Pierwszy dzień wiosny - ebook
Pierwszy dzień wiosny - ebook
Szokujący thriller, który wciska w fotel od pierwszego zdania.
Ośmioletnia Chrissie skrywa wielką tajemnicę: właśnie zabiła małego chłopca i nie ma z tego powodu poczucia winy. Cała okolica żyje popełnioną zbrodnią, a rodzice boją się wypuszczać dzieci z domu. Tylko o Chrissie nikt nigdy się nie troszczy. Jest dzieckiem ulicy, umie kraść cukierki ze sklepu, zna najlepsze kryjówki i ryzykowne zabawy. Mroczny sekret dodaje jej siły.
Dwadzieścia lat później Chrissie ukrywa się pod zmienionym nazwiskiem i stara się odpokutować bolesną przeszłość. Jest samotną matką i ponad wszystko pragnie, aby jej córka miała szczęśliwe dzieciństwo. Gdy zaczynają ją nękać dziwne telefony, wpada w panikę. Jest pewna, że tajemnica sprzed lat zniszczy jej życie. I że straci wszystko, na czym jej zależy – swoje dziecko.
"Powieść Nancy Tucker daje nie tylko wgląd w złożoną psychikę dziecka wiedzionego ku przemocy, ale także przekazuje głęboką refleksję nad zbawczą mocą miłości i przyjaźni". Paula Hawkins, autorka Dziewczyny z pociągu
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6248-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabiłam dzisiaj małego chłopczyka. Ściskałam rękami jego szyję, czułam pod kciukami, jak pulsuje w nim krew. Szarpał się, wyrywał, kopnął mnie kolanem w brzuch. Warknęłam i wbiłam palce głębiej. Ślizgały się od potu, ale trzymałam z całej siły, aż paznokcie mi zbielały. Nie sądziłam, że to będzie takie łatwe. Szybko przestał wierzgać. Kiedy jego twarz przybrała kolor mlecznej galaretki, usiadłam na piętach i potrząsnęłam dłońmi. Trochę mi zdrętwiały. Położyłam je sobie na szyi, nad tymi dwiema sterczącymi kośćmi w kształcie klamek. Krew tętniła mi pod skórą. Jestem tu, jestem tu, jestem tu.
Zostało jeszcze parę godzin do kolacji, więc zapukałam do Lindy. Weszłyśmy razem na górkę i stanęłyśmy na rękach przy murku, wśród petów i błyszczącego szkła. Sukienki opadły nam na twarze. Chłodny wiatr owiewał nogi. W pewnej chwili minęła nas kobieta, mama Donny, wielkie piersi podskakiwały jej w biegu. Linda odepchnęła się od murku i stanęła obok mnie. Patrzyłyśmy, jak mama Donny pędzi ulicą. Dźwięki, które wydawała, podobne do kociego zawodzenia, rozdzierały ciszę popołudnia.
– Czemu ona tak wyje? – odezwała się Linda.
– Nie wiem – odparłam, choć wiedziałam.
Mama Donny zniknęła za rogiem na końcu ulicy. Słyszałyśmy z daleka urywane krzyki. Potem wróciła z gromadką innych mam, wszystkie biegły, a ich brązowe buty klapały rytmicznie o asfalt, pach, pach, pach. Biegł z nimi Michael, ale nie nadążał. Kiedy nas mijały, był już daleko z tyłu i ledwo zipał. Mama pociągnęła go za rękę i upadł. Krew chlapnęła jak malinowy sok, płacz rozciął powietrze. Mama podniosła go, posadziła sobie na biodrze i biegła, biegła dalej.
Gdy już wszystkie mamy nas minęły i miałyśmy przed sobą tabun opiętych sweterkami pleców i szerokich rozbujanych tyłków, szarpnęłam Lindę za ramię i ruszyłyśmy za nimi. Ze sklepu na końcu ulicy wyszedł Richard, w jednej ręce trzymał toffi, a w drugiej małą Paulę. Jak zobaczył, że biegniemy za mamami, od razu do nas dołączył. Paula, niezadowolona, że ją ciągnie, zaczęła kwękać, więc Linda ją podniosła i objęła w pasie. Pocięte fałdkami tłuszczu nóżki zwisały z napęczniałej pieluchy, która z każdym krokiem opadała coraz niżej.
Tłum było słychać z daleka: jeszcze zanim go ujrzeliśmy, otoczyły nas jęki i przekleństwa. Płakały kobiety, dziewczyny, małe dzidzie. Skręciliśmy za róg i oto byli, chmara ludzi zebrana wokół niebieskiego domu. Linda została w tyle, bo na końcu Copley Street Pauli spadła pieluszka i Linda próbowała ją założyć. Nie czekałam na nią. Od razu pobiegłam przed siebie, minęłam roztrajkotane mamy i dałam nura w tłum. W środku trzeba było się skurczyć i przeciskać między gorącymi ciałami, a gdy nie było już przez kogo się dalej przeciskać, podniosłam wzrok. W progu domu stał ogromny pan i trzymał na rękach martwego chłopca.
Usłyszałam z tyłu krzyk i zaczęłam się rozglądać za lisem, bo to był taki dźwięk, jaki wydaje lis, gdy wbije sobie cierń w łapę – jakby chciał wypluć wnętrzności. Potem chmara zaczęła się rwać, rozsypywać, ludzie wpadali na siebie. Ktoś mnie przewrócił i patrzyłam przez gąszcz nóg, jak do pana w drzwiach podchodzi mama Stevena. Wyła tak, że można jej było zajrzeć przez usta do środka. Wzięła Stevena na ręce i wrzask zmienił się w słowa: „Mój synek, mój synek, mój synek”. Potem usiadła na ziemi, nie przejmując się tym, że spódnica jej się podwinęła i widać majtki. Obserwowałam, jak przyciska Stevena do siebie, i pomyślałam, że to dobrze, że on już nie żyje, boby się udusił w tych wielkich fałdach jej brzucha i piersi. Jego twarz w nich ginęła, nie mogłam jej dojrzeć. Nie szkodzi. Wiedziałam, jak wygląda: była szara jak nieświeża wątróbka, ze szklanymi kulkami zamiast oczu. Przestał mrugać. Zauważyłam to chwilę po tym, jak go zabiłam. Dziwnie się patrzyło na kogoś, kto tak długo nie mruga. Gdy ja próbowałam nie mrugać, oczy mnie piekły. Mama głaskała Stevena po włosach i wyła. Mama Donny przedarła się przez tłum i klęknęła przy niej, a potem jeszcze mama Richarda i mama Michaela, i wszystkie inne mamy zebrały się wokół i razem płakały. Nie rozumiałam dlaczego. Przecież ich dzieciom nic się nie stało.
Minęło trochę czasu, zanim doszła do nas Linda z Paulą. Wystawiła w moją stronę mokrą pieluchę.
– Umiesz ją założyć z powrotem?
Nic nie odpowiedziałam, tylko wyciągnęłam szyję, żeby dalej wpatrywać się w gromadę jęczących mam.
– Co tu się dzieje?
– To Steven – wyjaśniłam.
– Bawił się w niebieskim domu?
– Znaleźli go tam nieżywego. Teraz oddali go mamie, ale dalej nie żyje.
– Jak umarł?
– Nie wiem – odparłam, choć wiedziałam.
Paula klapnęła obok, gołą pupą na ziemi. Tłustą rączką wymacała kamyk i ostrożnie go połknęła. Linda usiadła po drugiej stronie i przyglądała się mamom. Paula zjadła jeszcze trzy kamyki. W tłumie szeptano, mamrotano, płakano, a mamę Stevena zasłaniał parawan biustów i różowych swetrów. Była też jego siostra Susan. Stała osobno, z dala od mam i tłumu. Nie wiem, czy ktoś poza mną zwrócił na nią uwagę. Była jak duch.
Gdy słońce zaczęło się obniżać, przyszła mama Pauli, podniosła córkę, wyjęła jej z buzi kamyk i zabrała ją do domu. Linda też musiała już wracać; powiedziała, że o tej porze mama czeka z kolacją. Spytała, czy idę, ale odpowiedziałam, że nie. Niedługo potem nadjechał samochód, z którego wysiedli dwaj policjanci – wysocy, w ładnych mundurach z wypolerowanymi guzikami. Jeden kucnął obok mamy Stevena i z nią rozmawiał, ale nic nie słyszałam, nawet gdy zamknęłam oczy i zacisnęłam zęby, co zwykle pomagało, gdy dorośli próbowali coś przede mną ukryć. Drugi policjant wszedł do niebieskiego domu. Patrzyłam, jak chodzi po pokojach na dole, i chciałam zawołać: „Tam nic pan nie znajdzie. Zabiłam go na górze!”. Ugryzłam się w język. Nie chodziło o to, żeby się od razu wygadać.
Zamierzałam jeszcze trochę zostać i popatrzeć, przynajmniej dopóki policjant nie zacznie szukać we właściwym miejscu, ale pan Higgs spod trzydziestki piątki kazał mi zmykać. Kiedy wstałam z asfaltu, cała byłam w kreski i kropki, które odcisnęły mi się na skórze. Na stojąco lepiej widziałam Stevena. Jego nogi zwisały nieruchomo z ręki mamy. Miał ubłocone kolana i brakowało mu jednego buta. Z dzieci oprócz mnie została tylko Susan, na którą nikt nie czekał w domu z kolacją. Skrzyżowała ręce na piersiach i trzymała się za ramiona, jakby przytulała sama siebie – a może bała się, że rozsypie się na kawałki. Wydała mi się chuda i błyszcząca. Odgarnęła włosy z twarzy i wtedy mnie spostrzegła. Już miałam jej pomachać, gdy pan Higgs złapał mnie za łokieć.
– Chodź, córuś – powiedział. – Nic tu po tobie.
Wyślizgnęłam się. Myślałam, że chce mnie tylko przegonić, ale odprowadził mnie prawie pod sam dom. Nie odstępował mnie na krok. Słyszałam jego oddech: płytki, urywany. Czułam się nim oblepiona, jakby pełzały po mnie ślimaki.
– Popatrz, jakie niebo – odezwał się pan Higgs, wskazując palcem.
Spojrzałam w górę na czysty błękit.
– Mhm – odparłam.
– Pierwszy dzień wiosny.
– No tak.
– Pierwszy dzień wiosny, a ten mały chłopaczek już się nie zbudzi. – Cmoknął językiem o podniebienie.
– Tak – potwierdziłam. – Już się nie zbudzi.
– Chyba się nie boisz, co? – zapytał.
Wspięłam się na murek ogrodu pana Warrena.
– Policja znajdzie winnego – dodał. – Nie ma się czego bać.
– Ja się niczego nie boję.
Gdy murek się skończył, zeskoczyłam na ziemię i pognałam do domu. Skróciłam sobie drogę, przeciskając się przez szparę w ogrodzeniu parkingu. Z Lindą nie dało się chodzić na skróty, bo nie mieściła się w tej szparze, ale dla mnie to była pestka. Ludzie zawsze mówili, że jestem drobna jak na ośmiolatkę.
W domu nigdzie nie paliło się światło. Zamknęłam za sobą drzwi i nacisnęłam pstryczek w ścianie, ale nic to nie dało. Prąd się skończył. Nie cierpiałam, gdy kończył się prąd. Nie działał wtedy telewizor i było ciemno, ciemno, ciemno, a ja bałam się rzeczy, których nie widać. Przez chwilę stałam w korytarzu, nasłuchując, czy jest mama. Taty raczej się nie spodziewałam, ale i tak nadstawiłam uszu, jak gdyby od tego, czy odpowiednio wytężę słuch, zależało, czy tata będzie w domu. Było cicho jak w grobie. Na podłodze przy schodach leżała torebka mamy. Znalazłam w niej paczkę ciastek. Moich ulubionych, w kolorze piasku, upstrzonych rodzynkami przypominającymi martwe muchy. Zjadłam je na swoim łóżku, pamiętając, żeby gryźć zdrową stroną, tam gdzie nie miałam zepsutego zęba. Kiedy się skończyły, uniosłam ręce nad głowę i rozcapierzyłam palce; dłonie wyglądały teraz jak dwie rozgwiazdy. Poczekałam, aż krew z nich odpłynie, a potem opuściłam je na twarz. Były całkiem zdrętwiałe – miałam wrażenie, że nie są moje. Czułam się dziwnie, jakby ktoś inny, nie ja, głaskał mnie po twarzy. Gdy odzyskałam czucie w nich, zakryłam twarz i patrzyłam przez palce, tak jak wtedy, gdy oszukiwałam podczas zabawy w chowanego.
Nie widzisz mnie, nie znajdziesz mnie, nie złapiesz mnie.
Zbudziłam się w nocy. Dom był pogrążony we śnie. Leżałam nieruchomo na plecach. Najpierw pomyślałam, że mama trzasnęła drzwiami, bo to zwykle budziło mnie w nocy; czasem też budziłam się, bo się zsikałam, ale tym razem pościel była sucha i nie słyszałam, żeby na dole ktoś był. Nie czułam też bólów wzrostowych w nogach. Dotknęłam brzucha, mostka, szyi. Na szyi się zatrzymałam. Wspomnienie było jak masło wrzucone na rozgrzaną patelnię. Pieniło się i syczało.
Zabiłam dzisiaj małego chłopczyka. Zabrałam go do trójkąta i z całej siły ścisnęłam za szyję w niebieskim domu. Ręce ślizgały mi się od potu, ale nie puszczałam. Umarł pode mną, a potem sto milionów ludzi patrzyło, jak wysoki silny pan wynosi go stamtąd i oddaje mamie.
Poczułam to, co zawsze, gdy przypominałam sobie jakiś rozkoszny sekret: jakby ktoś wsypał mi do brzucha oranżadkę w proszku. Pod tym uczuciem kryło się coś jeszcze, coś twardszego, jakby metalowego, ale to zignorowałam. Skupiłam się na przyjemnym musowaniu. Na smyrającym szumie.
Byłam teraz zbyt rozbudzona, żeby zasnąć. Wstałam z łóżka i na palcach wykradłam się z pokoju. Stanęłam przy drzwiach do sypialni mamy i wstrzymałam oddech, ale nic nie usłyszałam. Chłód drewnianej podłogi przenikał mi podeszwy stóp. Czułam się szara i pusta w środku. Ciastka były już odległym wspomnieniem. W kuchni nigdy nie było nic do jedzenia, choć przecież kuchnia jest po to, żeby w niej trzymać jedzenie. Mimo wszystko poszłam się rozejrzeć. Wlazłam na blat i zaglądałam kolejno do szafek. W tej przy kuchence znalazłam cukier w papierowej torbie. Wcisnęłam ją sobie pod pachę.
Przy drzwiach wejściowych musiałam bardzo uważać, bo klamka strasznie hałasowała, gdy nacisnęło się ją zbyt szybko, a nie chciałam zbudzić mamy, o ile faktycznie spała u siebie w pokoju. Nasunęłam wycieraczkę na próg i docisnęłam drzwi do framugi, tak by się zamknęły, ale nie zatrzasnęły. Mama tak robiła, żebym nie pukała, kiedy wracałam ze szkoły. Na dworze było rześko, nagą skórę pod koszulą pokryła mi gęsia skórka, czułam w sobie gwizd wiatru. Długo stałam przy furtce i rozglądałam się po bezludnej ulicy. Czułam się tak, jakby na świecie nie było nikogo poza mną.
Wcześniej, przed niebieskim domem, jedna z mam powiedziała, że nasze miasto już nie będzie takie samo. Opierała głowę na ramieniu innej mamy i moczyła jej sweter łzami. „Nic już nie będzie jak dawniej” – mówiła. „Nie po czymś takim. Jak mamy się czuć bezpiecznie, wiedząc, że wśród nas czai się takie zło? Jak mamy uwierzyć, że nasze dzieci są bezpieczne, skoro między nami żyje diabeł?” Wspominałam jej słowa z wielką satysfakcją. Nasze miasto już nie będzie takie samo. Kiedyś było tu bezpiecznie, a teraz nie jest, wszystko z powodu jednej osoby, jednego poranka, jednej chwili. I to ja to sprawiłam.
Nie przejmowałam się, że piach i żwir kłują w stopy. Postanowiłam pójść do kościoła, bo stał na górce i dobrze było stamtąd widać siatkę krzyżujących się prostych ulic. Po drodze wpatrywałam się w kościelną wieżę, sterczącą samotnie jak zimowe drzewo. Na miejscu wspięłam się na murek obok figury anioła i patrzyłam z góry na labirynt małych, prawie identycznych domków. Poczułam ściskanie w żołądku, zwilżyłam palec, wsadziłam go do torby z cukrem i oblizałam do czysta. I tak jeszcze wiele razy, aż odezwał się popsuty ząb, a ostre kryształki zaczęły mi drażnić dziąsła. Gdy tak stałam na murku w białej koszuli nocnej, wyjadając cukier z papierowej torby, czułam się jak duch albo anioł. Nikt mnie nie widział, ale istniałam. Byłam jak Bóg.
A więc tak mało trzeba, pomyślałam. Tak mało było trzeba, żebym poczuła się wszechmocna. Jeden poranek, jedna krótka chwila, jeden mały blondynek. Tyle co nic.
Wiatr poderwał mi koszulę. Pomyślałam sobie wtedy, że już dawno bym odleciała, gdyby nie to, że na ziemi trzyma mnie jakiś ciężar.
To samo minie, pomyślałam. Ten ciężar. Niedługo wszystko będzie po staremu. Zapomnę, jakie to uczucie gołymi rękami pozbawić kogoś życia. Zapomnę, jak to jest być Bogiem.
A zaraz potem w mojej głowie pojawiła się inna myśl, wyraźna jak głos:
„Muszę znów to poczuć. Muszę znów to zrobić”.
Czas między pierwszym a drugim razem przybrał nagle postać zegara ze wskazówkami. Patrzyłam, słyszałam, widziałam, jak tyka. Ten zegar to był mój najtajniejszy sekret. Ludzie będą siedzieć ze mną w klasie, mijać mnie na ulicy, bawić się ze mną na placu zabaw, ale nikt nie będzie wiedział, kim naprawdę jestem, tylko ja będę to wiedziała, bo tykający zegar będzie mi przypominał. A kiedy wybije godzina, kiedy wskazówki spotkają się na dwunastej, zrobię to znowu.
Palce u rąk i nóg kurczyły mi się od zimna, więc ruszyłam z powrotem. Czułam się jeszcze lżejsza, niż kiedy wychodziłam z domu. Wiedziałam, że to nie dlatego, że teraz szłam z górki. Powód był inny. Miałam plan. Drzwi wejściowe nadal były przyblokowane wycieraczką. Zamknęłam je za sobą, najciszej jak się dało. Odniosłam cukier na miejsce i weszłam po schodach na piętro. Wciąż było cicho jak w grobie. Cicho i ciemno. W łóżku podciągnęłam kolana i wsadziłam dłonie pod pachy. Byłam bardzo zmarznięta i bardzo prawdziwa. Bardzo żywa. W każdym skrawku mojego ciała biło serce, tykał zegar.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak.Julia
– Dzisiaj pierwszy dzień wiosny – oznajmiła Molly, przesuwając kłykciami po betonowej ścianie falochronu.
– Nie rób tak – zwróciłam jej uwagę.
Uniosła dłoń i zaczęła zlizywać betonowy pył. Pociągnęłam ją za rękaw.
– Przestań, to jest brudne.
Przed nami jakaś kobieta złapała dwulatka w pasie i dźwignęła z cichym stęknięciem. Szedł teraz po falochronie, balansując rękami i wystawiając twarz ku słonym podmuchom wiatru.
– Mamo! – zawołał. – Patrz na mnie!
– Brawo, skarbie – odparła kobieta, zaglądając do torebki. Obserwowałyśmy, jak chłopiec dociera do końca murku, spręża się i skacze w ramiona matki. Pocałowała go w policzek i postawiła na ziemi.
– Nie spadł – zauważyła Molly.
– No tak – potwierdziłam.
Kiedy w miniony piątek wdrapała się na falochron, nie patrzyłam, bo zagapiłam się na inną matkę z inną dziewczynką. Splotły palce i szły sobie razem, od niechcenia wymachując rękami, a ja zastanawiałam się, jak by to było trzymać się tak z moją córką. Jej palce były małe i chudziutkie jak zapałki obciągnięte skórą. Ciekawiło mnie, jak by się wpasowały w odstępy między moimi. I wtedy Molly zawołała:
– Patrz!
Obejrzałam się i zobaczyłam ją na szczycie falochronu.
– Patrz! – powtórzyła. Nie chodziło jej o to, żebym patrzyła, tylko żebym zareagowała.
– Złaź stamtąd. – Podeszłam z wyciągniętymi rękami. – Nie możesz tu wchodzić. To niebezpieczne. Mówiłam ci.
– Mogę – odparła.
– Molly, złaź.
Nie odpowiedziała, nie wsunęła się w moje ramiona, więc pociągnęłam ją za rękę. Niezbyt mocno. Zamierzałam ją złapać. Pisnęła i poleciała do przodu. Chwyciłam ją za kurtkę, ale materiał wyślizgnął mi się z dłoni, a Molly upadła z chrzęstem na ziemię. Spojrzała na mnie i ułożyła usta w dzióbek, a ja poczułam się tak, jakby ochlapała mnie lodowata woda. Najpierw był niemy krzyk, dopiero potem Molly zaniosła się cienkim, żałosnym płaczem. Jedna ręka zwisała jej bezwładnie.
Poczułam, że ktoś za mną stoi. Obejrzałam się i zobaczyłam tamtą matkę z córką. Nie zapytała, co się stało ani czy potrzebuję pomocy; od razu uklękła przy Molly, jedną rękę położyła jej na plecach, drugą dotknęła nadgarstka.
– Tutaj boli, skarbie?
Mój język, gdy obracałam nim w ustach, wydawał dźwięk podobny do kroków na mokrym chodniku. Czułam smak wykładziny. Miałam chęć złapać tę kobietę za kołnierz i zapytać, gdzie ją nauczyli, co się robi, gdy dziecko spadnie z falochronu, lecz i tak nie wykrztusiłabym słowa. Wata tłumionego krzyku zatykała mi gardło.
– Pójdę zadzwonić z któregoś z tych domów. – Wskazała szereg bliźniaków stojących wzdłuż wybrzeża i natychmiast ruszyła w ich kierunku; nie zdążyłam spytać, czy zamierza wezwać pogotowie, czy policję.
Klękłam przy Molly, położyłam jej rękę na plecach, a drugą na ramieniu. Nadgarstek był blady, skóra woskowata. Trochę żałowałam, że nie zraniła się do krwi. Krew przynajmniej była szczera. Czerwona śliska maź, zapach żelaza i rzeźnika. Ręka Molly była żywa z wierzchu, a martwa w środku. Naciągnęłam na nią rękaw, by udawać przed sobą, że krwawi. Tamta kobieta, gdy klęczała przy Molly, mamrotała coś pod nosem, ale nie słyszałam dokładnie słów, więc nie mogłam ich powtórzyć, a nie wiedziałam, co mówić. Starałam się słuchać krążących w górze mew zamiast płaczu Molly.
Wreszcie kobieta przybiegła z powrotem, niosąc opakowanie mrożonego groszku zawinięte w kuchenną ścierkę.
– Proszę – powiedziała, rzucając mi spojrzenie, które mówiło: „Już wróciłam, może się pani odsunąć”.
Odsunęłam się.
– Przemiła kobieta w tym pierwszym domu. Przyjedzie ambulans. Powiedzieli, że możemy same ją przywieźć, ale nie mam samochodu. Daj tutaj rączkę, skarbie. – Podłożyła mrożony groszek, jakby to była poduszka, i oparła na nim nadgarstek Molly.
Nie spytałam, dlaczego przyjęła, że ja też nie mam samochodu; czepianie się powierzchownych ocen ma sens tylko wówczas, gdy są to oceny błędne.
Gdy na końcu ulicy rozległo się wycie syreny pogotowia, kobieta odgarnęła Molly włosy za ucho i oznajmiła:
– No już, skarbie, przyjechali.
Patrzyłam, jak biała karetka zatrzymuje się i wypluwa dwóch uśmiechniętych ratowników. Byli masywni i tryskali dobrym humorem. Podeszli do nas raczej bez pośpiechu. Ustaliwszy, że kobieta nie jest matką Molly, że to ja nią jestem, choć tylko stoję obok jak strach na wróble, zamiast pocieszać córkę, zaprowadzili nas do karetki. Gdy wchodziłyśmy do niej po metalowych schodkach, kobieta pomachała nam na pożegnanie.
– Powodzenia!
Nic nie odpowiedziałam. Nie mogłam przecież spytać, czy widziała wszystko od początku, a tylko to chodziło mi teraz po głowie.
Ratownicy usiedli przy nas.
– No to jedziemy – stwierdził jeden z nich. – Teraz mama potrzyma cię za drugą rękę, a my obejrzymy tę, która boli, dobrze?
Do szpitala dojechaliśmy w piętnaście minut. Po czternastu wysunęłam dłoń w stronę ręki Molly i delikatnie ją poklepałam, dwa razy. Już nie płakała. Na górnej wardze miała skorupkę z piasku i smarków.
Szpital był labiryntem sal i łóżek, między którymi krążyli ludzie w niebieskich kitlach. Jedna z takich osób pokazała mi zdjęcie rentgenowskie nadgarstka Molly. Zobaczyłam pękniętą kość, a dookoła niej czarną pustkę. Chciałam spytać: „Czy to normalne? Czy inne dzieci mają podobne zdjęcia RTG? To chyba niemożliwe, żeby wszyscy tak wyglądali – żeby mieli w sobie tyle czarnej pustki. Czy to ma związek z tym, że to moja córka?”. Nie zapytałam o nic. W ogóle nie odezwałam się ani słowem. Szumiało mi w uszach, jakby fale z plaży rozbijały się o ściany mojej czaszki. Lekarz opowiedział o złamaniu i zostawił nas w pokoiku wydzielonym parawanem. Karmiłam Molly trzymanymi w torebce na czarną godzinę czekoladowymi łezkami z fioletowej paczuszki. Wyglądała na zadowoloną; leżała na łóżku i pozwalała kłaść sobie czekoladki na języku, a ja robiłam to bardzo sumiennie, bez przestojów, które należałoby wypełnić rozmową.
Gdy zaczynałam już podejrzewać, że o nas zapomniano albo że za to, co zrobiłam, mam tu zgnić za karę, zjawił się inny lekarz w asyście pielęgniarki. Usiadł naprzeciwko mnie z podkładką do pisania, a ona zabrała się do zakładania gipsu.
– Czy może pani jeszcze raz dokładnie opowiedzieć, jak to się stało?
– Weszła na falochron na plaży – odparłam. – Nie wolno jej tego robić. Wie, że jej nie wolno. Wdrapała się na niego, kiedy nie patrzyłam. To znaczy, dosłownie na chwilę spuściłam ją z oka.
– Rozumiem. – Zanotował coś, ale trzymał podkładkę pod takim kątem, że nic nie widziałam. – Chodziła po falochronie. I co było dalej?
– Potknęła się. Mówiłam, żeby zeszła, i się potknęła. Nie zdążyłam jej złapać.
– Aha.
– Chyba wyciągnęła rękę, żeby się podeprzeć.
– No tak.
– Nie wolno jej chodzić po falochronie – powtórzyłam. – Ona to wie. Nigdy wcześniej tego nie robiła. Wydaje mi się, że to ma związek z tym, że niedawno poszła do szkoły. Inne dzieci robią rzeczy, których jej nie wolno, a ona to naśladuje. Pierwszy raz zrobiła sobie krzywdę.
– Rozumiem – przytaknął lekarz, ale nic już nie zapisywał. Przyglądał mi się badawczo spod przymrużonych powiek. – Molly – zwrócił się do małej, nie odrywając ode mnie wzroku. – Tak właśnie było, jak mama powiedziała? Tak zrobiłaś sobie krzywdę w rękę?
– Co?
Molly dostała od pielęgniarki coś do zabawy – zegarek w kształcie biedronki z rozsuwanymi skrzydłami – i była zbyt zajęta otwieraniem go i zamykaniem, by usłyszeć, co mówiłam. Nagle zrobiło mi się wstyd, że jest cała usmarkana, że warkoczyki jej się rozplatają, że ma plamę na kołnierzu szkolnego swetra.
– Jak zrobiłaś sobie krzywdę w rękę? – spytał lekarz, przesuwając się razem z krzesłem w jej stronę.
– Przed chwilą panu powiedziałam – wyrwało mi się. Poczułam w gardle stalową goryczkę.
Lekarz obrócił się tak, jakby cierpiał na sztywność karku i bardzo mu się nie podobało, że musi ruszyć głową.
– Wiem, ale na wszelki wypadek chcę to jeszcze usłyszeć od Molly.
– Chodziłam po murku – odpowiedziała. – I spadłam.
– A jak to się stało?
– Po prostu zleciałam.
Znowu coś zanotował. Widziałam po minie, że jest rozczarowany. Nie byłam pewna, czy powinnam się cieszyć, że Molly skłamała, czy smucić, że wiedziała, że musi skłamać. Spojrzałam na swoje dłonie splecione na kolanach i udawałam przed sobą, że jedna z nich to dłoń Molly.
Potem czekałyśmy jeszcze, aż pielęgniarka skończy opatrunek. Zawiesiła zagipsowaną rękę na temblaku i zrobiła mi krótki wykład o tym, że gipsu nie wolno moczyć, że moja córka nie powinna uprawiać sportów, a jeśli palce jej spuchną, trzeba się zgłosić do pediatry. Kiwając głową, zapięłam Molly kurtkę na suwak. Mogłam teraz udawać, że wcale nie ma ręki w gipsie.
Kiedy nas wypuszczono, była już prawie ósma. Na dworze zrobiło się ciemno. Od chwili, gdy odebrałam Molly ze szkoły, ani razu nie spojrzałam na zegarek. Chyba jeszcze nigdy, odkąd się urodziła, nie zdarzyło mi się tak długo nie patrzeć na zegarek. Nie wróciłyśmy do domu o trzeciej czterdzieści pięć, nie przekąsiłyśmy nic o czwartej, nie poczytałyśmy sobie o wpół do piątej, nie obejrzałyśmy Błękitnego Piotrusia o piątej, nie zjadłyśmy kolacji o wpół do szóstej. Nasz misterny jak rzeźba z cukru plan dnia pokruszył się razem z Molly. Takie były skutki mojej dekoncentracji.
– Wiesz, skąd wiem, że jest pierwszy dzień wiosny? – spytała Molly. – Bo pani King nam powiedziała. Dlatego robiliśmy te wianki.
– Aha – odparłam. – Racja.
Poprzedniego dnia Molly wyszła ze szkoły w klejącej się opasce z brystolu, całej oblepionej kolorowymi kulkami z waty. W drodze do domu opaska zsunęła jej się z głowy i zawisła na szyi niczym brzydki, niepraktyczny szalik. Wolałam nie pytać, co to jest. Raz wzięłam jej choinkę z masy papierowej za wulkan i potem długo nie mogła mi tego zapomnieć.
– To był świetny wianek.
– Pani King powiedziała, że najlepszy z całej klasy. Ona jest bardzo miła, prawda?
– Jak anioł.
Trudno było sobie wyobrazić wianek gorszy od tego, który leżał na półce w pokoju Molly. Może inne dzieci przykleiły sobie do czoła sam papier?
– Skoro jest pierwszy dzień wiosny, czy to znaczy, że od teraz będzie cieplej?
– Nie wiem – odparłam.
Wiatr znad morza był bardzo przenikliwy – trudno było uwierzyć, że jeszcze kiedyś zrobi się ciepło. Molly westchnęła i zaszurała butami.
– Zapytam panią King. Ona będzie wiedziała. Ona wie wszystko. Jest bardzo mądra, prawda?
– Najmądrzejsza – przyznałam.
Nacisnęłam sobie palcami powieki. Były jak płatki kwiatów, miękkie, kosmate, lekko nabrzmiałe. Ból wezbrał, gdy patrzyłyśmy na chłopca idącego po murze; niczym rozgrzany olej silnikowy wlał mi się do zatok i nie chciał stamtąd odpłynąć. Coraz mocniej ugniatałam kości policzkowe, aż nie czułam już nic poza uciskiem.
– Czy po szkole pójdziemy na salon gier? – spytała Molly. Jej wzrok pobiegł za mnie, za rząd food trucków z burgerami i nieczynną karuzelę, w kierunku, z którego dolatywały dźwięki automatów: grzechot przepuszczanych pieniędzy.
– Czy pójdziemy do salonu gier – poprawiłam ją.
– No przecież to ja cię pytam. Pójdziemy? Mam monety. – Wyjęła z kieszeni cztery pensy oraz krążek do gry w pchełki i pomachała nimi przed moim nosem.
– Nie – ucięłam. – Pospiesz się, bo się spóźnimy.
Była to nieprawda. Jeszcze nigdy nie zdarzyło nam się spóźnić. Codziennie wychodziłyśmy z domu punkt ósma. Kwadrans po ósmej, gdy większość dzieci jadła jeszcze śniadanie, byłyśmy już w szkole. Gdybyśmy wychodziły później, groziłoby nam, że po drodze spotkamy inne matki, że będziemy zmuszone słuchać ich cmokań i biadoleń, patrzeć, jak pozwalają swoim dzieciom chodzić po murkach. Nie przed wszystkim mogłam nas uchronić, ale przed tym akurat tak.
Dwadzieścia po ósmej stanęłyśmy przed wejściem do szkoły, pod napisem „WITAMY”. Gdy czekałyśmy na otwarcie, niemiła woźna poczłapała do bocznej furtki, otworzyła ją kluczem i od razu zamknęła za sobą.
– Bardzo wcześnie dziś jesteśmy – powiedziałam głośno, prawie krzycząc, tak by usłyszała. – Dużo wcześniej niż zwykle.
Molly popatrzyła na mnie z czymś w rodzaju politowania. Potem przywarła do ogrodzenia, odciskając sobie siatkę na czole.
– Tam się je śniadania. – Wskazała stołówkę, z której rozlegał się brzęk sztućców i gwar rozmów.
– Ty jadłaś śniadanie – odpowiedziałam głośno, mimo że woźna zdążyła już zniknąć w budynku. – Przed wyjściem.
– Zjadłabym coś jeszcze.
– Nie najadłaś się? Jesteś głodna?
– Głodna to nie.
Zanim woźna pofatygowała się otworzyć wejście, dołączyła do nas armia innych matek z innymi dziećmi i mogłam sobie przypomnieć, dlaczego właściwie ich unikamy. Zbierały się w grupkach, trajkotały w tempie karabinu i wybuchały śmiechem, od którego dzwoniło mi w uszach. Osaczona przez inne matki zawsze czułam to samo: że próbuję się wmieszać w inny gatunek. Ponieważ to ich krążenie i gruchanie przywodziło na myśl gołębie, stały się dla mnie stadem ptaków, a ja byłam kimś, kto przykleił sobie pióra do ubrania. Zerkały na mnie i odwracały wzrok zażenowane moją bijącą po oczach odrębnością. Kiedy zjawiła się Abigail, a Molly wybiegła jej na spotkanie, poczułam się naga bez mojej małej tarczy. Abigail miała ceglastorude włosy i maleńkie złote kolczyki w uszach. Patrzyłam, jak dziewczynki owijają się wokół siebie, jak chłoną jedna drugą. Ich bliskość sprawiała mi ból, sama nie wiedziałam czemu. Czy pragnęłam mieć Molly tylko dla siebie? Czy zazdrościłam jej przyjaciółki, wokół której może się owinąć?
O dziewiątej szkolny plac był już oceanem poliestru i skarpetek do kostek. Inne dzieci innych matek tonęły w pocałunkach i piskliwych pożegnaniach.
– Wspaniałego dnia, skarbie!
– Będę tęsknić, kochanie!
– Kocham cię bardzo, mój aniołku!
Gdy zadzwonił dzwonek, inne dzieci potruchtały do szeregu, a inne matki potruchtały do domu robić pranie. Poczekałam, aż pani King mnie zauważy, po czym zawołałam Molly i wręczyłam jej tornister, strój na wuef oraz pojemnik z obranym i pokrojonym jabłkiem. Pomknęła do nauczycielki jak opiłek do magnesu. Nie obejrzała się, nie uśmiechnęła, nie pomachała. Po drugiej stronie dziedzińca inne dziecko wczepiło się w inną matkę i nie chciało jej puścić. Wiedziałam, co musi czuć: każdego dnia rano miałam ochotę zrobić to samo. Chciałam przywrzeć do Molly, a gdyby przyszła pani King, żeby nas rozdzielić, powiedziałabym: „Ale my jesteśmy nierozerwalne. Stanowimy jedno ciało. Nie wie pani, że wyhodowałam ją w sobie jak narząd?”. Wydawało mi się nadmiarem okrucieństwa, że natura nie wypracowała żadnego rozwiązania, dzięki któremu Molly byłaby zawsze przy mnie – że nie mogę nosić jej w torbie na brzuchu jak małego kangurzątka.
Telefon w mieszkaniu zaczął dzwonić, gdy szarpałam się z kluczem w drzwiach. Za sobą czułam spieszących się przechodniów i przejeżdżające autobusy pełne gorących oddechów i znudzonych twarzy. Innym ten hałas najwyraźniej nie przeszkadzał, tylko ja miałam ochotę osunąć się na ziemię – kucnąć, klęknąć i przylgnąć czołem do betonu. Suchy ból rozpierał mi zatoki, a chodnik wydawał się oazą.
Do sobotniego ranka nie wiedziałam nawet, jak dzwoni telefon w moim mieszkaniu. Kiedy powietrze rozdarł pisk, pobiegłam sprawdzić kuchenkę, piekarnik, kaloryfery. Węszyłam dym. Molly wstała z kanapy i nie odrywając wzroku od telewizora, sięgnęła po wiszącą na ścianie słuchawkę. Powoli, tępo skojarzyłam obraz z dźwiękiem. Ta świadomość wdzierała się we mnie jak korkociąg wkręcany w miękkie drewno korka.
– Nie – odezwałam się, idąc przez pokój. – Zostaw.
Odsunęłam jej rękę. Patrzyłyśmy na siebie, dopóki telefon nie ucichł.
– Czemu nie odebrałaś? – spytała Molly, gładząc swój gips.
– Bo nie chciałam.
– Czemu?
– Kończ oglądanie. Jest dziesiąta. Niedługo idziemy do parku.
Kiedy nie patrzyła, zdjęłam z aparatu słuchawkę i zostawiłam wiszącą na kablu.
W niedzielę telefon zadzwonił wieczorem, gdy Molly była w łóżku. Wyszłam z jej pokoju i stanęłam przy aparacie.
Nie odbiorę, więc darujcie sobie, pomyślałam. Możecie dzwonić do woli.
Przejrzałam się w lustrze obok wieszaka na ubrania. Pod oczami miałam kręgi w kolorze siniaków, a moje białka były pokryte siateczką szkarłatnych nitek. Wbiłam sobie paznokcie w ramię i poczułam, jak w miejscach, w których skóra się przerwała, powstają wilgotne półksiężyce. Kiedy telefon umilkł, zanurzyłam się w ciszy jak w chłodnej wodzie. Zaczęłam liczyć oddechy – uczono mnie, żebym tak robiła, gdy będę na skraju wybuchu – ale zanim doliczyłam do dziesięciu, telefon rozdzwonił się znowu. Wydał mi się teraz jeszcze głośniejszy, jeszcze bardziej uporczywy. Ścisnęłam się za brzuch i wyczułam pod palcami worek jednego z organów. Z ręką na wątrobie albo śledzionie – czy co tam jeszcze mogło zamieszkiwać to mroczne bagno – sięgnęłam po słuchawkę. Po drugiej stronie odezwał się napięty głos. Przypominał trochę dźwięk otwieranej konserwy.
– Halo?
Słyszałam wyraźnie oddech tej osoby. Wydało mi się, że przez otwory w słuchawce dolatuje musztardowa woń nieumytych zębów.
– Chrissie?
Wcisnęłam paznokciem przycisk w aparacie. Sygnał przypominał matowy, jednostajny krzyk.
Aha, pomyślałam. Czyli to tak.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------