Pierwszy śnieg - ebook
Pierwszy śnieg - ebook
Jest listopad, w Oslo właśnie spadł pierwszy śnieg. Birte Becker po powrocie z pracy do domu chwali syna i męża za ulepienie bałwana w ogrodzie. Nie jest on jednak ich dziełem. Stają przy oknie - i widzą, że bałwan jest skierowany twarzą w stronę domu. Patrzy wprost na nich.
W tym samym czasie komisarz Harry Hole otrzymuje anonimowy list podpisany "Bałwan". Zaczyna dostrzegać wspólne cechy dawnych, niewyjaśnionych spraw. Okazuje się, że wraz z pierwszymi oznakami zimy do gazet trafia informacja o nowym morderstwie. Ofiara jest zawsze zamężną kobietą, a jednocześnie w pobliżu miejsca zbrodni pojawia się bałwan. Wszystko wskazuje na to, że po Oslo i okolicach znów krąży seryjny zabójca.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-245-9330-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1 ŚRODA, 5 LISTOPADA 1980. BAŁWAN ZE ŚNIEGU
To było tego dnia, kiedy spadł śnieg. O jedenastej przed południem z bezbarwnego nieba bez żadnej zapowiedzi zaczęły się sypać olbrzymie płatki śniegu, niczym armada z kosmosu przybywająca na podbój pól, ogrodów i trawników w Romerike. O drugiej w Lillestrøm do akcji wkroczyły pługi śnieżne, a kiedy Sara Kvinesland o pół do trzeciej wolno i ostrożnie skierowała swoją toyotę corollę SR5 między wille na Kolloveien, listopadowy śnieg przykrywał już puchową kołdrą pofałdowany krajobraz.
Wydawało jej się, że domy w świetle dziennym wyglądają inaczej. Do tego stopnia inaczej, że o mało nie minęła wjazdu do jego garażu. Samochód poślizgnął się, gdy przyhamowała, a z tylnego siedzenia rozległo się prychnięcie. W lusterku zobaczyła niezadowoloną minę syna.
– To nie potrwa długo, kochanie – powiedziała.
Przed garażem wśród całej tej bieli widniał duży czarny prostokąt asfaltu. Zrozumiała, że właśnie w tym miejscu musiał stać samochód firmy przeprowadzkowej. Ścisnęło ją w gardle. Oby tylko nie przyjechała za późno.
– Kto tu mieszka? – padło pytanie z tylnego siedzenia.
– Po prostu znajomy – odparła Sara i odruchowo poprawiła fryzurę w lusterku. – Najwyżej dziesięć minut, kochanie. Zostawię kluczyk w stacyjce, żebyś mógł posłuchać radia.
Wysiadła, nie czekając na odpowiedź, i w butach na ślizgających się podeszwach podreptała do drzwi, przez które tyle razy wchodziła i wychodziła, ale nigdy w ten sposób, nigdy w środku dnia, w pełni widoczna dla wszystkich ciekawskich oczu w tej willowej dzielnicy. Nie chodziło o to, że późne wieczorne wizyty wyglądały na bardziej niewinne, lecz z jakiegoś powodu słuszniejsze wydawało się popełnianie takich czynów po zapadnięciu ciemności.
Usłyszała buczenie dzwonka w środku; zabrzmiał jak trzmiel zamknięty w słoiku po dżemie. Czekała z narastającą desperacją, zerkając w okna sąsiadów. Niczego nie zdradzały, ukazywały jedynie odbicia czarnych nagich jabłoni, szarego nieba i mlecznobiałego krajobrazu. Wreszcie usłyszała kroki za drzwiami i odetchnęła z ulgą. Moment później już była w środku, w jego ramionach.
– Nie wyjeżdżaj, kochany – poprosiła, czując płacz ściskający w gardle.
– Muszę – odparł takim tonem, jakby powtarzał refren, który mu się znudził. Ale jego dłonie już szukały znajomych ścieżek, które nigdy się im nie sprzykrzyły.
– Wcale nie musisz – szepnęła mu do ucha. – Chcesz. Zacząłeś się bać.
– To nie ma żadnego związku z tobą i mną.
Usłyszała irytację w jego głosie, a jednocześnie jego ręka, ta silna, lecz zarazem miękka ręka, przesunęła się po jej skórze na krzyżu i wpełzła pod pasek spódnicy i rajstop. Byli jak wyćwiczeni tancerze, znający każdy, nawet najdrobniejszy ruch partnera, każdy krok, oddech i rytm. Najpierw biała miłość. Ta dobra. Potem czerń. Ból.
Jego ręka przesunęła się po płaszczu, szukając pod grubym materiałem brodawek piersi. Zawsze go fascynowały, stale do nich wracał. Może dlatego, że sam ich nie miał.
– Zaparkowałaś przed garażem? – spytał i mocno ją uszczypnął.
Kiwnęła głową; ból przeszył ją niczym strzała żądzy sięgająca aż do mózgu. Pochwa otworzyła się dla jego palców, które już niedługo miały tam trafić.
– Mały czeka w samochodzie.
Jego dłoń gwałtownie znieruchomiała.
– On nic nie wie – wydusiła z siebie, czując jego wahanie.
– A twój mąż? Gdzie jest teraz?
– Jak ci się wydaje? Oczywiście w pracy.
Teraz to ona mówiła z irytacją. I dlatego, że on wprowadził męża do tej rozmowy, i dlatego, że trudno jej było o nim mówić, nie irytując się przy tym. A poza tym jej ciało tak bardzo go pragnęło. Teraz, już! Sara Kvinesland rozpięła mężczyźnie rozporek.
– Nie... – zaczął, łapiąc ją za nadgarstek.
Z całej siły uderzyła go drugą ręką w twarz. Patrzył na nią zdumiony, zaskoczony. Na policzku rozlewała się czerwona plama. Ona się uśmiechnęła i przyciągnęła jego twarz do swojej.
– Wyjedziesz – syknęła. – Ale najpierw będziesz mnie rżnął. Zrozumiano?
Poczuła jego oddech na twarzy, szybszy i urywany. Jeszcze raz uderzyła go wolną ręką, a jego członek trzymany tą drugą zaczął się powiększać.
Pchnięcia były coraz mocniejsze, ale ekscytacja już minęła. Ogarnęło ją odrętwienie, magia zniknęła, napięcie opadło i została jedynie rozpacz. Traciła go. Właśnie teraz, leżąc tu, traciła go. Wszystkie lata, przez które tęskniła, wszystkie wypłakane łzy, rozpaczliwe posunięcia, do których ją skłaniał, nic nie dając w zamian. Oprócz tego jednego.
Stał przy brzegu łóżka, brał ją z zamkniętymi oczami. Sara wpatrywała się w jego tors. Początkowo ją to dziwiło, ale z czasem zaczął jej się podobać widok białej gładkiej skóry na mięśniach piersi. Przypominał jej stare posągi, pozbawione brodawek piersiowych, by nie siać publicznego zgorszenia.
Zaczął sapać głośniej. Wiedziała, że już niedługo dojdzie ze wściekłym rykiem. Uwielbiała ten ryk, i ten zawsze pełen zaskoczenia, ekstatyczny, świadczący niemal o bólu wyraz twarzy, jak gdyby orgazm za każdym razem przechodził jego najdziksze oczekiwania. Teraz czekała tylko na ten ostatni ryk, na głośne pożegnanie w jego zimnej sypialni, ogołoconej z obrazów, zasłon i dywanów. On wkrótce się ubierze i wyjedzie do innej części kraju, gdzie, jak twierdził, otrzymał propozycję pracy, z której nie mógł zrezygnować. Ale z tego mógł zrezygnować. Z tego. Chociaż ryczał z rozkoszy.
Zamknęła oczy. Ale żaden ryk się nie rozległ. On znieruchomiał.
– Co się stało? – spytała, otwierając oczy.
Wykrzywił się. Ale nie z rozkoszy.
– Twarz – szepnął.
Sara cała aż drgnęła.
– Gdzie?
– Za oknem.
Okno znajdowało się za łóżkiem, tuż nad jej głową. Obróciła się, poczuła, jak on się z niej wysuwa, już miękki. Okno było za wysoko, by mogła przez nie wyjrzeć, leżąc, za wysoko też, by ktoś mógł przez nie zajrzeć do środka, stojąc na ziemi. W zapadających już ciemnościach zobaczyła jedynie podwójne odbicie sufitowej lampy w szybie.
– Widziałeś siebie – powiedziała niemal błagalnym tonem.
– W pierwszej chwili też mi się tak wydawało – odparł, wciąż nie odrywając oczu od okna.
Sara uklękła. Potem wstała i wyjrzała na ogród. I rzeczywiście zobaczyła twarz.
Roześmiała się głośno. Twarz była biała, miała oczy i usta z czarnych kawałków żwiru, prawdopodobnie zebranych z podjazdu, a ręce z gałęzi jabłoni.
– Na miłość boską – zaniosła się śmiechem. – To przecież tylko bałwan ze śniegu! – Śmiech zaraz przeszedł w płacz. Szlochała bezradnie, dopóki nie poczuła jego objęć.
– Muszę już iść – wykrztusiła.
– Zostań jeszcze trochę.
Została.
Kiedy szła w stronę garażu, zobaczyła, że minęło prawie czterdzieści minut.
Obiecał, że od czasu do czasu zadzwoni. Zawsze umiał kłamać, a ona wyjątkowo się z tego cieszyła. Jeszcze zanim dotarła do samochodu, zobaczyła bladą buzię chłopca, który patrzył na nią z tylnego siedzenia. Szarpnęła za drzwiczki, ale ku swemu zdumieniu stwierdziła, że są zamknięte. Popatrzyła na syna przez zaparowane okna. Dopiero gdy zastukała w szybę, otworzył.
Usiadła za kierownicą. Radio milczało, a w samochodzie panowało lodowate zimno. Kluczyki leżały na siedzeniu pasażera. Odwróciła się do syna. Był blady, dolna warga mu drżała.
– Coś się stało? – spytała.
– Tak – odparł. – Widziałem go.
W głosie chłopca brzmiał cienki przenikliwy ton strachu, którego nie słyszała od jego dzieciństwa, kiedy chował się, wciskając między rodziców na kanapę przed telewizorem, rękami zasłaniając oczy. A teraz przechodził mutację, przestał już dawać jej buzi na dobranoc, zaczął się interesować silnikami i dziewczynami. Któregoś dnia on też wsiądzie do samochodu z którąś z nich i od niej odjedzie.
– O czym ty mówisz? – spytała, wsunęła kluczyk do stacyjki i przekręciła.
– O bałwanie...
Silnik nie zareagował, a ją bez najmniejszej zapowiedzi ogarnęła panika. Nie wiedziała, czego tak naprawdę się boi. Wyjrzała przez przednią szybę i spróbowała jeszcze raz. Czyżby akumulator zdążył paść?
– Jak ten bałwan wyglądał? – spytała, naciskając gaz do dechy i w desperacji kręcąc kluczykiem tak mocno, że o mało go nie złamała. Chłopiec odpowiedział, ale jego słowa zagłuszył ryk zaskakującego silnika.
Sara wrzuciła bieg i puściła sprzęgło, jak gdyby nagle strasznie zaczęło jej się spieszyć. Koła zabuksowały w miękkim lepkim świeżym śniegu. Dodała więcej gazu, ale nie ruszyli, a tył samochodu wolno zaczął przesuwać się w bok. W końcu opony przedarły się do asfaltu, rzuciło ich w przód na drogę.
– Tata na nas czeka – powiedziała. – Musimy się pospieszyć.
Włączyła radio, podkręciła głośność, żeby wypełnić zimną przestrzeń w samochodzie dźwiękami innymi niż własny głos. Spiker po raz setny tego dnia informował, że Ronald Reagan pokonał dziś w nocy Jimmy’ego Cartera w amerykańskich wyborach prezydenckich.
Chłopiec znów coś powiedział. Popatrzyła w lusterko.
– Co mówisz? – spytała głośno.
Powtórzył, ale ona wciąż nie słyszała. Przyciszyła radio, kierując się w stronę szosy i rzeki, dwóch czarnych żałobnych wstążek, wijących się wśród śniegu. Drgnęła przestraszona, gdy uświadomiła sobie, że chłopiec wychylił się do przodu między siedzeniami. Jego głos tuż przy jej uchu zabrzmiał jak suchy szept, jak gdyby ważne było, by nikt inny oprócz ich dwojga go nie usłyszał.
– Umrzemy.
2 2 LISTOPADA 2004. DZIEŃ 1. OCZY ZE ŻWIRU
Harry Hole drgnął i szeroko otworzył oczy. Było lodowato, a w mroku rozlegał się głos, który go zbudził. Obwieszczał, że dziś naród amerykański zdecyduje, czy jego prezydent również przez następne cztery lata będzie się nazywał George Walker Bush. Listopad. Harry pomyślał, że zdecydowanie nadciąga era ciemności. Odrzucił kołdrę i dotknął stopami podłogi. Linoleum było tak zimne, że aż zapiekło. Zostawił nadające wiadomości radio z budzikiem włączone i poszedł do łazienki. Przejrzał się w lustrze. Tam też listopad, mglisty, szaroblady i pochmurny. Oczy były jak zwykle przekrwione, a pory na nosie przypominały wielkie czarne kratery. Worki pod oczami z jasnoniebieskimi, rozmytymi alkoholem tęczówkami znikną, kiedy poczują ciepłą wodę, ręcznik i śniadanie. Tak przynajmniej przypuszczał. Harry nie miał pewności, jak dokładnie będzie z upływem dnia wyglądała jego twarz teraz, kiedy skończył już czterdzieści lat. Czy zmarszczki się wygładzą i czy zniknie wyraz lęku pojawiający się, gdy rano budził się po nocach, w które dręczyły go koszmary? Takich nocy była większość. Nie wiedział, bo unikał luster, gdy już raz wyszedł ze swojego malutkiego, spartańsko umeblowanego mieszkania na Sofies gate, żeby się stać komisarzem Hole z Wydziału Zabójstw Komendy Okręgowej Policji w Oslo. Patrzył raczej w inne twarze, szukając w nich ich bólu, pięt achillesowych, koszmarów, motywów i powodów do samooszustwa, jednocześnie słuchał męczących kłamstw i próbował doszukać się sensu w tym, co robił: w zamykaniu w więzieniu ludzi, którzy już dawno zamknęli się we własnych więzieniach, w nienawiści i pogardzie dla samych siebie, które sam znał aż za dobrze.
Przeciągnął dłonią po sztywnych jak szczotka krótko obciętych jasnych włosach, które rosły dokładnie w odległości stu dziewięćdziesięciu trzech centymetrów od wychłodzonych stóp. Obojczyki rysujące się pod skórą wyglądały jak wieszak. Dużo trenował od czasu tej ostatniej sprawy. Niektórzy twierdzili, że wręcz fanatycznie. Oprócz jazdy na rowerze zaczął też dźwigać ciężary w siłowni mieszczącej się w piwnicy Budynku Policji. Lubił ból, palenie mięśni, które odsuwało myśli. Mimo to chudł. Tłuszcz znikał, a mięśnie układały się niczym warstwa podłużnych smug między szkieletem a skórą. Kiedyś miał szerokie bary, a Rakel mówiła, że ma atletyczną budowę, teraz zaczął przypominać obdartego ze skóry niedźwiedzia polarnego, którego zdjęcie kiedyś widział. Umięśnionego, lecz mimo wszystko szokująco chudego drapieżnika. Harry po prostu znikał. Chociaż to właściwie nie miało żadnego znaczenia. Westchnął. Listopad. Będzie jeszcze ciemniej.
Poszedł do kuchni, wypił szklankę wody na ból głowy i mrużąc oczy, zdziwiony wyjrzał przez okno. Dach kamienicy po drugiej stronie Sofies gate zbielał, a odbijające się od niego ostre światło kłuło w oczy. W nocy spadł pierwszy w tym roku śnieg. Pomyślał o liście. Zdarzało się, że dostawał takie listy, ale ten był wyjątkowy. Wspominał o Toowoombie.
W radiu zaczął się program przyrodniczy. Ktoś podnieconym głosem opowiadał o fokach. „Każdego lata foki Berhausa gromadzą się w Cieśninie Beringa na gody. Ponieważ przeważają wśród nich samce, rywalizacja o samice jest tak ostra, że te, którym uda się zdobyć partnerkę, będą się jej trzymać przez cały okres godowy. Samiec pilnuje samicy, dopóki młode nie przyjdzie na świat i nie osiągnie samodzielności. Nie powoduje nim jednak miłość, tylko uwielbienie dla własnych genów. Według teorii Darwina to dobór naturalny w walce o przetrwanie nakazuje fokom Berhausa monogamię, a nie moralność”.
Może i tak, pomyślał Harry.
Głos w radiu z zachwytu przeszedł niemal w falset: „Ale zanim foki odpłyną z Cieśniny Beringa, by szukać pożywienia na otwartym morzu, samiec będzie próbował zabić samicę. Dlaczego? Ponieważ samica foki Berhausa nigdy nie parzy się dwa razy z tym samym samcem! Dla niej ważna jest różnorodność genetyczna. Rozwiązłość jest w jej wypadku biologicznie racjonalna i samiec o tym wie. Uśmiercając ją, nie dopuszcza do tego, by inne młode foki rywalizowały z jego potomstwem o pożywienie”.
„Teoria Darwina dotyczy również nas, dlaczego więc ludzie nie myślą tak jak foki?” – spytał inny głos.
„Ależ właśnie tak myślimy! Nasze społeczeństwo wcale nie jest tak monogamiczne, na jakie wygląda, i nigdy takie nie było. Przeprowadzone niedawno w Szwecji badania wykazały, że od piętnastu do dwudziestu procent wszystkich dzieci ma innego ojca, niż uważają one same, a także ich zarejestrowany ojciec. Dwadzieścia procent! To przecież oznacza, że co piąte dziecko żyje w kłamstwie. Ale to również jest dbałość o różnorodność genetyczną”.
Harry pokręcił gałką, szukając znośnej muzyki. Zatrzymał się na staroświeckiej wersji Desperado Johnny’ego Casha.
Ktoś mocno zapukał do drzwi.
Harry poszedł do sypialni, wciągnął dżinsy, wrócił do przedpokoju i otworzył.
– Harry Hole? – Ubrany w niebieski kombinezon mężczyzna patrzył na niego zza grubych szkieł okularów. Oczy miał jasne jak dziecko.
Harry kiwnął głową.
– Ma pan grzyb? – Mężczyzna zadał pytanie beznamiętnym tonem. Długi kosmyk włosów biegł przez czaszkę i kleił się do czoła. Nieznajomy ściskał pod pachą plastikową podkładkę z klipsem przytrzymującym gęsto zapisaną kartkę.
Harry czekał na dalszy ciąg, który by mu cokolwiek wyjaśnił, ale nic takiego nie nastąpiło. Tylko to jasne szczere spojrzenie.
– To – odezwał się wreszcie Harry – to jest absolutnie prywatna sprawa.
Mężczyzna leciutko się uśmiechnął, jakby usłyszał dowcip, którego miał już serdecznie dość.
– Grzyb w mieszkaniu. Albo pleśń.
– Nie mam powodów, żeby tak sądzić.
– Właśnie tak jest z grzybem. Rzadko daje powody, by podejrzewać, że jest. – Mężczyzna possał zęby i zakołysał się na piętach.
– Ale? – spytał w końcu Harry.
– Ale jest.
– Dlaczego pan tak uważa?
– Bo pański sąsiad ma pleśń.
– Tak? Myśli pan, że mogła się tu przenieść?
– Pleśń się nie przenosi. Przenosi się grzyb domowy.
– Więc.
– System wentylacyjny w ścianach tej kamienicy ma błąd konstrukcyjny. Pleśń ma doskonałe warunki wzrostu. Mogę zajrzeć do kuchni?
Harry usunął się na bok. Mężczyzna skierował się do kuchni, gdzie natychmiast przycisnął do ściany pomarańczowy aparat przypominający suszarkę do włosów. Urządzenie dwa razy pisnęło.
– Higrometr – wyjaśnił, patrząc na coś, co najwyraźniej było wskaźnikiem. – Dokładnie tak jak myślałem. Jest pan pewien, że nie widział pan ani nie czuł niczego podejrzanego?
Harry nie bardzo wiedział, co by to miało być.
– Taki osad jak na starym chlebie – wyjaśnił mężczyzna. – Zapach zgnilizny.
Harry pokręcił głową.
– Piekły pana oczy? Czuł się pan zmęczony? Głowa pana bolała?
– Oczywiście. – Harry wzruszył ramionami. – Odkąd pamiętam.
– Ma pan na myśli, odkąd pan tu mieszka?
– Być może. Proszę posłuchać.
Ale mężczyzna nie słuchał, tylko wyciągnął zza paska nóż. Harry wstrzymał oddech, wpatrzony w uzbrojoną rękę, która uniosła się wysoko i z wielką siłą uderzyła. Rozległo się jakby stęknięcie i ostrze zanurzyło się w gipsową płytę pod tapetą. Mężczyzna wyciągnął nóż, wbił go jeszcze raz i wydłubał kawałek kruszącego się gipsu, po którym w ścianie została czarna dziura. Potem wyjął niedużą długopisową latareczkę i poświecił w otwór. Nad wielkimi szkłami okularów ukazała się głęboka zmarszczka. W końcu przysunął nos do samej dziury i powąchał.
– No właśnie – powiedział. – Witam was.
– Kogo? – spytał Harry, podchodząc bliżej.
– Aspergillus – wyjaśnił mężczyzna. – Kropidlaki to taki rodzaj pleśni. Możemy wybierać spośród trzystu-czterystu gatunków i trudno stwierdzić, który jest akurat tutaj, bo na tych twardych powierzchniach rośnie tak cienką warstwą, że jest niewidoczny. Ale co do zapachu nie można się pomylić.
– To jakiś problem? – spytał Harry, usiłując sobie przypomnieć, ile mu zostało na koncie po tym, jak wspólnie z ojcem zasponsorował wyjazd do Hiszpanii Sio, młodszej siostrze, która, jak sama mówiła, miała „malutkiego Downa”.
– To nie jest coś takiego jak prawdziwy grzyb domowy, kamienica się nie rozpadnie – wyjaśnił mężczyzna. – Ale pan może.
– Ja?
– Jeśli ma pan do tego skłonności. Niektórzy chorują, gdy oddychają tym samym powietrzem co pleśń. Niedomagają całymi latami i oczywiście wyzywa się ich od hipochondryków, bo nikt niczego nie może u nich znaleźć, a inni, którzy tam mieszkają, są zdrowi. A poza wszystkim te potwory zżerają tapetę i płyty gipsowe.
– Mhm. Co pan proponuje?
– Rozprawię się z tym diabelstwem.
– A jednocześnie z moimi finansami.
– Moją usługę pokryje ubezpieczenie kamienicy, więc pana nie będzie to kosztować ani korony. Muszę jedynie mieć dostęp do mieszkania przez kilka następnych dni.
Harry wyjął z szuflady w kuchni zapasowe klucze.
– Będę tu tylko ja – powiedział mężczyzna. – Tak tylko uprzedzam. Różne rzeczy się dzieją.
– Tak? – Harry uśmiechnął się ze smutkiem i wyjrzał przez okno.
– Co pan mówi?
– Nic – odparł Harry. – Tu i tak nie ma co ukraść. Muszę już iść.
Niskie poranne słońce odbijało się w szkle Budynku Policji, głównej kwatery Komendy Okręgowej Policji w Oslo, która już od blisko trzydziestu lat miała siedzibę tu, na szczycie wzgórza w okolicach Grønlandsleiret. Policja – chociaż nikt głośno nie mówił, że było to zamierzone – miała stąd blisko do najbardziej obciążonych przestępczością wschodnich okolic centrum miasta, a zarazem jej najbliższym sąsiadem było „Bayern”, więzienie. Budynek Policji otaczał trawnik, porośnięty zbrązowiałą więdnącą trawą, rosły na nim klony i lipy, które w ciągu nocy pokryła cienka warstewka szarawego śniegu przypominająca całun.
Czarnym pasem asfaltu Harry dotarł do głównego wejścia i wszedł do centralnego holu, gdzie płynąca woda na porcelanowej dekoracji ściennej autorstwa Kari Christensen nieustannie szeptała swoje tajemnice. Skinął głową strażnikowi w recepcji i windą wjechał na szóste piętro do Wydziału Zabójstw. Chociaż odkąd dostał nowy pokój w czerwonej strefie, minęło już blisko pół roku, w pierwszej chwili skierował się do ciasnego, pozbawionego okien pokoiku, który kiedyś dzielił z sierżantem Jackiem Halvorsenem. Teraz rządził tam sierżant Magnus Skarre. A Jack Halvorsen leżał w ziemi na cmentarzu Vestre Aker. Rodzice początkowo chcieli pochować syna w rodzinnym Steinkjer, ponieważ Jack i Beate Lønn, szefowa Wydziału Techniki Kryminalistycznej, nie byli małżeństwem ani nawet nie zarejestrowali partnerstwa. Gdy jednak dowiedzieli się, że Beate jest w ciąży i latem urodzi, zgodzili się, by grób Halvorsena był w Oslo.
Harry wszedł do nowego pokoju. Wiedział, że na zawsze pozostanie nowym pokojem, tak samo jak pięćdziesięcioletni stadion klubu piłkarskiego Barcelona po katalońsku wciąż nazywano Camp Nou, czyli nowy stadion. Ciężko usiadł na krześle i włączył radio, na dzień dobry kiwając głową zdjęciom ustawionym na półce i opartym o mur, które pewnego dnia w nieznanej przyszłości, gdy w porę przypomni sobie o konieczności zakupu odpowiednich haczyków, miały znaleźć się na ścianie. Ellen Gjelten, Jack Halvorsen i Bjarne Møller. Stali w takiej kolejności, chronologicznie. Dead Policemen’s Societ.
W radiu norwescy politycy i publicyści wypowiadali się na temat amerykańskich wyborów prezydenckich. Harry rozpoznał głos Arvego Støpa, właściciela odnoszącego wielkie sukcesy magazynu „Liberał”, znanego jako jeden z posiadających największą wiedzę, najbardziej aroganckich, a zarazem najzabawniejszych opiniotwórców. Harry podkręcił głośność, aż ryknęło wśród ścian, i sięgnął po swoje kajdanki marki Peerless leżące na nowym biurku. Zaczął ćwiczyć speedcuffing, błyskawiczne zakuwanie, na nodze biurka już zniszczonej od tego brzydkiego nawyku, którego nabrał na organizowanym przez FBI kursie w Chicago i który doprowadzał do perfekcji w samotne wieczory w wilgotnym mieszkaniu w dzielnicy Cabrini-Green przy wtórze wrzasków awanturujących się sąsiadów i w obecności Jima Beama, jego jedynego towarzysza. Sztuka polegała na takim uderzeniu otwartą bransoletą o nadgarstek osoby zatrzymywanej, by ruchome ramię na sprężynce obróciło się i wsunęło w zamek po drugiej stronie. Przy zachowaniu precyzji i odpowiedniej siły można było jednym ruchem przykuć się do aresztanta, nim ten zdążył zareagować. Harry’emu ta umiejętność w pracy nie przydała się nigdy, a ta druga, której się tam uczył, jak złapać seryjnego zabójcę, przydała się tylko raz.
Kajdanki zatrzasnęły się wokół nogi biurka, głosy w radiu dalej ciągnęły swoje:
„Jak pan sądzi, panie Støp, skąd bierze się norweski sceptycyzm wobec Georga Busha?”.
„Jesteśmy nadmiernie chronionym krajem, który w zasadzie nigdy nie walczył na żadnej wojnie. Pozwalaliśmy, by inni to za nas załatwiali. Anglia, Związek Radziecki i USA. Właściwie od czasów wojen napoleońskich ukrywaliśmy się za plecami starszych braci. Norwegia zbudowała swoje bezpieczeństwo na przekazywaniu odpowiedzialności w ręce innych, gdy coś zaczynało pękać. Trwa to już od tak dawna, że zatraciliśmy orientację w rzeczywistości i wierzymy, że Ziemia w zasadzie zamieszkana jest przez ludzi, którzy pragną naszego – czyli najbogatszego kraju na świecie – dobra. Norwegia jest jak gadająca od rzeczy bezdennie głupia blondynka, która zapuściła się w mroczne zaułki Bronksu i oburza się, że jej ochroniarz jest taki brutalny wobec napastników”.
Harry wykręcił numer Rakel, jedyny oprócz telefonu do Sio, jaki znał na pamięć. Kiedy był młody i niedoświadczony, uważał, że dla śledczego marna pamięć to kalectwo. Teraz wiedział lepiej.
„A tym ochroniarzem jest Bush i Stany Zjednoczone?” – spytał prowadzący.
„Tak. Lyndon B. Johnson powiedział kiedyś, że USA wcale nie wybrały sobie takiej roli, ale zrozumiały, że nikogo innego nie ma. I miał rację. Nasz ochroniarz to neofita, facet z kompleksem ojca, problemami z alkoholem, ograniczony intelektualnie i pozbawiony kręgosłupa bodaj na tyle, by uczciwie odsłużyć wojsko. Krótko mówiąc, facet, z którego powtórnego wyboru na stanowisko prezydenta Ameryki powinniśmy się dzisiaj cieszyć”.
„Zakładam, że powiedział pan to z ironią?”.
„Ależ skąd! Słaby prezydent słucha swoich doradców, a w Białym Domu są ci najlepsi, proszę mi wierzyć. Chociaż po tym idiotycznym serialu telewizyjnym o Gabinecie Owalnym można odnieść wrażenie, że to demokraci mają monopol na inteligencję, to jednak, o dziwo, właśnie w skrajnie prawicowym skrzydle republikanów można znaleźć najbystrzejsze umysły. Norwegia jest w najlepszych rękach”.
– Przyjaciółka przyjaciółki uprawiała z tobą seks.
– Naprawdę? – zdziwił się Harry.
– Nie z tobą – odparła Rakel. – Mówię do tego drugiego. Do Støpa.
– Przepraszam. – Harry ściszył radio.
– Po jakimś wykładzie w Trondheim. Zaprosił ją do pokoju. Była tym zainteresowana, ale uprzedziła go, że ma usuniętą pierś. Powiedział, że się zastanowi, i poszedł do baru. Potem po nią wrócił.
– Mhm. Mam nadzieję, że sprostał oczekiwaniom.
– Nic nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom.
– No tak. – Harry zaczął się zastanawiać, o czym rozmawiają.
– Co z dzisiejszym wieczorem? – spytała Rakel.
– O ósmej w Palace Grill mi pasuje. Ale co to za wygłupy, że nie można wcześniej zarezerwować stolika?
– Przypuszczam, że przez to robi się tam jeszcze ekskluzywniej.
Umówili się na spotkanie w barze obok restauracji. Kiedy się rozłączyli, Harry siedział i myślał. Rakel wydawała się zadowolona, niefrasobliwa. Usiłował sprawdzić, czy cieszy się w jej imieniu, czy cieszy się, że kobieta, którą tak bardzo kochał, jest szczęśliwa z innym mężczyzną. Rakel i on mieli swój czas, dane im były szanse. Wykorzystali je. Dlaczego więc miałby się nie cieszyć, że jej jest dobrze? Dlaczego miałby nie porzucić myśli o tym, że mogło być inaczej, i po prostu żyć dalej własnym życiem? Obiecał sobie, że jeszcze bardziej się postara.
Poranna odprawa minęła szybko. Nadkomisarz Gunnar Hagen, szef Wydziału Zabójstw, szybko omówił sprawy, nad którymi pracowali. Nie było tego dużo, bo akurat nie toczyło się śledztwo w żadnej świeżej sprawie zabójstwa, a jedynie świeże zabójstwa sprawiały, że puls wydziału przyspieszał. Obecny na odprawie sierżant Thomas Helle z Sekcji Osób Zaginionych zrelacjonował sprawę kobiety, która zaginęła przed rokiem. Żadnych śladów przemocy, żadnych śladów sprawcy i żadnych śladów zaginionej. Nigdzie nie pracowała, a ostatni raz widziano ją w przedszkolu, do którego rano odprowadziła synka i córeczkę. Mąż i wszystkie pozostałe osoby z jej najbliższego kręgu mieli alibi, wykluczono ich więc jako podejrzanych. Ustalono, że sprawie przyjrzy się Wydział Zabójstw.
Magnus Skarre przekazał pozdrowienia od Stålego Aune, psychologa na stałe współpracującego z wydziałem, którego odwiedził w szpitalu Ullevål. Harry poczuł wyrzuty sumienia. Ståle Aune był nie tylko jego doradcą w sprawach kryminalnych, lecz również osobistym wsparciem w walce z alkoholem i człowiekiem najbardziej zasługującym na miano zaufanego przyjaciela. Minął już ponad tydzień, odkąd Aunego położono w szpitalu z niejasną diagnozą, lecz Harry wciąż jeszcze nie zdołał przezwyciężyć swojej niechęci do szpitali. W środę, pomyślał teraz. Albo w czwartek.
– Mamy nową koleżankę – oznajmił Gunnar Hagen. – Katrine Bratt.
Młoda kobieta w pierwszym rzędzie wstała bez dodatkowej zachęty, ale nie obdarzyła zebranych uśmiechem. Była bardzo ładna. Ładna, chociaż wcale się nie stara, stwierdził Harry. Cienkie, niemal wystrzępione włosy zwisały bez życia po obu stronach twarzy o czystych regularnych rysach, bladej i naznaczonej powagą, wręcz zmęczeniem, jakie Harry widywał u innych pięknych jak z obrazka kobiet, które tak już się przyzwyczaiły, że ktoś się im przygląda, że zaczęło im to być obojętne. Katrine Bratt była ubrana w niebieski kostium podkreślający jej kobiecość, ale grube czarne rajstopy wyłaniające się spod brzegu spódnicy i praktyczne kozaczki oddalały wszelkie podejrzenia o to, że kobiecością pragnie coś wygrać. Stojąc, przesunęła wzrokiem po zebranych, jak gdyby podniosła się po to, by się im przyjrzeć, nie odwrotnie. Harry obstawiał, że dokładnie zaplanowała zarówno strój, jak i ten krótki występ pierwszego dnia pracy w Budynku Policji.
– Katrine przez cztery lata pracowała w Komendzie Okręgowej Policji w Bergen. Głównie w obyczajówce, ale pewien okres spędziła też w tamtejszym Wydziale Zabójstw i Osób Zaginionych – ciągnął Hagen, zerkając na kartkę będącą, jak Harry przypuszczał, CV Katrine. – Studia prawnicze na Uniwersytecie Bergeńskim ukończone w roku 1999, Wyższa Szkoła Policji, a teraz praca tutaj. Na razie nie ma dzieci, ale jest mężatką.
Jedna wąska brew Katrine Bratt uniosła się ledwie zauważalnie. Hagen albo to zauważył, albo sam uznał, że ostatnia informacja była całkowicie zbędna, bo dodał:
– Dla tych, których by to interesowało...
Podczas dusznej i wiele mówiącej chwili milczenia, która teraz nastąpiła, Hagen najwyraźniej uświadomił sobie, że tylko jeszcze wszystko pogorszył. Chrząknął więc dwa razy i powiedział, że ci, którzy dotąd nie zgłosili swojego udziału w przyjęciu świątecznym, muszą to zrobić do środy.
Zaszurały krzesła. Harry zdążył już wyjść na korytarz, gdy za plecami usłyszał głos:
– Zdaje się, że jestem twoja.
Harry odwrócił się i zobaczył twarz Katrine Bratt. Zadał sobie pytanie, jak piękna mogłaby być, gdyby jej na tym zależało.
– Albo ty mój – dodała, ukazując rząd równych zębów w uśmiechu, który nie dotarł do oczu. – Zależy, jak się na to spojrzy.
Mówiła dialektem bergeńskim z umiarkowanie gardłową wymową „r” i Harry gotów był się ze sobą założyć, że Katrine pochodzi z Fana albo Kalfaret czy jakiejś innej solidnej mieszczańskiej dzielnicy.
Ruszył dalej. Katrine przyspieszyła kroku i zrównała się z nim.
– Wygląda na to, że nadkomisarz zapomniał cię poinformować. – Powiedziała to z lekko przesadnym naciskiem na wszystkie sylaby stopnia Gunnara Hagena. – Ale masz mnie oprowadzić i zająć się mną przez następne dni. Dopóki nie będę mogła zacząć działać na własną rękę. Jak myślisz, dasz radę?
Harry się uśmiechnął. Na razie Katrine mu się podobała, ale oczywiście pozostawał otwarty i w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Zawsze był skłonny dać ludziom kolejną szansę trafienia na czarną listę.
– Nie wiem – odparł, zatrzymując się przy maszynie do kawy. – Zacznijmy od tego.
– Ja nie piję kawy.
– Wszystko jedno. Ona jest oczywista. Jak zresztą większość spraw tutaj. Co myślisz o tym zaginięciu?
Wcisnął guzik przy napisie „americano”, który w tym wypadku oznaczał kawę tak samo amerykańską, jak norweska kawa na promie.
– A o co ci chodzi? – spytała Katrine.
– Myślisz, że ona żyje? – próbował rzucić to od niechcenia, żeby Katrine nie zrozumiała, że to test.
– Masz mnie za głupią? – prychnęła, z nieskrywanym obrzydzeniem patrząc, jak maszyna, charcząc, pluje czernią do białego plastikowego kubka. – Nie słyszałeś, jak nadkomisarz mówił, że przez cztery lata pracowałam w obyczajówce?
– Mhm – mruknął Harry. – Nie żyje?
– Martwa jak kamień – odparła Katrine Bratt.
Harry sięgnął po biały kubek. Właśnie dostrzegł możliwość, że oto pojawiła się koleżanka, którą być może będzie cenił.
Kiedy Harry po południu wracał do domu, śnieg zniknął już z ulic i chodników, a delikatne lekkie płatki, które wirowały w powietrzu, asfalt pożerał, gdy tylko dotknęły ziemi. Harry wstąpił do swojego ulubionego sklepu muzycznego na Akersgata i kupił ostatnią płytę Neila Younga, chociaż podejrzewał, że może być do niczego.
Kiedy otworzył kluczem drzwi mieszkania, zorientował się, że coś się zmieniło. Coś z dźwiękiem. Albo może z zapachem. Zatrzymał się gwałtownie na progu kuchni. Cała jedna ściana zniknęła. To znaczy tam, gdzie wcześniej była jasna tapeta w kwiatki na gipsowych płytach, teraz widział rdzawe cegły, szarą zaprawę i żółtoszarą drewnianą konstrukcję z dziurami po gwoździach. Na podłodze stała skrzynka z narzędziami grzybiarza, a na kuchennym stole leżała kartka z informacją, że rzemieślnik wraca jutro.
Harry wszedł do salonu, nastawił płytę Neila Younga, po kwadransie przygnębiony wyłączył ją i puścił Ryana Adamsa. Nie wiadomo, skąd się wzięła myśl o drinku. Zamknął oczy, wpatrując się w roztańczony wzór krwi i czarnej ślepoty. Znów myślał o liście. O pierwszym śniegu. O Toowoombie.
Dzwonek telefonu rozdarł Shakedown On 9th Street Ryana Adamsa na dwoje.
Kobieta, która przedstawiła się jako Oda, powiedziała, że dzwoni z redakcji „Bosse zaprasza”, i podziękowała za ostatnie spotkanie. Harry jej nie pamiętał, przypominał sobie za to program telewizyjny. To było wiosną. Chcieli, żeby wystąpił w programie i opowiedział o seryjnych zabójcach, ponieważ był jedynym norweskim policjantem, który szkolił się w FBI i szczególnie studiował ten temat, a ponadto ścigał prawdziwego seryjnego zabójcę. A Harry był na tyle głupi, że się zgodził. Wmówił sobie, że robi to, by powiedzieć coś ważnego i jako tako prawdziwego o ludziach, którzy zabijają, a nie po to, by wystąpić w najpopularniejszym talk-show w kraju. Później nie miał już co do tego pewności. Ale nie to okazało się najgorsze. Najgorsze okazało się to, że przed programem wypił o jeden drink za dużo. Był pewien, że to tylko jeden drink, ale w telewizji wyglądało to tak, jakby wypił pięć. Mówił z wyraźną dykcją, jak zawsze. Ale wzrok miał zamglony, analizował ospale, a wyciągnąć wniosków nie zdążył, bo prowadzący musiał przedstawić kolejnego gościa, którym była świeżo upieczona mistrzyni Europy w układaniu dekoracji kwiatowych. Harry nic nie powiedział, ale mową ciała wyraźnie dał do zrozumienia, co myśli o debacie na temat kwiatów. Gdy prowadzący z półuśmiechem spytał, jaki jest stosunek śledczego zajmującego się morderstwami do kwiatów, odparł, że przynajmniej norweskie wieńce pogrzebowe utrzymują wysoki międzynarodowy standard. Może to jego lekko zawiany, nonszalancki styl publiczność w studio nagrodziła śmiechem, a ekipa programu poklepywaniem po plecach po nagraniu. Stwierdzili, że się spisał. Poszedł z niewielką ich grupką do baru w Domu Artystów, gdzie mu stawiano, a następnego dnia obudził się, czując, jak każde najmniejsze włókienko w ciele krzykiem domaga się jeszcze.
Była sobota, pił do niedzieli wieczór. Siedział w restauracji U Schrødera, wołając o piwo, kiedy błyskały światła, aż Rita, kelnerka, podeszła do niego i oświadczyła, że więcej go nie wpuszczą, jeśli zaraz stąd nie wyjdzie i nie położy się do łóżka. Następnego dnia rano Harry stawił się w pracy punktualnie o ósmej. Był nienadającym się do niczego śledczym, który po porannej odprawie rzygał do umywalki, czepiał się krzesła, pił kawę, palił i znowu rzygał, tym razem do kibla. Wtedy pękł po raz ostatni. Od kwietnia nie tknął nawet kropli alkoholu.
A teraz chcieli, żeby znów wrócił na ekran.
Kobieta wyjaśniła, że tematem jest terroryzm w krajach arabskich i ustalenie, czego trzeba, żeby zmienić dobrze wykształconych przedstawicieli klasy średniej w maszyny do zabijania. Harry przerwał jej, zanim skończyła:
– Nie.
– Ale tak byśmy chcieli, żeby pan przyszedł. Pan jest taki... odjazdowy! – roześmiała się z zachwytem, którego szczerości nie potrafił ustalić. Ale poznawał już jej głos. Była tamtego wieczoru w Domu Artystów. Ładna i młoda w nudny sposób, mówiła w młody nudny sposób i przyglądała się Harry’emu z żarłocznym apetytem, jakby był egzotycznym daniem, co do którego nie mogła zdecydować, czy nie jest zbyt egzotyczne.
– Proszę zadzwonić do kogoś innego – powiedział i odłożył słuchawkę. Zamknął oczy i usłyszał pytanie Ryana Adamsa: Oh, baby, why do I miss you like I do?
Chłopiec patrzył na mężczyznę, który stał obok niego przy kuchennym blacie. Światło z pokrytego śniegiem ogrodu odbijało się w bezwłosej skórze napiętej na masywnej czaszce ojca. Mama twierdziła, że ojciec ma taką dużą głowę, bo jest takim dużym mózgiem. Spytał, dlaczego mówi, że j e s t mózgiem, a nie, że m a mózg. Roześmiała się wtedy, pogładziła go po czole i powiedziała, że tak często bywa z profesorami fizyki. Akurat teraz mózg płukał ziemniaki pod kranem i wkładał je bezpośrednio do rondla.
– Nie obierzesz kartofli, tato? Mama zawsze...
– Twojej mamy tu nie ma, Jonasie, więc zrobimy to po mojemu.
Nie podniósł głosu, a mimo to wypowiedział te słowa z irytacją, od której Jonas aż się skulił. Nigdy nie potrafił całkiem zrozumieć, co tak złości ojca, a czasem nawet nie wiedział, czy ojciec naprawdę jest zły, dopóki na twarzy mamy nie ukazywał się ów zalękniony wyraz, ściągnięcie kącików ust, które zdawało się wprawiać ojca w jeszcze większą irytację. Jonas miał nadzieję, że mama niedługo wróci.
– Nie tych talerzów używamy, tato!
Ojciec trzasnął drzwiami szafki, a Jonas przygryzł wargę. Twarz ojca zniżyła się na wysokość chłopca. Błysnęły cienkie jak listki kwadratowe szkła okularów.
– Nie mówi się „talerzów”, tylko „talerzy” – oświadczył ojciec. – Ile razy mam ci to powtarzać, Jonasie!
– Ale mama mówi.
– Mama nie mówi prawidłowo, rozumiesz? Mama pochodzi z takiego miejsca i z takiej rodziny, w której nie dba się o język norweski. – Oddech ojca pachniał słonymi zgniłymi wodorostami.
Otworzyły się drzwi wejściowe.
– Cześć! – rozległo się śpiewnie z przedpokoju. Jonas już miał podbiec do matki, ale ojciec złapał go za ramię i wskazał na nienakryty stół.
– Jacy wy jesteście dzielni!
Jonas słyszał cień uśmiechu w jej zdyszanym głosie, kiedy stanęła w progu, podczas gdy on rozkładał sztućce i filiżanki najszybciej, jak potrafił.
– I takiego wielkiego ślicznego bałwana ulepiliście!
Jonas zdziwiony odwrócił się do matki, która rozpięła już płaszcz. Była piękna. Miała ciemną cerę i włosy, jak on, i łagodność w oczach, taką, która prawie nigdy z nich nie znikała. Prawie. Nie była już tak szczupła jak na zdjęciach z początków małżeństwa z ojcem, ale Jonas zauważył, że gdy wybierali się razem na spacer po mieście, mężczyźni się za nią oglądają.
– Nie lepiliśmy żadnego bałwana – powiedział.
– Nie? – Matka zmarszczyła czoło, wyplątując się z długiego różowego szala, który dostała od Jonasa na Gwiazdkę.
Ojciec podszedł do okna.
– To pewnie chłopcy z sąsiedztwa – stwierdził.
Jonas wdrapał się na kuchenne krzesło i wyjrzał przez okno. Rzeczywiście na trawniku, tuż przed domem, stał bałwan. Był taki, jak powiedziała matka, wielki. Oczy i usta zrobiono z kamieni, a nos z marchewki. Nie miał kapelusza, czapki ani szalika, i tylko jedną rękę, cienką gałązkę, urwaną, jak Jonas się domyślał, z żywopłotu. Ale było w nim coś dziwnego. Stał odwrócony w złą stronę. Jonas nie wiedział dlaczego, ale bałwan powinien patrzeć na drogę, na otwartą przestrzeń.
– Dlaczego... – zaczął Jonas, ale ojciec mu przerwał:
– Porozmawiam z nimi.
– Po co? – spytała mama z przedpokoju. Jonas słyszał, że rozsuwa zamek błyskawiczny wysokich czarnych kozaków. – To przecież nic nie szkodzi.
– Nie chcę, żeby ktoś taki wałęsał się po naszej posesji. Zajmę się tym po powrocie.
– Dlaczego on nie patrzy na zewnątrz? – spytał Jonas.
Matka na korytarzu westchnęła.
– A kiedy wracasz, mój drogi?
– Jutro.
– O której?
– Dlaczego pytasz? Umówiłaś się z kimś?
W tonie ojca była dziwna lekkość, od której Jonasowi ciarki przebiegły po plecach.
– Chciałabym mieć obiad gotowy – odparła mama, która w tej samej chwili weszła do kuchni, nachyliła się nad kuchenką, zajrzała do garnków i podkręciła temperaturę dwóch płytek.
– Po prostu go przygotuj – ojciec odwrócił się do stosu gazet leżących na kuchennym blacie. – A ja na pewno wrócę do domu.
– No dobrze. – Matka podeszła do ojca i przytuliła się do jego pleców. – Naprawdę musisz jechać do Bergen już dzisiaj?
– Mam wykład o ósmej rano – odparł. – Dojazd z lotniska na uniwersytet zajmuje godzinę, więc nie zdążyłbym, nawet gdybym poleciał pierwszym porannym samolotem.
Jonas po jego mięśniach karku poznał, że ojciec trochę się rozluźnił, że mama znów zdołała dobrać właściwe słowa.
– Dlaczego ten bałwan patrzy na nasz dom? – spytał Jonas.
– Idź umyć ręce – powiedziała matka.
Jedli w milczeniu, przerywanym jedynie krótkimi pytaniami matki o to, jak było w szkole, i równie krótkimi wymijającymi odpowiedziami Jonasa. Wiedział, że zbyt duża ilość szczegółów może wywołać nieprzyjemne pytania ojca o to, czego się uczą, a raczej nie uczą w tej „żałosnej szkole”. Albo szybkie przesłuchanie, gdyby Jonas wspomniał kogoś, z kim się bawił. Pytania o to, co robią rodzice i skąd pochodzą, na które Jonas, ku irytacji ojca, nigdy nie potrafił odpowiedzieć zadowalająco.
Kiedy Jonas już się położył, leżał i słuchał, jak na dole ojciec żegna się z matką, jak zatrzaskują się drzwi, samochód rusza i odjeżdża. Znów zostali sami. Mama włączyła telewizor. Jonas myślał o czymś, o co go spytała. Dlaczego przestał przyprowadzać kolegów do domu? Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, nie chciał przecież, żeby było jej przykro. Ale teraz to jemu zrobiło się przykro. Ugryzł się w policzek. Poczuł nieprzyjemnie przyjemny ból promieniujący do ucha, zapatrzył się w metalowe rurki dzwonka wiatrowego wiszące pod sufitem. Wstał z łóżka i podreptał do okna.
Śnieg w ogrodzie odbijał dostateczną ilość światła, by mógł dostrzec bałwana. Wyglądał na samotnego. Ktoś powinien włożyć mu czapkę i szalik, i może dać szczotkę do zamiatania. W tej samej chwili zza chmur wyłonił się księżyc. Oświetlił czarne zęby i oczy. Jonas odruchowo wstrzymał oddech i cofnął się o dwa kroki. Błysnęły oczy ze żwiru. Nie dość że patrzyły na ścianę domu, to jeszcze spoglądały w górę, prosto na pokój. Jonas zaciągnął zasłony i wrócił do łóżka.