- W empik go
Pieśń Końca Świata - ebook
Pieśń Końca Świata - ebook
„Katastrofa jest eksterminacją, ale zarazem zwiastuje narodziny nowego świata. Serwata jest skrajny. Wykorzystuje subtelne chwyty, ale zarazem nie rezygnuje z naturalistycznych obiekcji. Nie boi się brzydoty. To właśnie język autora jest tak wymowny, brutalny, a jednocześnie błogi. Ukazuje dwa różne, ale tym samym podobne stany. Bardzo wysoko cenię sobie opowiadania tego autora. Przedstawił on swoją wizją. Wprowadził w życie własny koncept w ukazaniu tak uniwersalnego tematu.”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-398-5 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Udaję się w symboliczną podróż do obcego, zamkniętego i przekształconego świata. Wyrosłem z drzewa opatrzności i transfuzji krwi, wytyczanych siecią prowadzących poprzez główne aorty kanałów mojego ciała. Zapobiegam zdemaskowaniu mnie przez zmierzch, jakoby jestem obecny w chwili, gdy dzień umiera pozostawiając mnie tym, który jako jedyny myśli o świcie, którego jeszcze nikt nie wymyślił.
Jestem, jakby w skarbcu, ukryty pomiędzy drzewami, jak rozszczepiony wojownik światła. Poszukuję miejsc oderwanych, po których pustkowiach tłumaczyć będę przestrzeń na nowy język. W pustej wyrwie nicości adekwatnie przekładać będę miejsca, wplecione w czyny zawiniętych wyrazów, zamykających światy na nieoznakowanej powierzchni. Będę przestrzegał absolutu ciszy do momentu, gdy pojawią się najeźdźcy i zatrzasną za mną skórzane pasy krępujące larwy marzeń wyciekające z wyrwy mojej porozdzieranej twarzy. Nie krępują one mnie, lecz tylko moje cienie, które pozostawiłem stojące na straży przed wyrwą. Prowadzą one do ucieleśnionych koszmarów, u bramy jawy. Pożywiają się utożsamionym synonimem całkowitej ekspresji introwertycznej dewiacji.
Znalazłem się w miejscu poza klatką, która oplata cały świat, poza stanem miejsca skupionego na mnie. Przeszłość i przyszłość stają się teraźniejszością płynącą wspak. Jestem oderwany od sensu i zawieszony na obrazie dźwięku. Czekam na kres tego, co ma mi do zaoferowania. Najznakomitsze kęsy, którymi częstują mnie najeźdźcy, pozwalają mi zakosztować samego siebie. Tworzą pomost utkany z płynów mózgowych na przełęczy topograficznych linii telefonicznych. Odnajduję drobiazgi, pojedyncze ziarenka materialnych wspomnień zakodowanych w sercu wyższej analogii.
Na karku czuję chłód zsyntetyzowanego oczekiwania. Jestem kamieniem, którego obserwuje płynący w powietrzu mężczyzna. Prosi mnie o przechowanie jego listów. Mówi, że z nich buduję barkę, nie zatapialną przez ocean słońc. Symbolizm cyfr ostrzega mnie przed załamaniem ćwierćwiecza. Aplikuje skażone podziemia zwolnione i cofnięte w relatywne pragnienia przekształconych perwersji, bez żadnej analizy. Zaschnięty plener odczytuję węchem. Ukrywam pejzaż przed kluczami jakie niosą, chcąc się dobrać do zamku ulepionego z puchu. Nie ma innej drogi.
Zmysły odsłonięte, odcinam za pomocą bicza słów, obrazów i archaizmów nie potrafiąc upersonifikować ich w poszczególnych miejscach. Widzę oczy, które są jak implozja gwiazdy w przestrzeni kosmicznej, rozchodzącej się płynnymi falami ognia zalewającymi ludzkie pojęcie. Ukarałem samego siebie. Anioły powstały. Muzyka upadła.
Nadciągają znad horyzontu jeźdźcy ciemności. Swym woalem zakrywają jedność dnia wytapiając rozkosze amoralnych opcji w kryształowy grunt. Wyrzuty sumienia pojawiają się nagle. Kraty w oknach oddzielają nie mieszkanie od świata na zewnątrz, lecz jego wewnątrz zamknięte serce wspak na przekór marzeń, magii i niespodzianek. Wszystko wydaje się lekkie, nikłe i pozbawione pojęć. Ściany zamykają wspomnienia między swymi nieznajomymi snami. Może tylko ślepcy widzą czas na przekór wspak. Zwierając przeznaczenia w garści, szukając drogowskazów donikąd, skąd nie wynikają żadne określone znaczenia.
Mimo, iż świat taki zgaszony, okna nie dają blasku mroku. One otwierają się na oścież i milkną z hukiem rozwrzeszczanych małpich syren. Niebo nieskazitelne, czyste a jednak pełne notorycznych wyrw zębicznych. Pochłaniały członka ostatniej nadziei, tego którego zwą legionem najeźdźców, bo pomimo, iż ich było wielu, członka miał jednego. Panowanie królów trwało w państwie nadal, jednak był to król zwany prezydentem w ochronie nie ludzików w garniturach, lecz rycerzy na sfałszowanych koniach. Król był zły i okrutny, co rodziło się z samotności, która kaleczyła go od zewnątrz. Pędzlem rozżużlona tajemnica. Chwała niewiastom i koczkodanom. Na parkingu same wielkie czarne bmw. Parking jest nieoświetlony. Wokół niego beton. A one w ciemności, połyskują i warczą jak psy do nieba.
W tym momencie doznałem iluminacji. Jestem nihilistą nie mówiącym nic nowego. To są najmądrzejsze słowa jakie kiedykolwiek napisałem. Teraz wracam do świata, który dobrze znam, by przekształcić i zatrzymać go w symbolach.II. Polifonia iluzji
Zamek na skraju drogi skrywał pole poległych. Widzę je wyraźnie, poprzez rozpostarte na pył sny. Fatamorgana splamionej czasem krwi, ocieka wskazówkami wspak, w stronę drzwi. Wycofuje się strach, pożerany mgłą zawiści w kierunku szczeliny do podglądania nieświadomych. Zabijanie czarnymi kośćmi. Spożyte sypkie pola i rzeki rozproszyły się środkami masowego przekazu. Ta chwila zatrzymuje na moment niebo, które rozwiera się na oścież, ukazując wyjście z klatki. Nikt nie może zatrzymać niecierpliwości i chęci wydobycia z siebie pierwotnego krzyku. W ostatecznym rozrachunku to nie ja krzyknąłem, lecz niebo, podczas gdy ja zagrzmiałem.
Czerń zdobiła niebo osnuwając je ciężkimi chmurami, niby w poczuciu niedostępności. Świt budził się wiecznością zaklętego czasu. Emocje są jak przed zagładą. Transmitowały sygnały wyodrębnione przez spocony mózg, jako złe przeczucia.
Doświadczam _psychozarazomutacjologizmu_. Sen na mych powiekach się żarzy. Gdy się obudzę, mój umysł jest przepoczwarzony. Gdy dotykam posadzki, moja skóra zlewa mi się z twarzy. Dosięgam sufitu i widzę napis. Dwa słowa spisane do góry nogami, przy samym sklepieniu. Przebudziłem się w przekonaniu, że śniłem o własnej śmierci, i że coś tracę. Sprawdziłem słowo „zguba” w senniku, oznaczało ono „niepowodzenie” podczas gdy „śmierć” przeciwnie „długie życie”. Byłem przygotowany na puentę tego dowcipu, który przekaz snu ze sobą niósł.
Tępiłem te wrażenia, ładując spragniony mózg, jak najbardziej uzależniającym narkotykiem, zwanym pożądaniem wiedzy. Skrapla się wizualność zrelaksowanego szczękościsku. Introligator sprawdza, czy wszystkie mięśnie paraliżują się we właściwym stopniu. Mierzy ciśnienie rozbitych obrazów, które pozostawił po sobie autystyczny bękart zapładniający siebie samego w procesie fermentacji rozumu. Bowiem nadszedł właśnie wiek rozumu.
Gdy zaczynam już coś robić, to z wyraźnym celem, który przeważa nad wszystkie inne, doprowadzając go do końca. Nieistotne jest, w jaki sposób. Jednak wiem, kiedy przestać, mimo iż zazwyczaj tego nie chcę. Gdy już zabiorę się za taką rzecz, wkładam w nią nie sto, nie dwieście procent, ile nieskończoną ilość samego siebie. Myślę wtedy, że ta rzecz może okazać się ostatnią na jaką się zdobędę, bo jutra może nie być. Może mnie nie być. To samo tyczy się ludzi. Gdy spotykam się z kimś, traktuję go w ten sposób, by niczego nie żałować, bo wiem, że mogę go spotkać ostatni raz w życiu. Człowieka od zwierzęcia różni to, że posiada duszę i serce. Ja swoją duszę oddałem sztucę, serce zaś chciałem oddać miłości, która nigdy w nim nie zagościła. Mimo iż było otwarte i pragnęło tego uczucia, usychało z tego niedożywionego pragnienia, a teraz ono jedynie gnije. Jednak jeśli zacznie zamierać i umrze, dusza umrze także. Niektóre sprawy należy przedyskutować, jednak odnośnie tych dwóch najważniejszych, dotyczących serca i duszy, nie można iść na kompromisy. To nie uczciwe w stosunku do kogokolwiek. Tego rodzaju fanatyczne poświęcenie, jestem w stanie zrozumieć.III. Upadek aniołów
Wyrosłem z drzewa opatrzności i transfuzji krwi wytyczanych siecią prowadzącą poprzez główne aorty kanałów mojego ciała. Zapobiegam zdemaskowania mnie przez świt jakoby i jestem obecny w chwili gdy dzień umiera, a to pozostawia mnie żyjącego jako ten, który usidla świt.
Jestem, jakby w skarbcu ukryty pomiędzy drzewami, jak rozszczepiony wojownik ninja. Poszukuje miejsc oderwanych, po których pustkowiach tłumaczyć będzie przestrzeń, tworząc w pustej wyrwie nicości adekwatne miejsce uplecione w szyk zawiniętych wyrazów, w zamkniętych światach na oznakowanej powierzchni. Potem pojawiają się oni i zatrzaskują w skórzanych pasach marzenia robiąc to, bo wyrwa staje się realna i zdaje się, może wydobyć się jak ucieleśniony koszmar w świecie jawy, pochłaniając utożsamionego.
Znalazłem się w miejscu poza klatką, która oplata cały świat poza tym miejscem. Przeszłość i przyszłość styka się w tym momencie w teraźniejszości. Jestem oderwany od sensu, a skupiony bardziej na obrazie i dźwiękach okradając wyrwę ze wszystkiego co ma mi jeszcze do zaoferowania. Skupię się następnie na okropieństwach, które niwelują uczucie niechęci, a wręcz wyrywam w klatce najznakomitsze kęsy, by oddać im w postaci zatrzymanego płynu. W ten sposób tworzę pomost połączony liniami telefonicznymi. Każdy drobiazg. Pojedyncze ziarna piasku. Obawiam się i boję gdy dwadzieścia trzy stanie w przed obliczem dwudziestki czwórki. To załamanie osi wykrzywia się na złamanie karku w bezsensownym oczekiwaniu na zsyntezowaniu poszczególnych antyanalogii. Jestem teraz komarem, którego obserwuje młody mężczyzna. Płynie on niesiony liściami w świecie sepii.
Proszę o przechowanie dla mnie tych listów. Za jakiś czas napiszę ponownie, lecz myśląc o dodatkowym świecie, o niebie, które jest wielkim oceanem okrążającym naszą planetę. Zapis utożsamiony z nieskończonością i jej matematycznym symbolem ktoś podniósł by stał się cyfrą. To jakby ostrzeżenie, jednakże na to czas jeszcze nadejdzie. Co mam powiedzieć osiągnąwszy niebawem apogeum? Czas, który mi brakuje, zamykam w określonych minutach na licznych herezjach. W pewnych momentach następuje błąd aplikacji i zwolnienie bram podziemia, które wrota stoją pod podniebnym oceanem.
Jest w tym trochę perwersji, jednak przekształca się to w antyrelatywny przypadek. Gdzie obraz pragnie być czynnie przeanalizowany. Zaschło mi w nosie. Mikroklimat, który wytworzyłem w domu, odtwarzam wraz z udźwiękowieniem w plenerze. Zamykam go w znakach i ukrywam klucze. Chciałbym wytworzyć nowy pejzaż w Tobie, ten który czytasz to a zakładam, że naprawdę bliski. Jednak, nie ważne jak bliski, nigdy ten nie pozna tego, co naprawdę we mnie jest, bo to uchwytuje te wszelkie przebrzydłe osobistości. Oddaje to tylko zamknięta materia wszechświatach w kilku zmysłach sztuki życia. Zresztą, nikt by mi na to nie pozwolił. Są to ekshibicjonistyczne występy zapowiedzią wstępu w kolejnych odsłonach wszelkich upersonifikowanych archaizmach zakontraktowanych w różnych miejscach. Ale nie wyprzedzajmy przeszłości.
Trzymajcie ode mnie z daleka zatłoczone ulice. Nabierające barw moje pojęcia czasu, w stosunku do dnia przemieszczającego się równolegle do stanów względem nocy, względem znaczeń geometrycznie rozmieszczonych punktów na mapie encefalograficznej swobody uwolnionych miejsc. Określam znaczenie mojej własnej symboliki.
Kontaktowość wsteczna. Ponownie. Śpiew martwych dzieci. Słyszę go w głowie. Wyrywają się i rozgniatają o sklepienie mojej czaszki. Moje myśli się roztapiają, jak tłuszcza rozgniatająca resztki gdzieś zapomnianej prawdy. Infekcje wspomnień. Postrzępione wspomnienia, pomiędzy wrażeniami poznanej głupoty. Wszystko sprowadza się do umysłu. To on wytwarza owe omamy, które inkubują się ową syntetyczną wrażliwością. Transcendentalną pustką przesączoną przez sito zardzewiałych rozkoszy. Porzucam czas. Defibryluję zarazę, ona ładuje mnie i rozdziera drzwi bez klamki, za które można chwycić. Nie wchodzę w żadne układy z samym sobą już nigdy więcej. Wypieram moje drugie ja, które jest moim rozsądkiem i sumieniem.
Inkarnuje przeklejone wrażenia organiczną mutacją. Wyrzucam z siebie spływy rozciągniętej świadomości, aż do stanów konwulsyjnych. Przedawkowałem samego siebie. Wyrzuciłem na śmietnik moje alter ego, lecz mój pierwowzór, za którym śladami podążam, błędnych i skupionych. Rozpylam migotliwe, bezkształtne powłoki. Pejzaże stają się płaskie i przerysowane. Ramiona wykręcają mi się na wznak. Wyrywają mi kręgosłup i wysyłają w gwiazdy. Utrata kontaktu z wtyczką. Oczy próbują się zorganizować i wytyczyć nowe trajektoria arbitralnego piękna.
Odliczam wyplute litery. Groza cudownych dni, jest poza bliźniaczymi skrótami wytyczanych przez silniejszych. Każą mnie, wszystkich nieobecnych, totalitarnym zmysłem estetycznych włókien, z których lepią nasze ciała. Moja twarz już nie ma znaczenia. Kto, do kogo, po co i dlaczego, dla nikogo, poniekąd, pod skórą, pod włos, przez szlak pustynnych miast. Kto jest alfą, kto omegą. Kto zakłada poparzoną skórę. Co jeśli wygramy. Co jeśli sens świętych drzew zostanie utracony, a ich pozostałości nakładać się będą fraktalnie warstwami symbiotycznych organów rozrodczych.
Będą dyktować mi cel, który szukam. Miękkie ściany będą mi o tym przypominać. Władze bezkresnej otchłani zmagazynują w realnych, sklonowanych oddechach. Czas ucieknie proszę państwa. Pora cofnąć nasze człowieczeństwo.
Echo wspomnień. Zawieszone konary szczytujących drzew. Mgły tak gęste, że nie potrafią określić swoich brzegów. Rozmyte płaskorzeźby rozciągnięte pejzażami po zamkniętej powiece. Antyczne fasady krain odłupują się odbitym przestrzenią echem, rozsianych nylonową niemożliwością.
Pokrewne głosy, nałożone na siebie chaotyczne pieśni zrodzone z siebie dla siebie. Oczyszczony płynem, gorzkimi wyrzutami skierowanymi w swoją nihilistyczną pustkę samozwańczej dumy. Stawiam siebie przed sobą i oceniam to, co we mnie dobre, a co złe. Wiem, co we mnie dobre i czego chcę. Wiem, co we mnie złe i co akceptują postronni. To jak oceniam siebie w kategoriach dobra i zła, to zupełnie coś innego. Kryształ oczyszcza duszę i staję z nagim sumieniem. W stanach skrajnej anchedonii, która przez nikotynowy dym, próbuje ujrzeć moją prawdziwą twarz.
Zrzucam z siebie skorupy nienawiści. Choć wiem, że ta choć wyszlifowana, tkwić jak czerniak we mnie toczyć będzie moją skórę. Jak elementy pokrewne układanki coś postanowić próbuję. Nie idę na kompromisy. Nawet z samym sobą. Oszukuję w sobie serce. Lecz nie wiem czy je mam. Lecz nie wiem, czy je kiedykolwiek miałem. Jeśli tak, to zabrało je błędne poczucie własnej wartości. Sumienie poważnie szkodzi otoczeniu.
Odnalazłaś wyjście z mroku, ja w nim pozostałem poszukując światła. Jednak dawno go już tam nie było, W ciemnościach pobłądziłem, a gdy zdawało mi się, że ujrzałem światło, ono nim nie było. Oślepłem gdy ujrzałem odblask. Pierwszy od czterech tysięcy lat. I powróciłem tam, gdzie moje miejsce. Na wieki w mroku pozostając, światła nie ujrzawszy nigdy. Teraz pozostał już tylko jeden mały w nieskończoność krok. Wybacz mi. Ja już nigdy nie odnajdę światła. Zresztą. Teraz to i tak już bez znaczenia. Miłość to chemia, a sztuka, która z niej wypływa, jest fizyczna.
Spójrz w moje oczy. Leżą rozdarte. Zwierciadła bez ramion, trzymające je pewnie. Widzę więcej, gdy nie trzymam równowagi. Czy zachęta jest wystarczająca, byś odbiła moje światło? Tak sądzę, choć sąd już zakończył rozprawę. Wyrok już zapadł, zasłony osnuły nocną porą dziewicze sześciany. Noc staje się krucha, gwiazdy niepewne. Delektować się można, jedynie tą chwilą, gdy tężeją soki w łodygach i liściach.
Zerwij kawałek wieczornego nieba. Nie jest nikomu już ono potrzebne. Można postawić na jej miejsce atrapę. Kto to zauważy? Kto komu doniesie? Gdy wytężysz wzrok zauważysz, że wszystko zgasło. Światła każdego już wygasły. Płomienie przestały oczerniać pokoje. Wszystko wytarte, spłaszczone, odległe. Rozdarte futryny. Słowa nieobecnych nie mają znaczenia.
Dla siebie, dla innych, dla ciebie, bez strat, wahania, bez miary określeń miarą sugestii, zebraną, stłamszoną, okrytą woalem przeźroczystej rozkoszy doświadczeń. Zgubiłem swe drzewa, straciłem niebo, ukradli mi słońce. Gwiazdy wyblakły, a morze spłonęło. Chciałem tylko zatrzymać chwilę dla siebie w materialnej postaci, by rosła wewnątrz mnie. Lecz teraz wiem, że ilekroć bym próbował. Nie ważne, jak mocno bym się starał. Z nasion zasianych przeze mnie na niebie, nie zachwyt, lecz rozpacz odda mi firmament z powrotem. Bez celu. Bez światła. Bez mroku. Bez znaczeń, bez snów, bez chwil, klimatu, urojeń i marzeń, które chciałem oddać tobie, nie uda mi się więcej. Wszystkie płynące krainy ukradłem dla ciebie, teraz tylko zapadam się w sobie, będąc zimny, jak wygasłe słońce. Teraz zostawiam to wszystko, przekręcając klucz z drugiej strony. Wszystko od teraz umrze wraz ze mną. W schowanym krysztale świat spotęgowanych doznać sprawiają, że płoną moje łzy, które zamykałem w moim kryształowym sercu. Każdy ma w sobie muzykę. Lecz co stało się w tej chwili? Wydłubuję swoje oczy, by nikt nie mógł w nie ponownie spojrzeć i poznać moje myśli. Kryształ zamienił się w węgiel.
Muzyka upadła. Anioły powstały.IV. Słodycz dnia powszedniego
…widzę siebie z dala, jak się zataczam po ulicach. Widzę wykrzywionych ludzi wokół siebie, mijają mnie i patrzą prosto w moją duszę. Wchodzą oni wraz ze mną do kina,
zobaczyć parodię samego siebie, lecz gdy wychodzę, film się urywa.
Przedmioty martwe, czy aby na pewno?; Życie codzienne, przedmioty życia codziennego: słońce, niebo, chmury oraz deszcz. Góry, miasta, doliny i schrony. Skok prosto w przestrzeń, permanentnie ukrywanych marzeń. Radość z każdej wolnej chwili. Przedmioty dnia, życie codzienne. Słodycz dnia powszedniego.
Z której strony biegnie przyszłość? Jak uwierzyć mam we współczesność? Z jakich słów tworzy się prawdziwość. W radość, rzeczywistość którychkolwiek słów. Na świecie tylu różnych ludzi, a ja wciąż maluję niebo palcami we szkle i widzę siebie z dala…V. Apokalipsa zmierzchu
Patrzę jak mgławice ptaków, lecą w stronę czerwonego słońca. W rozmyte kolory pomarańczy, fioletu i purpury. Okrążają niebo, i znikają. Gdy tak trzepoczą skrzydłami,
chciałbym odlecieć razem z nimi. Z ziemi wyrastają czarne budynki, w których tlą się maleńkie, pojedyncze światła. Za nimi paleta rozmytych barw, pastelowych kombinacji zachodzącego słońca.
Gdy ludzie kamienieją w swoich łóżkach, jednocząc się z bogami, nastają sny, które po przebudzeniu rozszarpują wrony. Tylko miłość wznosi się ku niebu. Gdy mrok spowił okolice, stojąc na moście, patrzę na neony rozmazujące się w toni wody. Patrzę jak miasto zamiera, wycisza się, zasypia, gaśnie, zasypia…
Dobranoc miła ma, wpadnij w objęcia Morfeusza i odegnaj sowy życząc im pomyślnych łowów, by sny były dziwne, nie straszne. Wsłuchuje się w metaliczny jazgot ptaków, delikatny szum pociągu, monotonne stukanie kół. Mgła otula korony drzew, szron przykrywa trawę. Wdycham rześki ozon, dając się pokryć liściom. Gdy ptaki przekrzykują się, ja im nie przeszkadzam, siedzę w kawiarni i myślę. Pozostałość po śnie, o którym się zapomina zaraz po przebudzeniu. Bo na życiu żerują sępy, a dźwięki ciszy się rozmyły. Zbudź się! Nastał kolejny piękny dzień. Teoretycznie.
Zgłębiam twe pola, obrazów twych tona, uczucia namiętne; kreatywność i mowa, nowa pogoda, serca swoboda, wola płynności, dotyk gładkości, napływ godności, zaszklone me oczy, złoto i zieleń, słodki twój uśmiech, w pamięci rozbrzmiewa. Kłęby chmur, w oczach ruch, jasność gwiazd, w śnieniu brzask, szelest liści lasów twych, mądrość słów, w ustach miód, wilgoci sycący posmak ust…
Zamknijcie niebo, zdemontujcie pola, rozmontujcie ziemię, ludzi i piach, zamknijcie ludzi w konserwach, dla przyszłych ludzi z gwiazd, owińcie ich w papier i wystrzelcie z procy, rozłóżcie na stole i przykryjcie talią kart…
Zatrzęsienie czasu, trawienie płynące, oczy płonące, ważki światła smug, chwytaj dzień będący używką, użytecznymi wrotami odkryć człowieczych, pierzaście pieprzny ruch; uczuć mrowienie, przejrzyście pierzone posłanie. Tkacz samotnie strój swój tkał, choć tkacz utkał już swe ciało, po czasie nowe zostało utkane, z nowego materiału; to, czym było, stało się. Jest inne, czym może się stać…
Skupione niebo wyrywa swymi mackami powietrza. Gałęzie. I rzuca ptakami. Jakby było to wszystko nikłe. I bez znaczenia. I nikt nie zagra bluesa. I wszystko jest rozszczepione.
I wymierają wszyscy. I nic nie jest do końca spuentowane. I tak waham się pomiędzy. Czy umierać, czy się rodzić. Na moście paproci. Ptaki wilgoci. Rzucają spojrzenia. Przynoszą rozkojarzenia.
Na skrzydłach swych wzlecę, do ciebie dolecę, i będąc przy tobie, szczęśliwym już będę, by każda chwila z tobą spędzona, warta była pisania słowa…
Matka natura, mnie już nie uściska. Nie rozpacza. Leży martwa i ślepnie. Oślepiona wiarą. Pogrążona jest w kłamliwych snach. Płomienie ogrzewające rozstawione rogówki. Mieszkańcy podziemi czekający na światłość. Sprężynująca noc rozciągająca się we wszystkie strony. Rozpadające się produktywne więzienie. Kaznodzieja nie mający nic do zaoferowania. Wszyscy spoczywajcie w spokoju. Może wszystkich kiedyś was odkopią. Anioły czekają już na nas. Odprowadzą na kolejny przystanek. Przyszłość jest nieznana. Wieczność niezbadana. Wokół tylko ludzki piach. Tylko włożę ten swój znak. Gdy padam na ziemię, padają też ptaki. Drogowskaz baśniowych lat. Leżę. Wzdłuż mej głowy, północ. Wzdłuż mych nóg, południe. Na prawo zachód, na lewo wschód. Czy gdzieś popełniłem błąd? Przygważdżają go. Bo życie powstaje z niczego. Nie ma go. Nie istnieje. Dopiero po zapłodnieniu powstaje. Śmierć jest tym samym, tyle, że od końca. To jest jak sen, w którym nie się nie nic. Kopiemy groby naszym przyjaciołom. Ciesząc się, że wreszcie pomarli, Ostrzegawczo przed nimi, klaszczemy w dłonie, aż złuszczą się naskórki, i wtedy z czystym sumieniem, powiesimy anioła za nogi.