosów!
Wyrwana z koszmarnego półsnu, wróciła do rzeczywistości wypełnionej chaosem i zamętem. Wiele z głosów mówiło zgodnie, ale w zupełnej dysharmonii, a i tych większych grup było bez liku. Nigdy nie przeżyła nic podobnego. Wrzawa dosłownie zagłuszała jej własne myśli, ale też budziła gniew. Kiedy z kolei obudził się jej gniew…
Cisza, która nastała, była niemal równie ogłuszająca jak poprzedzająca ją wrzawa. Przez moment dziewczyna była zwyczajnie zdezorientowana. Podniosła się do siadu rozejrzała po otaczającej ją wodzie. Nie wiedziała, czy Duchy chciały zadać jej ból, czy zrobiły to nieświadomie, niemniej podejrzewała, że właśnie coś takiego musiał czuć Feniks w czasie pojedynku z pierwszym z lewiatanów.
– Czy chcecie ze mną mówić? – spytała niepewnie, czując ostrą suchość w długo nieużywanym gardle.
– Wybacz, jest nas wielu, a twoja sprawa nie należy do łatwych – odezwał się ten sam głos, który wcześniej jako pierwszy do niej przemówił, jednak tym razem chórem powtarzało za nim co najmniej tuzin innych głosów. – Czy zechcesz opuścić bariery, które wzniosłaś?
Dziewczyna nie od razu zrozumiała, co miał na myśli. Dopiero po chwili zauważyła, że zwróciwszy swój gniew przeciw mentalnej kakofonii, musiała z nich zaczerpnąć i do tej pory wydzierała energię z każdej myśli, która do niej trafiała. Nawet nie wiedziała, że tak potrafi, ale przecież musiało to być przyczyną tego, że nigdy nie miała problemu z mentalnymi atakami lewiatanów.
– Postaram się – powiedziała niepewna, czy jest w stanie to zrobić.
Po kilku chwilach rzeczywiście zaczęła słyszeć głosy, lecz tym razem zdawały się cichsze i jakby spokojniejsze.
– Dziękujemy – powiedziało gremium głosów. – Nie mamy w zwyczaju komunikować się inaczej niż przez nasze dzieła i złamanie tego zwyczaju obudziło w wielu z nas gwałtowny sprzeciw.
– Skoro już jednak udało ci się doprowadzić do tej transgresji, powiedz nam, dlaczego pragniesz uczestniczyć w planie tego, którego w myślach nazywasz Pierwszym – dodała inna, mniejsza grupa głosów.
Dziewczyna nie była na to gotowa. Miała całe tygodnie, aby wymyślić, jak przekonać Duchy Studni, ale wciąż nie wiedziała, jak powiedzieć im, że jedyne, czego pragnie, to zagłada bogów. Zwłaszcza że przecież zwracała się DO bogów. Zaczęła myśleć o ofiarowanych, o śmierci Feniksa i wszystkich innych zbrodniach stwórców, których była świadkiem, lecz nie potrafiła nawet wybrać, od czego miałaby zacząć.
– Wystarczy! – zagrzmiało gremium, a dziewczyna zdała sobie w tym momencie sprawę, że jej własne myśli nie należą najwyraźniej wyłącznie do niej.
Na moment nastała cisza, w której czasie Łowczyni rozpaczliwie próbowała zapanować nad rodzącym się w niej na powrót gniewem. Zaraz jednak dały się słyszeć szepty.
– Ona nie wie…
– Ona nie wie! – Zdawało się, że głosy dochodziły z każdej strony.
W jej głowie znów podniosła się wrzawa.
Jedne głosy zaczęły przekrzykiwać się różnymi hasłami, jak „on nie będzie wiedział” albo „to się uda”, „bez niej to kwestia czasu” czy nawet „z nią istnieje nadzieja”, a na każde z pozytywnie brzmiących haseł rozbrzmiewała symetrycznie pesymistyczna odpowiedź. Inne głosy zaczęły wygłaszać całe elaboraty, na temat tego, jak owe coś miało się udać i dlaczego. Te też zapewne miały swoich lustrzanych oponentów, lecz w harmidrze Łowczyni nie sposób było skupić się na którymkolwiek z głosów na tyle, by zrozumieć, co właściwie mówi.
– Błagam! – krzyknęła dziewczyna, gotowa sięgnąć po swoją moc.
Hałas umilkł jak ucięty nożem.
– Pomożecie mi? – spytała, kiedy chwila ciszy zaczęła się przedłużać.
Żadnej reakcji. Dziewczyna nie była pewna, czy Duchy przeniosły dyskusję poza jej świadomość, czy zrezygnowały z kontaktu z nią, i drżała na myśl o drugiej opcji.
– Pierwszy powiedział, że gdyby nie ograniczenia tego, co potrafię w siebie przyjąć… – zaczęła rozpaczliwie, ale urwała i zamiast tego zawyła, zaciskając bezsilnie pięści. – Pozwólcie mi pomścić światło mojego życia!
Cisza.
Dziewczyna już miała opaść zrezygnowana na suche dno studni, kiedy woda wokół niej się poruszyła, a głosy znów zagrzmiały chóralnie.
– Dostaniesz od nas wielki dar, Córo Wiecznego. Dajemy ci wybór i zwracamy ci twoje życie – rozbrzmiało w jej głowie, lecz słowa głosów nie były w tamtej chwili najważniejszą z rzeczy, których doświadczała.
Woda wokół niej gwałtownie zlała się z powrotem do centrum studni i zaczęła oplatać ją niczym kokon.
– Będziesz mogła stąd odejść, osiąść wśród śmiertelnych i uformować swojemu życiu nowe światło. I będziesz też mogła sięgnąć po zemstę, której pragniesz, a twoja istota to zniesie, lecz staniesz się tym, czego nienawidzisz, i z tej drogi nie będzie już powrotu.
Łowczyni próbowała wydostać się na powierzchnię, ale zdawało się, że ta tylko się oddala, jakby cieczy stale przybywało. Tkwiła w wirze niemieszczącym się w studni i z całych sił próbowała się wyrwać, lecz woda nie dawała jej żadnego oparcia, jakby cofała się tuż przed jej ciałem.
– Pamiętaj jedno. Nie możesz szukać ukojenia w samotności. Jeśli w dniu swojej śmierci staniesz do walki sama, świat zginie razem z tobą, a twoja dusza zostanie starta w pył i nie znajdzie drogi do raju – mówiły dalej głosy, kiedy ona walczyła, by zaczerpnąć powietrza. – A teraz przyjmij nasz dar!
Z ostatnim słowem woda wdarła się przemocą w jej trzewia, wyciskając całe powietrze, a panika ścisnęła ją za gardło.
Potem nastała ciemność.
***
Obudziła się, leżąc na ziemi parę kroków od Studni. Wydawała się zupełnie sucha i wbrew pierwszym odruchom wcale nie kasłała wodą. Była mocno zdezorientowana, ale wstała i odwróciła się w stronę Studni. Nie wiedziała, co zrobiły Duchy, ani tym bardziej, czy spełniły jej prośbę. Czuła się tak samo i zaczynała mieć wątpliwości, czy nie zmieniły zdania, kiedy ona straciła przytomność. Zresztą nawet i bez tego miała masę pytań o rzeczy, które mówiły, zanim postanowiły ją utopić.
Właśnie wtedy – wstając – zauważyła, co się zmieniło, i zrozumiała, co Duchy miały na myśli, mówiąc o zwróceniu jej dawnego życia. Jej lewa ręka była normalna, taka sama jak prawa – bez szponów, spękanej, przypominającej kamień skóry czy wbitych w nią kryształów. Nienaturalna szarość, która w ostatnich tygodniach pokrywała resztę jej ciała, również zniknęła, podobnie otaczająca ją aura, a kiedy uniosła ręce do głowy, dotknęła gładkiego czoła, a nie rogów. Co więcej, jej włosy nie były czarne…
Musiała to zobaczyć.
Natychmiast skoczyła ku sadzawce i spojrzała we własne odbicie. Świecąca woda nie była najlepszym zamiennikiem lustra, ale wystarczyła, by utwierdzić ją w przekonaniu, że wyglądała… wyglądała tak, jak powinna.
Wyglądała jak dwudziestoletnia Iota.