- W empik go
Pies, który nas odnalazł - ebook
Pies, który nas odnalazł - ebook
Czasem zepsutą rodzinę może naprawić tylko… zwierzę. Małżeństwo Anki i Remka przechodzi kryzys, ich dwunastoletnia córka zaczyna się buntować, a młodszy syn, Kaj, ma autyzm. I gdy wszystko zmierza do katastrofy, pojawia się Fred – pies po przejściach. Nikt go nie chce, Fred, po ciężkiej operacji, ma trafić do schroniska. Anka podejmuje irracjonalną decyzję – zabiera go do domu. Pies to szkoła odpowiedzialności dla dzieci, szkoła uczuć dla dorosłych. Czy zwierzęta pojawiają się w naszym życiu, by uczynić nas lepszymi? Czy gdy zakończą swoją misję, muszą odejść? Czy… mają duszę?
Jagna Kaczanowska – pisarka, dziennikarka i psycholożka. Od wielu lat związana z miesięcznikiem „Twój STYL”. Autorka (razem z Justyną Bednarek) popularnych powieści obyczajowych, w tym bestsellerowego cyklu Ogród Zuzanny oraz słuchowiska radiowego. Mieszka z partnerem i dziećmi pod Warszawą, ma kota i trzy niepełnosprawne psy. Uwielbia czytać książki, zajmować się ogrodem i jeździć konno.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9711-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kolejny skład metra wtoczył się z łoskotem na stację. Pola siedziała na ławce i ze złością szurała nogami.
– Trochę ciszej, dziewczynko. Gdzie jest twoja mamusia? – zapytała słodkim głosem jakaś starsza pani i gestem dwóch palców zasznurowała usta.
Trafiony, zatopiony. Pola nie była „dziewczynką” ani jakimś dzieckiem. Miała już dwanaście lat! I…
– Ja nie mam mamusi! – syknęła z wściekłością i szybko wstała, po czym odeszła, nawet nie oglądając się za siebie, choć zdążyła jeszcze zauważyć kątem oka zdumioną twarz wścibskiej staruszki, na której malowały się też strach i coś w rodzaju przykrości?
Nie, Pola nie skłamała. Nie miała „mamusi”, posiadała za to matkę, której miała serdecznie dość – wrzeszczącą, wiecznie pełną pretensji, do Poli oczywiście, i skupioną na jej czteroletnim braciszku, wręcz trzęsącą się nad nim, jakby był kimś naprawdę wyjątkowym. A nie był. To tylko mały, bulgocący coś niezrozumiale debil, który właśnie rozebrał komputer Poli na czynniki pierwsze. Niech rodzice się tym zajmą, złożą go z powrotem, kupią jej nowy, Pola nie miała ochoty nawet zastanawiać się nad ewentualnymi rozwiązaniami. I nie było jej wstyd za to, że powiedziała, co myśli. „Ty debilu!”, krzyknęła, co rozwścieczyło matkę. „Jak możesz tak do niego mówić? Zabraniam ci, rozumiesz? Nie wiem, co się z tobą dzieje, ale w tym domu nie będziesz odzywała się w ten sposób do swojego brata. I on nie jest żadnym debilem!”, darła się. Przez chwilę Pola miała wrażenie, że matka chce ją uderzyć w twarz. Ale potem jakby się rozmyśliła, złość znikła z jej twarzy, oczy zrobiły się podejrzanie wilgotne. Reszty Pola już nie widziała, odwróciła się na pięcie, w biegu złapała buty i kurtkę, które założyła już na klatce schodowej. Nie cierpiała patrzeć, jak mama płacze. Robiło jej się smutno i chyba… żal? Ale za wszelką cenę starała się nie myśleć o tych uczuciach, tylko znaleźć winnego. To nie było trudne. Wszystko, wszystko złe w jej życiu, w jej domu, było winą Kaja. Jej brata.
To nie była zwykła rywalizacja czy zawiść między rodzeństwem. Pola była na tyle wyrośnięta, gdy urodził się Kaj, że chętnie pomagała mamie w opiece nad małym, różowym, wiecznie gaworzącym zawiniątkiem. Przynosiła smoczek, odnosiła do kuchni butelkę po mleku, podsuwała Kajowi coraz to nowe grzechotki pod nos. I nie niepokoiło jej wcale, że Kaj nie poświęca jej najmniejszej uwagi, nie patrzy na nią, zachowuje się tak, jakby grzechotki płynęły w jego stronę w powietrzu. Nigdy nie zajmowała się żadnym niemowlakiem, więc skąd miała wiedzieć, jak powinien się zachowywać? Ale jej rodzicom z jakiegoś powodu to się nie podobało. „Dlaczego on na nas nie patrzy? I zobacz, ile czasu potrafi wpatrywać się w lampę!”, mówił tata. „Daj spokój, wszystkie dzieci w tym wieku wpatrują się w lampę. Wszystko jest w porządku, byłam przecież tydzień temu na kontroli przy okazji szczepienia i lekarka kazała nam przestać się niepokoić i cieszyć zdrowym synkiem”, próbowała bagatelizować mama, chociaż coś w tonie jej głosu mówiło Poli, że jej spokój jest tylko udawany.
Potem przestali o tym rozmawiać na głos. Szeptem kłócili się w kuchni, gdy Pola odrabiała lekcje, i myśleli, że ich nie słyszy. „Córka Kwiecińskiej w jego wieku gaworzyła i raczkowała, a on nic, leży jak kłoda!”, „Przestań, to twój syn, jak możesz go porównywać, każde dziecko jest inne!”, „Ale może jemu coś jest, może powinniśmy to skonsultować ze specjalistą, to nie jest normalne!”.
Później, kiedy Kaj miał jakieś dwa lata – to, że nie jest „normalny” jak inne dzieci, stało się jasne nawet dla Poli. Nie mówił. Nie patrzył na nich, na żadne z nich, nawet na matkę, chociaż ta rozpaczliwie próbowała przyciągnąć jego uwagę. W sylwestra, dokładnie dwa lata temu, obudził się z dzikim, nieartykułowanym wrzaskiem, a huk petard i kolorowe rozbłyski na niebie nie budziły jego ciekawości ani radości – jedynie przerażały. To było dziwne, zwierzęce przerażenie, którego Pola chyba nigdy nie doświadczyła. Kaj kulił się w łóżeczku albo zrywał i nagle z całej siły walił głową w ścianę. Rodzice krzyczeli, a matka potem płakała i nie mogła go uspokoić.
Jakoś niedługo potem po raz pierwszy padła ta nazwa – autyzm. Rodzice zaprosili Polę na długą i poważną rozmowę, w trakcie której dowiedziała się, że braciszek jest chory i trzeba będzie poświęcić mu dużo uwagi, ciepła, cierpliwości i pracy. „Czy wyzdrowieje?”, chciała tylko wiedzieć Pola. Zauważyła pełne paniki spojrzenie, jakie jej mama rzuciła tacie, który po chwili odparł: „Nie”.
Miała mnóstwo pytań, ale żadnego nie zadała rodzicom. Czy to znaczy, że Kaj zostanie taki już na zawsze? Nigdy się nie odezwie? Co to znaczy: poświęcać uwagę i pracować? Czy i ona będzie musiała to robić?
Od tego momentu jej stosunek do brata zaczął się zmieniać. Także dlatego, że mama spędzała z nim coraz więcej czasu. Trzy razy w tygodniu, po południu, jechała z nim na terapię. Co tam robili? Tego Pola nie wiedziała. Jasne natomiast stało się, że przez to i w jej życiu zaszły zmiany, wcale nie na lepsze. Musiała sama radzić sobie z lekcjami, bo tata, choć był w domu, pracował przy komputerze. Odgrzewał jej tylko obiad, ale często go przypalał. Mama nie miała już czasu, żeby bawić się z Polą lalkami, chodzić z nią na spacer, karmić kaczki w potoku. Wracała z Kajem późno i z dumą opowiadała o jego „postępach”. Ale Pola nie widziała różnicy. Brat zdawał jej się tak samo nieobecny, niezainteresowany nią ani nikim innym, tylko urządzeniami. Za co mama tak go kochała? Jej się wydawało, że jest po prostu głupi.
– No i dobrze. Niech go sobie zostawi. Nie potrzebuję ani jego, ani jej – powiedziała mściwym głosem, wychodząc ze stacji metra.
Dochodziła czwarta, było szarawo, pomimo, a może właśnie z powodu, świecących już latarni. Z oddali usłyszała pojedyncze wystrzały. Poprawiny sylwestra. Wieczorem niebo znów rozjarzy się na seledynowo i fioletowo, a Kaj znów, jak co roku, będzie krzyczał, zaś matka będzie go mocno przytrzymywała, żeby nie rozbił sobie głowy o ścianę. Skrzywiła się. Wolałaby być gdzieś indziej. Kiedyś chyba lubiła witać Nowy Rok z rodzicami. W ich rodzinnym albumie było kilka zdjęć przedstawiających kolorowe balony, które zaściełały podłogę, wielkie cyfry ze złotej folii, napełnione helem, fruwały pod sufitem, a ona i mama, objęte, śmiały się do obiektywu. To było, jeszcze zanim urodził się Kaj, który wtargnął w ich życie i je zniszczył.
Bo mama kochała go bardziej.
Polę zapiekły oczy. Wytarła je wierzchem zimnej dłoni – zapomniała rękawiczek. Przygryzła wargę i spojrzała na drugą stronę ulicy.
Wtedy go zobaczyła. Właśnie huknął wystrzał i pies – niewielki, wyglądający jak miniaturka owczarka niemieckiego o długiej sierści, lekko utykający na prawą przednią łapę – z paniką w oczach, widoczną nawet z tej odległości, na oślep rzucił się do ucieczki między samochody. Pola aż krzyknęła, a dwa auta zahamowały z piskiem, trzecie nie, wydawało się, że srebrny zderzak uderzy psa, ale on w ostatniej chwili umknął, już był na trawniku, błotnistym, pokrytym resztkami zgniłozielonej trawy. Pies spojrzał na Polę błagalnie, z przerażeniem, ale chyba nie miał nadziei na cud, jakąkolwiek pomoc, bo już ją mijał i kuśtykając, biegł przed siebie.
– Zaczekaj! Hej, stój! – zawołała za nim Pola, błagalnie, miękko i też bez nadziei, że on jej usłucha. Ale usłuchał. Zatrzymał się, obejrzał na nią, postawa jego ciała zdradzała niezdecydowanie: jakby w każdej chwili gotów był kontynuować ucieczkę.
Pola instynktownie przyklękła, żeby znaleźć się na tej samej wysokości co pies.
– Hej, nie bój się, nie zrobię ci nic złego. Zgubiłeś się komuś? Przestraszyłeś się petard? Co ci się stało w łapkę, śliczny? – zapytała łagodnym, kojącym głosem. Chyba podsłuchała taki ton u matki, gdy tak mówiła do Kaja, kiedy wrzeszczał i rzucał przedmiotami. Na psa podziałało to jednak szybciej niż na brata. Zawrócił, spojrzał Poli prosto w oczy i… uśmiechnął się. Kąciki warg uniosły się, ukazując białe, ostre zęby i różowy, wywieszony język, bardzo mokry. Pies usiadł, jakby chciał powiedzieć: jestem na twoje rozkazy. Ja i ty – to już małe stado.
W tej chwili Pola zrozumiała swój błąd. Pies poczuł się przez nią zaproszony, przywołany i zapewne sam teraz nie odejdzie. Musiałaby go odpędzić. Widziała, jak to się robi. Dwa lata temu na posesji niedaleko ich bloku trwała budowa apartamentowca. Do robotników przyplątał się pies, nieduży, żółtawy. Sprawiał wrażenie poczciwego, zawsze machał ogonem na widok Poli, gdy mijała budowę w drodze do szkoły. Robotnicy wołali na niego „Misiek”, dzielili się z nim kanapkami z kiełbasą, głaskali go. Spał z nimi w przyczepie na kółkach. A potem budowa się skończyła, robotnicy wsiadali do swoich samochodów i odjeżdżali. Misiek, niepewny co się dzieje, zdezorientowany i trochę posmutniały, kręcił się po placu, patrzył z bolesnym zdumieniem za każdym odjeżdżającym autem, a potem zaczął łasić się do nóg ostatniego mężczyzny, który jeszcze został. A ten go kopnął. Misiek odskoczył, skołowany. Obejrzał się na mężczyznę i nieporadnie, nieśmiało machnął trzy razy ogonem. Jakby przepraszał, że go zirytował, choć nie wiedział czym. Mężczyzna schylił się po kamień i rzucił w psa, celował w tylną część jego ciała. W tym geście nie było zajadłości, był taki… od niechcenia. „Idź sobie. No, wynocha”, bardziej powiedział, niż krzyknął, i schylił się po drugi kamień. Gdy schylał się po trzeci, Misiek już uciekał, a w jego ruchach i klapniętych uszach była taka rezygnacja i smutek, że Poli zachciało się płakać. Jeszcze się obejrzał, ale zobaczył, że ostatnie auto też wyjeżdża z placu budowy. Zrozumiał. I odszedł.
Tak się to robiło, ale Pola nie umiałaby zachować się w ten sposób – wtedy, po tym wydarzeniu na budowie, płakała cały wieczór, aż matka się zainteresowała, chociaż oczywiście jedyne wytłumaczenie, jakie wpadło jej do głowy, wiązało się ze szkołą. „Ktoś ci coś powiedział? Dostałaś zły stopień? No, mów wreszcie!”, dopytywała niecierpliwie, bo Kaj buczał niepokojąco w sąsiednim pokoju, co mogło oznaczać, że za chwilę nastąpi u niego jakiś wybuch.
Pies miał niesamowite oczy, wielkie, ciemnobrązowe, z widocznymi białkami, co czyniło je niezwykle podobnymi do oczu ludzkich. Pola wiedziała, że nie mogłaby krzyknąć, spróbować go odgonić. Ale… co w związku z tym miała robić?
Niemrawo podeszła do starszej pani idącej w stronę przystanku.
– Przepraszam… przepraszam, czy nie zna pani tego psa? – zapytała.
Kobieta rzuciła niechętne spojrzenie w stronę zwierzęcia.
– Nigdy w życiu go nie widziałam.
Dwóch kolejnych przechodniów odpowiedziało mniej więcej to samo i już po chwili dla Poli stało się jasne, że jeśli nawet pies uciekł komuś na spacerze, nie mógł to być ktoś, kto mieszkał na tym osiedlu. Czyli gdzie? Pola nie znała się jakoś bardzo na psach, ale wiedziała, że mogą się szybko przemieszczać – na tyle szybko, by jednego dnia pokonać nawet kilkadziesiąt kilometrów. To oznaczało, że pies mógł pochodzić praktycznie z każdej dzielnicy Warszawy, a nawet miejscowości położonych niedaleko stolicy, blisko Ursynowa.
Jakieś… dwa miliony osób i jedna dziewczyna, szukająca wśród nich właściciela kulawego czworonoga.
Pies, jakby świadom tego, że ważą się jego losy, siedział bez ruchu i spokojnie patrzył na twarz Poli. Tymczasem zrobiło się całkiem ciemno. „Zaraz znowu zaczną strzelać, a wtedy on się przestraszy i nie wiadomo, gdzie poleci, może wbiec na trasę szybkiego ruchu i zginąć”, pomyślała Pola z rozpaczą. Nie przyszło jej do głowy, że to byłoby jakieś wyjście z sytuacji. Po kilku hucznych wystrzałach pies mógłby rozpłynąć się w mroku i w ogóle: w nicości. Nie umiała zrobić tak, żeby jej to nie obchodziło. Krzyk Kaja. Płacz matki. Spojrzenie psa.
– Dobra, chodź. Fred. Będę do ciebie mówiła Fred, dobra? Wracamy… do domu. – Ostatnie słowo wymówiła z pewnym wahaniem. Nie była pewna, czy ich wspólne mieszkanie uważa nadal za dom. Była natomiast pewna, że matka się wścieknie.
* * *
Była na siebie wściekła. Po raz kolejny dała się ponieść nerwom. Tyle razy przysięgała sobie, że będzie dla córki łagodniejsza, poświęci jej więcej czasu, pokaże, że ją kocha – ale zawsze kończyło się tak samo. Awanturą. Jej krzykiem. Obrażoną miną Poli.
„Może za dużo od niej oczekuję? W końcu to jeszcze dziecko… Zmuszałam ją do opieki nad Kajem, bo ja sama opiekowałam się młodszą siostrą, no ale ona nie miała autyzmu. Boże, ale co ja mam zrobić? Remek ciągle tylko pracuje i niechętnie zostaje z synem. Widzę, że jest nim rozczarowany. Wszyscy faceci są rozczarowani swoimi inaczej sprawnymi dziećmi. Czytałam gdzieś, że osiemdziesiąt procent ojców zostawia takie dzieci z matkami… Nie, jestem niesprawiedliwa, Remek dużo pracuje, robi to także po to, żeby Kaj miał zapewnioną rehabilitację, hipoterapię, przyjazne integracyjne przedszkole. Ale ja też mam pracę, czasem muszę pójść do lekarza, Polka jest duża, może mi pomóc, tylko dlaczego tak się zachowuje, jakby uważała, że nie mam prawa o nic jej prosić? Dlaczego patrzy na brata takim wzrokiem, jakby…”, Ance znów przypomniało się to słowo: „debil”. Znowu po lewej stronie klatki piersiowej rozlał się ciepły ból. Tylko matka wie, jak to boli, gdy ktoś obraża, wyśmiewa jej dziecko. A gdy robi to drugie dziecko? Dwie miłości, z których jedna gardzi, a czasem zdaje się nawet nienawidzić drugiej…
Zapiekły ją oczy. Nie radziła sobie i wiedziała o tym. Nie miała pojęcia, jak to wszystko poukładać… życie było takie skomplikowane!
Zaniepokoiła się, bo już się ściemniło, a Poli wciąż nie było. Nowy Rok to nie jest najbezpieczniejszy czas na pałętanie się po mieście, zwłaszcza jeśli jest się dwunastoletnią dziewczynką. Pola miała telefon, Remek jej kupił – bez żadnych, oczywiście, konsultacji – ale wybiegła z domu w takim pędzie, że zostawiła go na biurku. Dość dziwne, zważywszy, że zasadniczo nie potrafiła się od niego odkleić. W każdym razie nie było z nią żadnego kontaktu. Remek siedział zamknięty w gabinecie i próbował doprowadzić komputer Poli do stanu używalności. Trudne zadanie – Kaj kochał sprzęt, potrafił rozebrać telefon w domu dziadków do ostatniej śrubki, i to bez śrubokręta. Anka była pewna, że nie obędzie się bez pomocy serwisanta, ale skoro on chciał spróbować… „Jeśli nie wróci w ciągu kwadransa, powiem mu, że ma przestać i iść jej szukać”, postanowiła.
W tej chwili trzasnęły drzwi windy i Anka raczej poczuła, niż rozpoznała po odgłosie kroków, że to wraca Pola. Ale coś było nie tak. Pola zawahała się pod drzwiami mieszkania o kilka sekund za długo, jakby się bała wejść. Z ociąganiem włożyła klucz do zamka.
„Będę dla niej dobra. Przeproszę. Pokażę jej, że ją kocham”, postanowiła Anka i z uśmiechem wyszła do przedpokoju, gotowa przyciągnąć córkę, przytulić, poczuć jej zapach, przymknąć oczy, żeby miłość napełniła ją od koniuszków palców po cebulki włosów. Jak wtedy, gdy jej ją pokazali: czerwoną, wrzeszczącą, walczącą z całym światem. Pola była tak wściekła, że kazano jej się urodzić, że zaczęła się podduszać własnym płaczem. Zsiniała, spadła jej saturacja i natychmiast ją zabrano, pierwszą godzinę życia spędziła nie w kochających objęciach mamy, ale na obserwacji, pod lampą, która miała być zamiennikiem ciepła matczynego ciała. Może to właśnie przez to, przez tę godzinę, kluczową, bo pierwszą na świecie, którą spędziły osobno, nie potrafiły się dogadać?
– Co… co to ma być? – wymamrotała zaskoczona. Próbowała objąć wzrokiem całą scenę i ją zrozumieć. W drzwiach stała Pola, zziębnięta – znowu nie wzięła czapki! A koło jej kolan szamotał się jakiś włochaty stwór, mokry i z wywieszonym językiem.
– Tylko się nie denerwuj, mamusiu, ja… Ja nie mogłam go zostawić! – Pola miała dziwny wyraz twarzy, jednocześnie błagalny, pełen poczucia winy i przestraszony.
– Gdzie go zostawić? – Nie rozumiała Anka. Nie docierało do niej, o czym Pola właściwie mówiła.
– No, na ulicy! Przyprowadziłam go, bo on kuleje i nikogo chyba nie ma, a przecież kiedyś tata powiedział, że będę mogła mieć psa i… – Pola zaplątała się i spuściła wzrok. Pies szczeknął radośnie i ruszył w stronę kuchni, minął Ankę, jakby była powietrzem, poślizgnął się, a potem wykonał spektakularny sus i jednym kłapnięciem szczęk ściągnął z blatu kuchennego pierś kurczaka, przygotowaną do pokrojenia na tajskie curry.
Do Anki dopiero teraz dotarła straszna prawda. Pola ściągnęła tu to śmierdzące bydlę i oczekuje, że ono tu zamieszka.
– Zabieraj mi to stąd, ale już! – wrzasnęła. Postanowienie, że będzie dla córki miła, że pokaże jej, jak ją kocha, ulotniło się z jej głowy bezpowrotnie.
– Ale gdzie ja mam go zabrać?! – Pola natychmiast zrzuciła maskę grzecznej dziewczynki i też odpowiedziała krzykiem, głośniejszym od matczynego.
– Nie wiem! Nie interesuje mnie to! Najlepiej zaprowadź go z powrotem tam, skąd go wzięłaś! – Teraz Anka już nie krzyczała, starała się jednak, żeby jej głos zabrzmiał jak najbardziej stanowczo.
– On nie chciał tam zostać!
– A ja nie chcę, żeby tu został, więc skoro już go wzięłaś, nie pytając nikogo o zdanie, to teraz ty się tym zajmiesz. Zabierz go na Paluch. Tam będą musieli go wziąć.
Pola zacisnęła szczęki, nie odpowiedziała od razu, ale wyraz jej oczu jasno mówił, co myśli o Ance. Uważała schroniska za piekło dla zwierząt, chociaż nigdy w żadnym nie była. Ale cały pokój miała obwieszony ulotkami WWF i Fundacji VIVA! Akcji dla zwierząt, organizacji ekologicznych.
– Tak, Polu, to jest twoja odpowiedzialność. Bo to ty, zupełnie niepotrzebnie, dla zaspokojenia swojej własnej dziecinnej potrzeby, dałaś temu psu nadzieję na dom. Więc mu ten dom zapewnij. Nie tu, bo to jest nasz wspólny dom i my z tatą się nie zgadzamy. Jak będziesz dorosła, wyprowadzisz się, będziesz sobie robiła, co zechcesz, a na razie masz się nas słuchać…
– Ale Kaj to chyba zgodzi się raczej ze mną niż z wami – syknęła cicho Pola. Tak cicho, że Anka nie zrozumiała.
– Co powiedziałaś?
– Że Kaj chyba też uważa, że Fred powinien zostać.
Anka nie miała pojęcia, kim jest Fred – zapewne Pola nazwała tak to monstrum, które…
Właśnie, gdzie był pies?
Anka rozejrzała się zdezorientowana. Tak zaaferowała ją przepychanka z córką, że na chwilę spuściła psa z oka. On zaś, jak się okazało, wcale nie został w korytarzu. Ruszył na zwiedzanie domu. I teraz dopiero do Anki dotarło, o co chodziło Poli. Kaj wyszedł ze swojego pokoju, pewnie na dźwięk głosu siostry, którą uwielbiał. A teraz siedział na podłodze, przed drzwiami do toalety, naprzeciwko psa. I głaskał go po głowie.
– Hau – powiedział niezbyt głośno, ale zaskakująco wyraźnie.
– To… niemożliwe – szepnęła Anka. Po raz pierwszy usłyszała z ust syna jakieś słowo, nieprzypadkowy zbitek spółgłosek i samogłosek, tylko słowo. Hau. Tak na psy mówią małe dzieci uczące się mówić. Nie, nie wydawało jej się, nie przesłyszała się. Po raz pierwszy usłyszała tak naprawdę głos synka. Dziecka, które mówi.
– Hau – powtórzył Kaj, wpatrując się intensywnie w psa. A ten odwzajemnił zainteresowanie, polizał chłopca w rękę i ułożył się u jego stóp.
Nie mogło być żadnych wątpliwości: Kaj powiedział właśnie swoje pierwsze w życiu słowo, stał się cud, na który Anka czekała od dawna, co do którego nie miała wątpliwości, że się wydarzy.
– No proszę, jedno słowo wystarczy, żebyś się zgodziła. O ile wypowie je właściwa osoba – rzuciła Pola z goryczą.
– Nie tak prędko, moja panno – odpowiedziała Anka, ale już bez gniewu. Nie spuszczała oczu z psa. – On tutaj nie zostanie, bo nie może. A Kajowi może przydałyby się zajęcia z dogoterapii, poszukam, na pewno jakaś fundacja ma je w ofercie…
– A tu co się dzieje? – Otworzyły się drzwi gabinetu i do przedpokoju zajrzał zdumiony Remek. Kiedy pracował, zawsze wkładał do uszu stopery, bo odgłosy domu bardzo go dekoncentrowały. – Co to za pies? Czemu Polka płacze? I czemu Kaj…
– Kaj powiedział „hau”! – Anka odtajała i dopiero teraz poczuła, że ma łzy w oczach. Była wzruszona.
– Naprawdę? – Twarz Remka rozjaśniła się natychmiast.
Kaj natomiast znowu był w swoim świecie, już nie głaskał psa, był obok, zamknięty we własnych emocjach.
– Tak, tak, wasze genialne dziecko powiedziało „hau”. Ale pies, dzięki któremu Kaj w ogóle się odezwał, i tak stąd wylatuje. Chociaż i ja, i Kaj bardzo chcielibyśmy, żeby został.
– Nie wiem, czy to możliwe, córeczko, o takich sprawach decyduje mama, więc jeśli ona mówi, że pies nie może zostać…
– Nie zawiozę go w takim stanie do schronu, jemu coś jest, chyba… ma ranną łapkę! – Poli zaczęła drżeć broda, teraz wyglądała znacznie bardziej jak mała smutna dziewczynka, a nie jak zbuntowana nastolatka. Dziwny wiek, zawieszony między światami dzieci i dorosłych, pomyślała Anka.
– No cóż, w takim wypadku zawiozę go do weterynarza. A dopiero potem odstawimy go na Paluch. Tyle się mu od nas należy i to jest koniec dyskusji na ten temat!
– Przykro mi, Polu, ale tak musi być. Ale jest dobra wiadomość! Udało mi się złożyć twój komputer! – Remek zatarł ręce, sądząc, że podobnie jak jeszcze niedawno, taka zmiana tematu świetnie zadziała na jego córkę. Ku jego zdumieniu teraz się tak nie stało. Pola rzuciła mu urażone spojrzenie i poszła do swojego pokoju, nie zapominając o rytualnym trzaśnięciu drzwiami.
Pies natomiast, niczym niezrażony, radośnie machał ogonem, jakby chciał powiedzieć: „Ale jesteście fajni. Ja też się wam podobam, co?”.
* * *
Kundel nie tylko bez problemu pozwolił sobie uwiązać na szyi kawałek sznurka, ale jeszcze dał się prowadzić do samochodu i był łagodny jak owieczka. Gdy jednak Anka otworzyła klapę bagażnika – nie chciała wieźć zwierzaka na tylnej kanapie – wpadł nagle w panikę, zaczął szarpać się na sznurku i Anka bała się, że wyswobodzi się z tej prowizorycznej obroży i ucieknie.
– Uspokój się! Spokój, no… Fred! – krzyknęła, używając tego imienia odruchowo, ale, o dziwo, pies faktycznie trochę się uspokoił, na tyle, że dała radę wepchnąć go do bagażnika, zdjąć półkę i zatrzasnąć klapę. Szyba natychmiast zaparowała: pies przykleił do niej nos, patrzył na Ankę smutno i błagalnie, jakby chciał powiedzieć: poświęciłem się dla ciebie, to teraz i ty się poświęć. „Nie, bzdura, pies nie może mieć takich konkluzji, oczekiwań, pies nie myśli, działa instynktownie!”, pomyślała, siadając za kierownicą.
Nie zaplanowała tego, nie sprawdziła, gdzie niedaleko ich domu działają lecznice weterynaryjne, kojarzyła jedną klinikę, całodobową, chyba sporą, przy alei Niepodległości. Postanowiła, że tam pojedzie – w dzień świąteczny dotrze w dziesięć minut.
Parking przed lecznicą był praktycznie pusty, wiatr przeganiał po nim trzy złote balony foliowe, lekko sfatygowane, związane konopnym sznurem. Gdzieś w oddali huknął wystrzał. Pies zadrżał i zaczął ujadać.
– Matko Boska! – wyrwało się Ance. Zaszczekał jej prosto do ucha, co nie było przyjemne.
– Dobra, mały. Wysiadamy. Tu ci pomogą – mruknęła, otwierając klapę od bagażnika. I znów to spojrzenie, smutne, ale tym razem też ufne, zupełnie jak sygnał: „nie do końca jestem pewien, ale ci wierzę”. Znowu bzdura! Nie może jej wierzyć, nie wie, o co chodzi, to tylko jej nadinterpretacja.
Ujęła w dłoń koniec sznurka, a pies posłusznie wyskoczył z auta. Stał niezdecydowany, ogon zwisał mu smętnie jak szmatka, uszy też. Wyglądał jak obraz nędzy i rezygnacji.
– Daj spokój, nie będzie tak źle. – Anka starała się zabrzmieć pocieszająco. Dopiero gdy szli już do drzwi kliniki, zauważyła, że pies w zasadzie nie tyle kuleje na łapę, co bezwładnie wlecze ją za sobą, jakby nie był w stanie w ogóle nią poruszyć. Co to mogło być? Złamanie? Nie wyglądało to w każdym razie dobrze.
Poczekalnia była pusta. W ogóle było tu pusto: oprócz rachitycznej choineczki, ozdobionej zielonymi światełkami i migającej powitalnie, nie było tu żywego ducha.
– Halo? Dzień dobry, czy klinika dzisiaj działa?! – krzyknęła Anka w głąb korytarza. Paliły się tam jakieś światła, a więc, być może, byli też ludzie.
– Chwileczkę! Już idę! – odezwał się głos.
Potem rozległ się jakiś rumor i dało się usłyszeć kroki. Pies zabawnie przekrzywił głowę na bok, nasłuchując. Z korytarza wyłonił się nieogolony facet w średnim wieku, sprawiający wrażenie ewidentnie wczorajszego. Miał zaczerwienione oczy i zmęczoną twarz. Anka zastanowiła się przez ułamek sekundy, na jakiej zasadzie przydziela się dyżury w dni świąteczne w takiej klinice. Przez losowanie? Biorą ci, którzy nie mają dzieci?
– Przepraszam, jestem sam, spałem, bo dziś mało pacjentów. Od rozwodu biorę wszystkie dyżury w święta i niedziele, bo wolę to, niż siedzieć sam w domu – powiedział facet, jakby czytał Ance w myślach.
– Aha… Bo widzi pan, ja tu z psem… Ale to nie jest mój pies! – zarzekła się natychmiast. – Córka go przyciągnęła, nie ma obroży, numerka, nic. Nie możemy go u siebie zostawić, chcę go odwieźć do schroniska, ale on kuleje, coś mu chyba się stało w nogę, to jest… łapę, bo przednią.
– Po co chce go pani leczyć? W schronisku jest weterynarz, za dużo ma pani pieniędzy? – zapytał bezceremonialnie.
Anka się zawahała. Po co właściwie tego chciała? No tak, bo poczuła do psa bezsensowną i głupią wdzięczność za „hau” jej syna. Ale to przecież nie psa zasługa. A może chodziło też trochę o wyrzuty sumienia? Bo znowu zrobiła awanturę Polce, chociaż obiecywała sobie, że będzie tym razem inaczej? Zdała sobie sprawę, że jej motywy były skomplikowane i niejasne, natomiast na pewno nie miały nic wspólnego z psem. Przywiozła go tu dla siebie. Jej to było potrzebne.
– Nie mam za dużo, ale i tak chcę mu pomóc. Może pan go chociaż obejrzeć? Może to jakaś bzdura: cierń mu się wbił w łapę czy coś.
– Niech się pani z nim przejdzie kilka kroków, dobrze?
Wykonała polecenie. Pies ruszył raźno przy jej nodze, wlekąc przednią łapę za sobą.
– Hm. No, nie wygląda to na cierń w łapie, właściwie… Ale nie martwmy się przedwcześnie, zrobimy ultrasonografię, obejrzymy sobie tkanki miękkie i będziemy wiedzieli. Zapraszam.
Odwrócił się i ruszył z powrotem w głąb korytarza, najwyraźniej oczekując, że Anka z psem podążą za nim. Anka z lekką irytacją spojrzała na zegarek. Miała inne plany na ten dzień.
– Badanie nie potrwa długo. Jakieś pół godziny. Psu będzie raźniej w pani towarzystwie, nawet jeśli zna go pani ledwie kilka godzin dłużej ode mnie – powiedział lekarz, a Ance zdawało się, że usłyszała jakiś proszący ton w jego słowach. W milczeniu ruszyła w głąb korytarza, a pies grzecznie maszerował przy jej prawej łydce.
Mijali kolejne puste i ciemne gabinety, jeden jasny pokoik z czymś w rodzaju łóżka, na którym leżał porzucony koc – Anka zdała sobie sprawę, że weterynarz pewnie smacznie spał, zanim się pojawiła.
– Zapraszam. – Włączył światło i weszli do sporego pomieszczenia, pełnego sprzętu. Od razu rozpoznała rentgen i ultrasonograf. – Niech mi pani pomoże umieścić go na stole, dobrze?
Pies nie był ciężki, choć ewidentnie utrata kontaktu z podłożem go zestresowała. Anka poczuła, jak jego ciało się spina, staje twarde i zbite, jak kuleczka. Znała ten stan, wiedziała, jak się zachować.
– Ciiii, ciii, spokojnie – zaszemrała półgłosem. Zawsze mówiła tak do Kaja, gdy się denerwował, zamieniał w kłębuszek nerwów i niepokoju. Bywało, że koiła go tak godzinami, jakby wypowiadała jakieś tajemne mantry. Nie miało znaczenia, co się mówiło, liczył się tylko ton głosu, monotonny, wyprany z emocji i myśli, a raczej ich brak: osiągnięcie zupełnie jałowego stanu umysłu, w którym człowiek już nie zastanawia się, co jest, było czy będzie, a jedynie trwa, zaangażowany w wypowiadanie tych kilku słów.
O dziwo, na psa podziałało to wyśmienicie. Uspokoił się i pozwolił ułożyć się bokiem na metalowym stole. Weterynarz sięgnął po maszynkę do golenia, pies drgnął, niemile zaskoczony warkotem i dziwnym odczuciem na swojej skórze. Potem, gdy lekarz wylał na niego całkiem sporo żelu wodnego, rzucił tylko Ance łagodne i napominające spojrzenie: „Pamiętaj, jestem tu dla ciebie, tak jak ty jesteś tu dla mnie”.
Na ekranie laptopa pojawiły się jakieś błękitne i fioletowe mazy, fale i kreski. Patrzyła, ale nic nie rozumiała. Weterynarz przesuwał głowicą aparatu to tu, to tam, mrucząc coś pod nosem, potem wracał. Miał zmarszczone brwi i jeśli zwierzęcy lekarze reagowali podobnie do ludzkich, nie mogło to znaczyć nic dobrego.
– Niestety, nie mam dobrych wieści. Doszło do uszkodzenia nerwu promieniowego. To nie jest świeży uraz, prawdopodobnie pochodzi sprzed dobrych kilku miesięcy, może nawet sprzed roku. Są już zaniki mięśniowe, prawdopodobnie artroza stawu nadgarstkowego i brak czucia głębokiego… Popatrzmy. Tak, proszę spojrzeć, skóra na wierzchniej stronie łapy jest uszkodzona, miejscami zrogowaciała. Musi ciągnąć tę łapę za sobą od dłuższego czasu. On tego oczywiście nie czuje, ale to nie ma sensu, bo będą się wdawały zakażenia, poza tym niewładna łapa jest zbytnim obciążeniem dla kręgosłupa i dla drugiej, zdrowej kończyny.
– I co to znaczy? Pewnie trzeba to operować, rehabilitować… – bąknęła Anka, na końcu języka miała już: „ale my na to nie mamy pieniędzy, ledwo starcza nam na rehabilitację własnego dziecka”.
– Dałoby się to operować i zapewne rehabilitować, ale wiele miesięcy temu. Niestety, na tym etapie nie mamy najmniejszych szans na przywrócenie ciągłości nerwu, odbudowę masy mięśniowej ani usprawnienie łapy.
– To co, doradza pan tak to zostawić?
– Nie, konieczna jest amputacja.
Ankę zamurowało.
– Ale… przecież ta łapa jest cała, na pewno są jakieś sposoby, może… nie wiem, jakieś ortezy? Ograniczenie ruchu? No wie pan, okaleczać tak psa tylko dlatego, że trochę kuleje…
– Proszę pani, on nie kuleje trochę. On ma kompletnie niesprawną łapę, której ciężar musi za sobą wlec. Zostawienie tego stanu rzeczy oznacza dla niego śmierć w ciągu najbliższych kilku lat, bo kręgosłup odmówi posłuszeństwa i wtedy w ogóle nie będzie mógł chodzić. Amputacja zagwarantuje mu jeszcze ładnych kilka, a nawet kilkanaście lat życia, bo to młody zwierz, ma jakieś trzy lata. Szkoda psa. Ograniczyć ruchy? Żartuje pani? Psu? Na łańcuchu chce go pani uwiązać?
– Ja nic nie chcę, to nie mój pies, mówiłam panu, że zamierzam go odwieźć do schroniska.
– Tym bardziej. Bezdomnym zwierzętom pomagamy za darmo, zrobimy operację szybko, pies się wykuruje, w schronisku warunki ku temu są o wiele lepsze. A potem będzie mógł czekać na nowy dom.
– Teraz chyba pan żartuje. Kto weźmie psa z trzema nogami?
– Są inaczej sprawni ludzie i inaczej sprawne zwierzęta.
Ta uwaga ją zabolała. Facet o tym nie wiedział, ale ona znacznie lepiej od większości zdawała sobie sprawę z tego, że są inaczej sprawni ludzie. Ale…
– Nawet ludzi z niepełnym kompletem kończyn rzadko się widuje na ulicach, a co dopiero psy. W życiu, no, w życiu takiego czegoś nie widziałam – rzuciła, może zbyt ostro.
– A jednak. Nie wszyscy, droga pani, jesteśmy normatywni. To co, operujemy? – Spojrzał na nią z wyczekiwaniem.
Chciała właściwie powiedzieć, że ma to w nosie. Niech sobie tego kundla zostawi i obetnie mu, co chce. Odjęła od niego dłonie i wtedy straciła kontakt z ciepłym, kudłatym ciałkiem. Pies, przerażony, rzucił się nerwowo na stole, a ona się przestraszyła, że spadnie, więc go przytrzymała. Uspokoił się od razu i ufnie spojrzał jej w oczy. Odwróciła wzrok.
– Niech się pani tym tak nie przejmuje. Psy widzą świat inaczej niż ludzie. Nie porównują siebie do innych i nie zastanawiają się, co miały poprzedniego dnia, a dziś nie mają, co mogą mieć jutro, a co stracić. Gdy się obudzi po operacji, zadbam osobiście o to, żeby nie czuł w ogóle bólu. Będzie miał odrobinę dyskomfortu, przez kilka dni będzie doświadczał problemów z równowagą, może się przewracać. A potem się przyzwyczai i będzie dokładnie taki sam, jak wcześniej, tyle że na trzech łapach.
Westchnęła. Było jej żal psa. Żałowała, że to nie była jakaś błaha sprawa, czuła się tak, jakby osobiście przyczyniła się w jakiś sposób do tragicznego wypadku, któremu uległ. A co się właściwie stało? Potrącił go samochód? Spadł z wysokości? Ktoś go wyrzucił z auta i uraz był efektem uderzenia o jezdnię czy barierki? Nigdy się tego nie dowie.
– No cóż, to pan jest specjalistą. Jeśli pan uważa, że to najlepsza i jedyna droga… proszę operować – powiedziała cicho.
– Jeśli pani chce, możemy po rekonwalescencji załatwić wszystkie formalności ze schroniskiem. Żeby nie musiała już pani przyjeżdżać. Zrobiła pani dla niego, ile pani mogła, więcej niż inni. Proszę wracać do domu, do rodziny.
– Tak będzie lepiej. Dziękuję, do widzenia i… szczęśliwego nowego roku, mimo wszystko.
Nie odpowiedział.
Do drzwi odprowadził ją żałosny skowyt, który urwał się nagle i zamienił w coraz cichsze popiskiwanie, zapewne wtedy, gdy psu podano zastrzyk usypiający.