Pies z terakoty - ebook
Pies z terakoty - ebook
Wznowienie drugiego tomu bestsellerowego cyklu Andrei Camilleriego!
Druga odsłona kryminalnej serii z komisarzem Montalbano w roli głównej łączy wątek kryminalny z gorzko-ironicznym obrazem sycylijskiej prowincji. W miasteczku Vigàta dzieją się rzeczy zdumiewające: jeden z mafijnych bossów koniecznie chce się oddać w ręce policji; złodzieje z niezrozumiałych powodów porzucają ciężarówkę z wielkim łupem. Sprawy zaczynają przybierać dramatyczny obrót, kiedy ginie jedyny świadek kradzieży i gdy dochodzi do zamachu na życie "nawróconego" gangstera. Sensacyjny zwrot w śledztwie stanowi odkrycie tajemniczej groty z ciałami zamordowanych kochanków. Znalezione przy nich przedmioty, w tym pies z terakoty, mogą wskazywać na zbrodnię rytualną, badania zaś poświadczają, że do tragedii doszło przed pięćdziesięciu laty.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-779-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(...)
– Halo! Halo, Montalbano? Salvo! To ja, Gegè.
– Ależ słyszę, uspokój się. Jak się czujesz, mój ty miodowooki kwiatuszku?
– Dobrze.
– Dużo ostatnio pracowałeś ustami? Ćwiczysz się w lasce?
– Salvo, nie zaczynaj z tymi wygłupami. Przecież wiesz, że to inni pracują dla mnie ustami.
– W końcu jesteś ich wychowawcą. To ty uczysz te swoje różnokolorowe kurwy, jak mają układać wargi, jak mocno powinny ssać.
– Salvo, jeżeli już, to one mogłyby mnie czegoś nauczyć. Same uczą się tego, kiedy mają dziesięć lat, a kiedy mają piętnaście, stają się mistrzyniami świata. Jest taka jedna Albanka, ma czternaście lat...
– Robisz reklamę?
– Posłuchaj, nie mam czasu pieprzyć trzy po trzy. Muszę ci coś przekazać. Paczkę.
– O tej porze? Nie możesz mi jej podrzucić jutro rano?
– Jutro nie ma mnie w mieście.
– Czy wiesz, co jest w tej paczce?
– Pewnie, że wiem. Ciasto z winogronami, które tak lubisz. Moja siostra Marianna zrobiła je specjalnie dla ciebie.
– Jak się czuje Marianna, co z jej oczami?
– O wiele lepiej. W Hiszpanii, w Barcelonie, dokonali cudu.
– W Hiszpanii, w Barcelonie, piszą również dobre książki.
– Co mówisz?
– Nic. Takie tam moje sprawy, nie zwracaj na to uwagi. Gdzie się spotkamy?
– Tam gdzie zawsze, za godzinę.
Tam gdzie zawsze, czyli na plaży w Puntasecca, na paśmie piachu u podnóża białej marglowej skarpy, prawie niedostępnym, lub raczej dostępnym tylko dla Montalbana i Gegè, którzy już w szkolnych latach odkryli ścieżkę trudną do pokonania dla spacerowiczów, a wręcz niebezpieczną dla kierowców. Puntasecca leżała tuż za Vigatą, o kilka kilometrów od willi nad morzem, gdzie mieszkał Montalbano, więc komisarz nie musiał się spieszyć. Lecz w chwili, gdy otworzył drzwi, żeby iść na umówione spotkanie, rozległ się dzwonek telefonu.
– Dzień dobry, kochany. Jestem co do minuty. Jak ci dzisiaj poszło?
– Zwykła biurokracja. A tobie?
– Nic nowego. Posłuchaj, Salvo, długo myślałam o tym, co...
– Przepraszam, że ci przerwę, Livio. Mam mało czasu, a właściwie w ogóle go nie mam. Złapałaś mnie w drzwiach, właśnie wychodziłem.
– No to sobie wychodź. Dobranoc.
Livia skończyła rozmowę, a Montalbano pozostał z głuchą słuchawką w dłoni. Wreszcie przypomniał sobie, że poprzedniego dnia prosił Livię, aby zadzwoniła do niego dokładnie o północy, i obiecał, że na pewno będą mieli czas, by długo porozmawiać. Przez chwilę wahał się, czy zadzwonić natychmiast do swojej pani do Boccadasse, czy zrobić to po spotkaniu z Gegè. Z lekkimi wyrzutami sumienia odłożył słuchawkę i wyszedł.
Kiedy dotarł na miejsce z kilkuminutowym spóźnieniem, Gegè już na niego czekał, przechadzając się nerwowo tam i z powrotem wzdłuż samochodu. Uściskali się i ucałowali – nie widzieli się od dłuższego czasu.
– Usiądźmy w moim wozie, dziś w nocy jest chłodno – powiedział komisarz.
– Wrobili mnie w to – zaczął Gegè, kiedy tylko usiadł.
– Kto?
– Ludzie, którym nie mogę odmówić. Ty wiesz, że jak każdy człowiek interesu płacę haracz za to, żeby pracować w spokoju i nie dopuścić do tego, by ktoś zrobił sztuczny burdel w moim prawdziwym burdelu. Co miesiąc, niezmiennie, jak Pan Bóg przykazał, zawsze ktoś się zjawia, żeby zainkasować.
– Na czyj rachunek? Możesz mi to powiedzieć?
– Na konto Tana, czyli „Greka”.
Montalbano był zaskoczony, choć nie okazał tego przyjacielowi. Gaetano Bennici, pseudonim „Grek”, nie widział Grecji nawet przez lornetkę i o sprawach Hellady nie miał zielonego pojęcia, lecz był tak nazywany ze względu na pewną skłonność, która – jak ludzie mówili – jest najwyżej ceniona w okolicach Akropolu. Miał na sumieniu co najmniej trzy udowodnione morderstwa, w hierarchii plasował się pół stopnia niżej od najwyższych bossów, ale nie było słychać, żeby działał w rejonie Vigaty – tutaj o wpływy walczyły ze sobą rodziny Cuffaro i Sinagra. Tano należał do innej parafii.
– A czego Tano szuka w tej okolicy?
– Co za głupie pytania mi zadajesz? Co z ciebie za pierdolony policjant? Nie wiesz, że zostało ustalone, że dla Tana nie ma terytoriów, nie ma obszarów, jeśli chodzi o kobiety? Przekazano mu kontrolę i władzę nad całym kurewstwem na wyspie.
– Nie wiedziałem. Mów dalej.
– Wieczorem, około ósmej, pojawił się facet, ten sam co zawsze, żeby zainkasować – na dzisiaj był wyznaczony dzień haraczu. Zabrał pieniądze, które mu dałem, ale zamiast odjechać, otworzył drzwi samochodu i powiedział, żebym wsiadł.
– A ty?
– Przestraszyłem się, oblałem zimnym potem. Ale co miałem robić? Wsiadłem, a on ruszył. Krótko mówiąc, skierował się w stronę Feli, aż po półgodzinie jazdy zatrzymał się...
– Zapytałeś, dokąd cię wiezie?
– Pewnie.
– I co ci powiedział?
– Nic, jak gdybym nie pytał. Jechaliśmy pół godziny, potem kazał mi wysiąść. Nie było tam żywej duszy. Wskazał mi ścieżkę i dał znak, żebym szedł przed siebie. Nawet psy się tam nie kręciły. W pewnej chwili pojawił się przede mną Tano. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął. Serce stanęło mi w gardle, nogi miałem jak z waty. Zrozum, to nie tchórzostwo, przecież ten gościu zabił już pięciu ludzi.
– Jak to pięciu?
– Bo co? A wy ilu mu naliczyliście?
– Trzech.
– Nie, mój panie, pięciu, jak w mordę strzelił.
– Dobrze już, mów dalej.
– Błyskawicznie przeprowadziłem rachunek sumienia. Płaciłem zawsze regularnie, więc przyszło mi do głowy, że Tano chce podnieść cenę. Na interes nie mogę narzekać i oni dobrze o tym wiedzą. Ale myliłem się, nie chodziło o pieniądze.
– Czego chciał?
– Nawet się nie przywitał, tylko od razu spytał, czy cię znam.
Montalbanowi wydało się, że źle usłyszał.
– Czy znasz kogo?
– Ciebie, Salvo, ciebie.
– A ty co mu powiedziałeś?
– Ja, robiąc w portki, powiedziałem, że owszem, znam ciebie, ale tylko tak, z widzenia, dzień dobry i dobry wieczór. Spojrzał na mnie oczami, które, uwierz mi, wyglądały jak z kamienia, były nieruchome i martwe. Potem odchylił głowę do tyłu, roześmiał się cicho i spytał mnie, czy chciałbym się dowiedzieć, ile mam włosów na dupie, z dokładnością do plus minus dwóch. Miało to znaczyć, że zna całe moje życie, uczynki i datę śmierci, oby jak najpóźniejszą. Więc spuściłem oczy i nie otworzyłem gęby. Wtedy powiedział, żebym ci przekazał, że chce się z tobą spotkać.
– Kiedy i gdzie?
– Jeszcze dzisiaj, o świcie. Gdzie, zaraz ci powiem.
– Czego on chce ode mnie?
– Tego nie wiem i nie chcę wiedzieć. Powiedział, abym cię przekonał, że możesz mu ufać jak bratu.
Jak bratu. Te słowa, zamiast uspokoić Montalbana, sprawiły, że po grzbiecie przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz. Wszyscy wiedzieli, że pierwszą z trzech – albo pięciu – śmiertelnych ofiar Tana był jego starszy brat Nicolino, najpierw uduszony, a następnie, zgodnie z tajemną regułą semiotyczną, dokładnie odarty ze skóry. Komisarza ogarnęły czarne myśli, które stały się, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze czarniejsze, gdy Gegè, kładąc mu dłoń na ramieniu, wyszeptał:
– Uważaj na siebie, Salvo. To naprawdę zła bestia.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------