Pieśń Maorysów - ebook
Pieśń Maorysów - ebook
Nowa Zelandia, rok 1893. William Martyn jest lepiej wykształcony i ma więcej ogłady niż większość ludzi, którzy trafili do Queenstown w poszukiwaniu złota. I nic dziwnego. Will jest bowiem synem irlandzkiego szlachcica. Zakochuje się w nim, i to chyba z wzajemnością, pełna temperamentu Elaine, gdy w odwiedziny przyjeżdża Kura-Maro-Tini, kuzynka Elaine i półkrwi Maoryska, zaś William bez namysłu ulega jej egzotycznej urodzie i swobodnemu zachowaniu.
Niezwykła historia miłości, trudnych wyborów, zdrady, namiętności i niełatwej przyjaźni. A wszystko na tle egzotycznej kultury maoryskiej.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7999-452-6 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Pani O’Keefe?
William Martyn spoglądał zdumiony na rudowłosą delikatną dziewczynę, która przywitała go w recepcji pensjonatu. Mężczyźni w obozie poszukiwaczy złota opisali mu Helen O’Keefe jako starszą damę, swego rodzaju smoczycę, która w dodatku wraz z wiekiem coraz bardziej zionie ogniem. Mówiło się, że w hotelu Miss Helen obowiązują surowe obyczaje. Palenie było zabronione, podobnie jak alkohol, nie wspominając już o sprowadzaniu gości płci przeciwnej, o ile nie przedłożono wcześniej aktu ślubu. Opowieści poszukiwaczy złota kazały oczekiwać raczej więzienia niż pensjonatu. Ale przynajmniej w jej lokalu nie było pcheł i wszy, była natomiast łaźnia.
Ta ostatnia informacja ostatecznie przekonała Williama, by puścić mimo uszu ostrzeżenia przyjaciół. Po trzech dniach spędzonych w starej owczarni, którą poszukiwacze złota zaadaptowali na schronienie, był gotów na wszystko, byle tylko uciec przed panoszącym się tam robactwem. Był nawet gotów znosić „Smoczycę” Helen O’Keefe.
A tu tymczasem nie powitał go żaden smok, lecz wyjątkowo śliczna zielonooka istotka, której twarz otaczała burza nieujarzmionych rudych loków. Mówiąc wprost, był to najprzyjemniejszy widok, jakiego William doświadczył od chwili, gdy zszedł ze statku w nowozelandzkim porcie Dunedin. Jego nastrój, od tygodni już najgorszy z możliwych, wyraźnie się poprawił.
Dziewczyna się roześmiała.
– Nie! Jestem Elaine O’Keefe. Helen to moja babcia.
William się uśmiechnął. Wiedział, że zrobi tym wrażenie. W Irlandii na twarzach dziewcząt zawsze pojawiał się wyraz zainteresowania, gdy dostrzegały kpiarskie iskierki w jego niebieskich oczach.
– Niemal tego żałuję. W przeciwnym razie od razu przyszedłby mi do głowy świetny interes. Woda z Queenstown – odkryjcie źródło młodości!
Elaine zachichotała. Miała szczupłą twarz i może trochę zbyt zadarty nos, pokryty niezliczonymi piegami.
– Powinien pan porozmawiać sobie z moim ojcem. On też lubi tak mówić: „Jest dobra łopata, to i wszystko dobre. Poszukiwacze złota, kupujcie w składzie O’Kay!”.
– Wezmę to sobie do serca – przyrzekł William i rzeczywiście odnotował w pamięci tę nazwę. – A jak wygląda sytuacja? Dostanę tu pokój?
Dziewczyna się zawahała.
– Jest pan poszukiwaczem złota? Cóż… no więc mamy jeszcze wolne pokoje, ale są dość drogie. Większości poszukiwaczy złota nie stać na taką kwaterę…
– Wyglądam na takiego? – zapytał William z udawaną surowością w głosie, marszcząc przy tym czoło pod gęstą czupryną jasnych włosów.
Elaine przyglądała mu się, nie okazując żadnego zażenowania. Na pierwszy rzut oka nie różnił się zbytnio od pozostałych poszukiwaczy złota, jakich codziennie można było zobaczyć w Queenstown. Wyglądał na lekko ubrudzonego i obdartego, nosił woskowany płaszcz, spodnie z niebieskiego dżinsu i wysokie buty. Uważniejsze spojrzenie pozwoliło jednak Elaine – która była w końcu córką kupca – dostrzec jakość jego odzieży: pod otwartymi połami płaszcza widziała drogą skórzaną kurtkę, na nogach skórzane czapsy, buty też miał solidne i z dobrego materiału, a wstążka wokół jego szerokiego stetsona spleciona była z końskiego włosia. Coś takiego musiało kosztować mały majątek. Również jego sakwy, które z początku miał niedbale przewieszone przez ramię, a teraz oparł na podłodze między nogami, wyglądały na porządną i kosztowną robotę.
Wszystko to z pewnością nie było typowe dla poszukiwaczy szczęścia, jacy przybywali tu do Queenstown, by szukać złota w potokach i wśród gór. Tylko nielicznym udało się wzbogacić. Większość z nich wcześniej czy później opuszczała miasto tak samo biedna i obdarta, jak tu przybywała. Inna sprawa, że mężczyźni na ogół nie oszczędzali pieniędzy ze swych urobków, lecz natychmiast roztrwaniali je w mieście. Do pieniędzy tak naprawdę doszli tylko ci z przybyłych, którzy osiedlili się tu na stałe i otworzyli jakiś interes. Należeli do nich rodzice Elaine, Miss Helen ze swoim pensjonatem, Stuart Peters z kuźnią i stajnią, Ethan z biurem telegraficznym i pocztą. No i oczywiście był jeszcze cieszący się złą sławą, ale lubiany przez wszystkich bar na Main Street oraz położony naprzeciwko dom uciech o nazwie Hotel Daphne.
William, z lekko kpiącym uśmiechem na ustach, cierpliwie zniósł badawcze spojrzenie Elaine. Dziewczyna spojrzała w jego młodą twarz; gdy tak wykrzywiał usta, w jego policzkach tworzyły się dołeczki. I był świeżo ogolony! To też było nietypowe. Większość poszukiwaczy złota sięgała po brzytwę co najwyżej pod koniec tygodnia, gdy u Daphne organizowano tańce.
Elaine postanowiła sprowokować trochę nowego gościa. Być może w ten sposób wytrąci go z równowagi.
– Przynajmniej nie śmierdzi pan tak bardzo jak pozostali.
William się roześmiał.
– Jak do tej pory jezioro oferuje darmowe kąpiele. Ale już niedługo, jak mi mówiono, bo zrobi się za zimno. Zresztą złoto ponoć lubi zapach potu. Ten, kto najrzadziej się kąpie, wybiera z rzeki najwięcej samorodków.
Elaine nie mogła się powstrzymać od śmiechu.
– Nie powinien pan tego traktować poważnie. Inaczej będzie pan miał kłopoty z babcią. Proszę, gdyby zechciał pan to wypełnić… – Podsunęła mu formularz meldunkowy, próbując nie patrzeć zbyt ciekawie nad ladą. Starając się, by tego nie zauważył, czytała, co William wypełniał swym zamaszystym charakterem pisma. To też było nietypowe; niewielu poszukiwaczy złota potrafiło dobrze pisać.
William Martyn… Serce Elaine zaczęło uderzać odrobinę szybciej, gdy przeczytała jego nazwisko. Piękne nazwisko.
– Co mam tu wpisać? – zapytał William i wskazał na rubrykę z miejscem zamieszkania. – Dopiero co przybyłem. To mój pierwszy adres w Nowej Zelandii.
Elaine nie była już w stanie ukryć swego zainteresowania.
– Naprawdę? A skąd pan przybył? Nie, niech mi pan pozwoli zgadnąć. Moja babcia zawsze tak robi, gdy pojawiają się nowi klienci. Można poznać po akcencie, skąd ktoś przyjechał…
W przypadku większości imigrantów było to łatwe. Oczywiście czasami można się było pomylić. Dla Elaine, na przykład, Szwedzi, Holendrzy i Niemcy brzmieli prawie tak samo. Ale Szkotów i Irlandczyków potrafiła już zazwyczaj odróżnić bez problemu, szczególnie zaś łatwo można było poznać londyńczyków. Eksperci potrafili nawet powiedzieć, z jakiej dzielnicy ktoś pochodził. W przypadku Williama ocena była jednak trudna. Brzmiał jak Anglik, ale jego wymowa była jakby bardziej miękka, trochę przeciągał samogłoski.
– Jest pan z Walii – zgadywała Elaine, licząc trochę na szczęście. Jej babka ze strony matki, Gwyneira McKenzie-Warden, była Walijką, a wymowa Williama trochę przypominała sposób, w jaki mówiła babcia. Z drugiej strony Gwyneira nie mówiła jakimś wyraźnym dialektem. Była córką właściciela ziemskiego i jej guwernantki zawsze zwracały uwagę na pozbawioną akcentu angielszczyznę.
William potrząsnął głową, nie uśmiechając się jednak, na co Elaine liczyła.
– Jak pani wpadła na coś takiego? – zdziwił się. – Jestem Irlandczykiem, z hrabstwa Connemara.
Elaine się zaczerwieniła. Nigdy by jej to nie przyszło do głowy, choć w miejscach, gdzie szukano złota, nie brakowało Irlandczyków. Ci jednak posługiwali się zazwyczaj raczej prostackim dialektem, podczas gdy William wysławiał się w sposób jak najbardziej wyszukany.
Jakby chciał podkreślić swoje pochodzenie, wpisał do rubryki drukowanymi literami: Rezydencja Martynów, Connemara.
Nie wyglądało to tak, jakby chodziło o chatę jakiegoś chłopa, już raczej wskazywało na posiadłość…
– Zatem pokażę panu teraz pokój – powiedziała Elaine. Właściwie nie powinna sama odprowadzać gości na górę, a cóż dopiero mężczyzn. Babka Helen wpoiła jej, że do tego zadania powinna wzywać któregoś służącego albo którąś z pracujących u nich dziewczyn. Jednak w przypadku tego mężczyzny Elaine z przyjemnością zrobiła wyjątek. Wyszła zza lady recepcji, starając się przybrać wyprostowaną postawę, której nauczyła ją babcia, tłumacząc, że jest stosowna dla damy: głowa uniesiona z naturalnym wdziękiem, ramiona do tyłu. I żeby tylko nie zacząć się poruszać w ten wyzywający sposób, jak to robią dziewczyny Daphne!
Elaine miała nadzieję, że jej nie w pełni jeszcze dojrzałe piersi i dopiero co zasznurowana niezwykle wąska talia będą dostatecznie widoczne. W gruncie rzeczy nienawidziła sznurowanego gorsetu. Ale jeśli z tego powodu ten mężczyzna miałby zwrócić na nią uwagę…
William szedł za nią i cieszył się, że dziewczyna nie może go w tej chwili obserwować. Nie był w stanie się powstrzymać, by nie wpatrywać się pożądliwie w jej delikatne, ale we właściwych miejscach już odpowiednio zaokrąglone kobiece kształty. Czas spędzony w więzieniu, osiem tygodni na morzu i teraz ta jazda konno z Dunedin do złotonośnych obszarów w Queenstown… W sumie od prawie czterech miesięcy nie zbliżył się nawet do kobiety.
Tak właściwie to niewyobrażalnie długo. Najwyższy czas, by jakoś temu tutaj zaradzić! Chłopacy w obozie poszukiwaczy złota oczywiście wychwalali dziewczyny od Daphne; ponoć były ładne, a pokoje czyste. Ale wizja, że mógłby poflirtować z tą słodką, małą rudowłosą, podobała mu się znacznie bardziej niż myśl o szybkim zaspokojeniu w objęciach jakiejś biednej prostytutki.
Pokój, którego drzwi Elaine mu otworzyła, też mu się spodobał. Był porządny i prosto, ale z wyczuciem urządzony meblami z jasnego drewna. Na ścianach wisiały obrazki, był też dzban z wodą do mycia.
– Może pan również korzystać z łaźni – wyjaśniła Elaine, czerwieniąc się przy tym lekko. – Ale musi pan to wcześniej zameldować. Proszę pytać babcię, Mary albo Laurie.
Po tych słowach chciała się odwrócić do wyjścia, ale William delikatnie ją przytrzymał.
– A pani? Pani nie mogę pytać? – zapytał czułym głosem, uważnie jej się przypatrując.
Elaine uśmiechnęła się, mile połechtana pochlebstwem.
– Nie, zwykle mnie tutaj nie ma. Dzisiaj tylko zastępuję babcię. Ale… normalnie pomagam w składzie O’Kay. To sklep mojego ojca.
William skinął głową. A więc była nie tylko śliczna, ale też z dobrego domu. Ta dziewczyna podobała mu się coraz bardziej. A różnych narzędzi do wydobywania złota będzie i tak potrzebował.
– Zajrzę tam niebawem – stwierdził.
Elaine dosłownie unosiła się nad schodami. To było uczucie, jakby jej serce zamieniło się w balonik z gorącym powietrzem, który przy najlżejszym podmuchu wzniesie się w górę, pokonując wszelkie przyciąganie. Jej stopy prawie nie dotykały podłogi, a włosy zdawały się rozwiewać na wietrze, choć oczywiście w domu nie czuć było nawet najsłabszego podmuchu. Elaine promieniała; czuła się tak, jakby miała wziąć udział w jakiejś wielkiej, zaczynającej się właśnie przygodzie, i była przy tym tak piękna i niezwyciężona jak bohaterki tych zeszytowych powieści, które potajemnie czytywała w sklepiku Ethana.
Z takim wyrazem twarzy wyszła do ogrodu okalającego wielki dom, w którym mieścił się prowadzony przez Helen O’Keefe pensjonat. Elaine dobrze go znała; urodziła się w tym domu. Jej rodzice zbudowali go dla powiększającej się rodziny, gdy interesy zaczęły przynosić pierwsze zyski. Ale później stwierdzili, że w centrum Queenstown jest dla nich zbyt głośno i za ciasno. Zwłaszcza matka Elaine, Fleurette, która wychowywała się na wielkiej farmie owiec na Canterbury Plains, tęskniła za wiejskim życiem. Z tego powodu jej rodzice wybudowali nowy dom na bajecznej działce nad rzeką, której brakowało właściwie tylko jednego: złóż złota. Ojciec Elaine zarejestrował ją nawet początkowo jako działkę górniczą, ale niezależnie od tego, jak wiele talentów posiadał, w roli poszukiwacza złota okazał się beznadziejnym przypadkiem. Na szczęście Fleurette dostatecznie szybko się na tym poznała i nie zainwestowała swego posagu w bezsensowne przedsięwzięcie „kopalni złota”, lecz w dostawy towarów. Głównie w łopaty i sita do płukania złota, które poszukiwacze dosłownie wyrywali sobie z rąk. I tak oto powstał później skład O’Kay.
Nowy dom nad rzeką Fleurette dowcipnie nazwała rezydencją Nugget, a z czasem nazwę tę zaczęto stosować powszechnie. Elaine dorastała tam szczęśliwie ze swoimi braćmi. Mieli konie i psy, a nawet kilka owiec, zupełnie jak w stronach, skąd pochodziła jej matka. Ruben przeklinał zawsze, gdy co roku musiał strzyc zwierzęta, a jego synów, Stephena i George’a, też niezbyt pociągało farmerskie życie. Elaine czuła zupełnie inaczej. Dla niej mały dom nigdy nie upodobnił się nawet do Kiward Station, wielkiej farmy owiec, którą na Canterbury Plains prowadziła babcia Gwyneira. Sama strasznie pragnęłaby żyć i pracować na takiej farmie i zazdrościła trochę swojej kuzynce, która miała ją w przyszłości odziedziczyć.
Elaine nie była jednak dziewczyną, która za dużo by nad tym rozmyślała. Uważała, że prawie równie interesujące jak praca na farmie jest zastępowanie babci w pensjonacie. Poza tym nie miała zbytniej ochoty iść do college’u jak jej starszy brat Stephen; studiował teraz prawo w Dunedin i tym samym spełniał marzenia ojca, który sam w młodości pragnął zostać prawnikiem. Ruben O’Keefe był niemal od dwudziestu lat sędzią pokoju w Queenstown i nie było dla niego nic przyjemniejszego na świecie niż prowadzenie prawniczych rozważań ze Stephenem. Młodszy z braci Elaine, George, uczęszczał jeszcze do szkoły, wyglądało jednak na to, że przejmie rodzinne obowiązki prowadzenia handlu. Już teraz z zapałem pomagał w sklepie i miał tysiące pomysłów, jak coś usprawnić.
Helen O’Keefe, która jak dotąd nic nie wiedziała o radosnym nastroju swej wnuczki ani o jego powodzie, nowo przybyłym Williamie Martynie, eleganckim ruchem napełniła herbatą filiżankę swego gościa Daphne O’Rourke.
To publiczne spotkanie przy herbatce sprawiało obu damom piekielną przyjemność. Wiedziały, że pół Queenstown plotkuje po cichu o dziwnej relacji obu właścicielek „hoteli”. Helen ani trochę to nie żenowało. Jakieś czterdzieści lat temu Daphne, wówczas zaledwie trzynastoletnie dziewczę, wysłano do Nowej Zelandii pod jej opieką. Londyński przytułek dla sierot chciał się pozbyć kilku wychowanek, a w Nowej Zelandii potrzebne były dziewczyny do pomocy w gospodarstwie. Również dla Helen była to podróż w nieznane, na spotkanie przyszłości z nieznanym jej jeszcze mężczyzną. Kościół anglikański opłacił jej podróż jako opiekunce dziewczyny.
Helen, która wcześniej była guwernantką w Londynie, wykorzystała trzymiesięczną podróż, starając się nadać dziewczynie trochę towarzyskiej ogłady. Wspomnienie tego wciąż jeszcze drażniło Daphne. Jej zatrudnienie w charakterze służącej okazało się fiaskiem, podobnie zresztą jak małżeństwo Helen – choć po dłuższym czasie. Obie kobiety znalazły się w trudnej sytuacji, ale wykorzystały to najlepiej, jak mogły.
Odwróciły się, słysząc na tarasie na tyłach domu kroki Elaine. Helen uniosła pełną głębokich zmarszczek twarz. Zadarty nos zdradzał pokrewieństwo z Elaine. Jej włosy, kiedyś ciemnobrązowe i o lekko kasztanowym odcieniu, teraz przeplatały już siwe pasemka, wciąż jednak były długie i mocne. Helen wiązała je zazwyczaj w wielki, opadający na kark węzeł. W jej szarych oczach połyskiwała życiowa mądrość, ale wciąż była w nich też ciekawość – zwłaszcza teraz, gdy dostrzegła promienną minę Elaine.
– No, no, dziecko! Wyglądasz, jakbyś dostała właśnie prezent pod choinkę. Cóż się takiego stało?
Daphne, której kocie rysy zdawały się trochę twarde nawet wówczas, gdy się uśmiechała, nie oceniała Elaine w tak niewinny sposób. Widziała już ten wyraz twarzy u dziesiątek dziewcząt, które były przekonane, że wśród klientów natrafiły na swego księcia z bajki. A później Daphne godzinami musiała te dziewczyny pocieszać, gdy okazywało się, że książę z bajki to jednak żaba, albo wręcz obrzydliwa ropucha. Tak więc, gdy Elaine zbliżała się do nich teraz radosnym krokiem, twarz Daphne wyrażała czujność.
– Mamy nowego gościa! – wyjaśniła Elaine z zapałem. – Poszukiwacza złota z Irlandii.
Helen zmarszczyła czoło. Daphne roześmiała się, a w jej błyszczących zielonych oczach można było dostrzec kpinę.
– Nie pomylił przypadkiem drogi, Lainie? Irlandzcy poszukiwacze złota zazwyczaj lądują u moich dziewczyn.
Elaine potrząsnęła stanowczo głową.
– To nie jeden z tych… Przepraszam, Miss Daphne, chciałam powiedzieć… – pogubiła się w słowach. – To dżentelmen… tak myślę.
Zmarszczki na czole Helen stały się jeszcze głębsze. Miała już swoje doświadczenia z dżentelmenami.
– Kochanie – powiedziała Daphne ze śmiechem – nie ma czegoś takiego jak irlandzcy dżentelmeni. Cała tamtejsza szlachta wywodzi się z Anglii, bo wyspa jest od wieków w angielskich rękach. Jest to zresztą stan, który sprawia, że Irlandczycy wciąż jeszcze wyją jak wilki, a już zwłaszcza gdy wypiją sobie kilka szklanek. Większość naczelników klanów pozbawiono władzy i zastąpili ich angielscy szlachcice. A ci nie zajmują się od tej pory niczym innym jak wzbogacaniem się na Irlandczykach. W dodatku pozwalają, by tysiące ich dzierżawców głodowało. Prawdziwi dżentelmeni! Ale twój poszukiwacz złota z pewnością do takich nie należy! Tacy nie zostawiają swojej ziemi.
– Skąd pani tyle wie o Irlandii? – spytała zaciekawiona Elaine. Właścicielka domu uciech ją fascynowała, rzadko się jednak zdarzało, żeby miała okazję z nią porozmawiać.
Daphne się uśmiechnęła.
– Słodziutka, jestem Irlandką. Przynajmniej według papierów. A gdy imigranci chcą mi się wyżalić, niesamowicie ich to pociesza. Wyćwiczyłam się nawet, żeby mówić z akcentem… – ciągnęła dalej Daphne z wyraźnie irlandzką wymową, i nawet Helen się roześmiała. W rzeczywistości Daphne urodziła się gdzieś w londyńskiej dzielnicy portowej, nosiła jednak nazwisko irlandzkiej emigrantki. Bridie O’Rourke nie przeżyła morskiej podróży, jednak dzięki pewnemu angielskiemu marynarzowi w ręce Daphne trafił jej paszport.
„Dawaj, Paddy, możesz do mnie mówić Bridie”.
Elaine zachichotała.
– No, tak to on jednak nie mówi… William, ten nowy gość.
– William? – zapytała wstrząśnięta Helen. – Ten młody mężczyzna przedstawił ci się imieniem?
Elaine szybko spuściła głowę, by nie wzbudzić niechęci wobec nowego lokatora.
– Oczywiście, że nie. Wyczytałam to z karty meldunkowej. Nazywa się Martyn. William Martyn.
– To nie brzmi jak irlandzkie nazwisko – zauważyła Daphne. – Nazwisko nieirlandzkie, mówi bez akcentu… To mi nie wygląda tak jak trzeba. Gdybym była na pani miejscu, dobrze bym mu się przyjrzała, Miss Helen!
Elaine obrzuciła ją wrogim spojrzeniem.
– To porządny człowiek, wiem o tym! Kupi nawet narzędzia w naszym sklepie…
Ta myśl ją pocieszyła. Skoro William przyjdzie do nich do sklepu, to znów go zobaczy, wszystko jedno, co babcia o tym myśli.
– Ach! I to oczywiście sprawia, że jest szlachetnym człowiekiem?! – kpiła Daphne. – No, dajmy już spokój, Miss Helen. Porozmawiajmy o czymś innym. Słyszałam, że oczekuje pani gości z Kiward Station. Czy to Miss Gwyn?
Elaine przysłuchiwała się jeszcze chwilę rozmowie, po czym się wycofała. O odwiedzinach jej drugiej babci oraz kuzynki dość już w końcu mówiono przez ostatni tydzień. W dodatku krótka wizyta Gwyneiry nie była żadną sensacją. Często odwiedzała swoje dzieci i wnuki, a przede wszystkim przyjaźniła się blisko z Helen O’Keefe. Kiedy zatrzymywała się w jej hotelu, często plotkowały do późna w nocy. Niezwykłe natomiast było to, że tym razem Gwyn miała towarzyszyć kuzynka Elaine, Kura. Jak dotąd coś takiego się nie zdarzyło i wydawało się troszkę… owiane skandalem! Matka Elaine i babcia ściszały zazwyczaj głos, gdy poruszały ten temat, nie pozwalano też dzieciom, by czytały listy od Gwyneiry. Zdawało się, że Kura niewiele sobie robi z podróży do swych krewnych w Queenstown.
Elaine prawie nie znała Kury, choć były w tym samym wieku. Kura była o dobry rok młodsza od Elaine. Mimo to podczas nieczęstych odwiedzin Elaine w Kiward Station niewiele miały sobie do powiedzenia. Ich charaktery za bardzo się różniły. Tak więc, gdy tylko Elaine przybywała do Kiward Station, nie miała w głowie nic prócz jazdy konnej i zaganiania owiec. Fascynował ją bezmiar niekończących się pastwisk i setki dających wełnę owiec, które się na nich pasły. W dodatku jej matka podczas pobytu na farmie naprawdę rozkwitała. Cieszyło ją, gdy ścigały się konno, pędząc w stronę ośnieżonych szczytów, które mimo ostrego galopu zdawały się nie zbliżać nawet o cal.
Kura natomiast najchętniej spędzała czas w domu lub w ogrodzie, niemal nie spuszczając z oczu nowego fortepianu, który przybył z Anglii do Christchurch razem z transportem towaru dla O’Keefe’ów. Elaine uważała ją z tego powodu za dość głupią, ale oczywiście miały wtedy zaledwie dwanaście lat. I jakąś rolę odgrywała też na pewno zazdrość. Kura była dziedziczką Kiward Station. To do niej miały kiedyś należeć wszystkie te konie, owce i psy – i nawet nie potrafiła tego docenić!
Teraz Elaine miała już szesnaście lat, a Kura piętnaście. Z pewnością dziewczęta znajdą więcej wspólnych zainteresowań, i tym razem to Elaine będzie mogła pokazać kuzynce swój świat! Na pewno spodoba jej się w małym, pełnym życia Queenstown nad jeziorem Wakatipu, z tymi górami, o tyle bliższymi niż na Canterbury Plains. Życie w miasteczku było ekscytujące; ci wszyscy poszukiwacze złota z wszelkich możliwych krajów i ten pionierski duch, który nie ograniczał ludzi jedynie do chęci przetrwania. Queenstown miało świetny amatorski teatr prowadzony przez pastora, grupy taneczne, a kilku Irlandczyków założyło zespół i grali w pubie albo w ośrodku parafialnym irlandzką muzykę.
Elaine pomyślała, że i o tym musi koniecznie wspomnieć Williamowi. Może będzie miał ochotę pójść z nią na tańce? Teraz, gdy już pozostawiła samym sobie sceptyczne damy w ogrodzie, na jej twarz powrócił promienny blask. Pełna nadziei skierowała się z powrotem w stronę recepcji. Może William znów będzie tamtędy przechodził…
Najpierw jednak pojawiła się babcia Helen. Uprzejmie podziękowała Elaine za to, że ją zastąpiła, i dała do zrozumienia, że jej obecność nie jest już konieczna. Powoli się ściemniało i z pewnością był to jeden z powodów, dla których Helen i Daphne nie przedłużały swojego spotkania. Pod wieczór otwierano pub, więc Daphne musiała dopilnować porządku. Helen chciała szybko rzucić okiem na wpis meldunkowy nowego gościa, który wywarł tak silne wrażenie na jej wnuczce.
Daphne, która już się zbierała do wyjścia, zajrzała jej przez ramię.
– Pochodzi z posiadłości Martynów… Brzmi szlachecko – stwierdziła. – Ale czy to rzeczywiście dżentelmen?
– Tego szybko się dowiem – odparła zdecydowanie Helen.
Daphne skinęła głową i uśmiechnęła się lekko. Tego młodzieńca oczekuje teraz godne inkwizycji przesłuchanie. Helen nie bardzo zważała na emocjonalne związki.
– I uważaj na tę małą! – rzuciła jeszcze Daphne na odchodne. – Już traci głowę dla tego irlandzkiego cud-chłopca, a to może mieć poważne konsekwencje. Zwłaszcza w przypadku dżentelmena.
Ku zdziwieniu Helen ocena nowego gościa wcale nie wypadła tak źle. Wręcz przeciwnie: gdy młody mężczyzna pierwszy raz pokazał jej się na oczy, był świeżo ogolony i porządnie ubrany – Helen zauważyła, że jego marynarka była z najlepszego sukna. Grzecznie zapytał, gdzie mógłby zjeść kolację, a Helen zaproponowała mu, żeby się stołował u niej, tak jak inni goście pensjonatu. Właściwie należało coś takiego zgłosić wcześniej, ale jej pracowite kucharki, Mary i Laurie, jakoś wyczarują dodatkową kolację. Tak oto William zasiadł za bogato zastawionym stołem w gustownie urządzonej jadalni, w towarzystwie dość sztywnej młodej kobiety, która pracowała w niedawno otwartej szkole, oraz dwóch pracowników banku. Z początku irytowała go obsługa: Mary i Laurie, dwie wesołe, krągłe blondynki, okazały się bliźniaczkami i William, choć uważnie im się przyjrzał, nie umiał ich odróżnić. Pozostali goście zapewnili go jednak ze śmiechem, że to zupełnie normalne i że jedynie Helen O’Keefe potrafi je odróżnić. Słysząc to, Helen się uśmiechnęła. Wiedziała, że Daphne też to potrafi.
Wspólny posiłek stwarzał oczywiście idealne warunki, by trochę popytać Williama Martyna. Helen nawet nie musiała zadawać mu pytań sama, robili to za nią jej zaciekawieni goście.
Tak, naprawdę jest Irlandczykiem, potwierdził William wiele razy, i nawet dość opryskliwym tonem, kiedy pracownicy banku zwrócili mu uwagę na brak akcentu. Jego ojciec hodował owce w hrabstwie Connemara. Ta informacja utwierdziła Helen w przekonaniu, jakiego nabrała od razu, gdy tylko usłyszała Williama: był świetnie wykształconym młodym człowiekiem, któremu nigdy nie pozwolono by mówić z silnym, pospolitym akcentem.
– Ale jest pan angielskiego pochodzenia, prawda? – dopytywał się jeden z bankierów. Pochodził z Londynu i zdawał się mieć jakieś pojęcie o Irlandczykach.
– Rodzina mego ojca przybyła z Anglii przed dwustu laty! – wyjaśnił rozdrażnionym głosem William. – A skoro już chcą panowie mówić o imigrantach…
Bankier uniósł ręce w uspokajającym geście.
– Już dobrze, mój przyjacielu! Jak widzę, jest pan patriotą. Cóż więc wygnało pana z Zielonej Wyspy? Kłopoty z tą sprawą wokół home rule? Można się było spodziewać, że lordowie to odrzucą. Ale skoro pan sam…
– Nie jestem żadnym wielkim właścicielem ziemskim – zauważył lodowatym tonem William. – A już tym bardziej earlem. Być może mój ojciec w pewnym sensie sympatyzuje z Izbą Lordów, ale… – Zagryzł wargi. – Przepraszam państwa. To nie miejsce na takie rozmowy.
Helen postanowiła zmienić temat, nim ten narwaniec zacznie reagować z jeszcze większą popędliwością. Jeśli chodzi o temperament, to z pewnością był Irlandczykiem. I na dodatek poróżnił się z ojcem. Możliwe, że to było powodem jego wyjazdu.
– I teraz zamierza pan szukać złota, Mr Martyn? – zapytała jakby od niechcenia. – Zarezerwował już pan jakąś działkę?
William wzruszył ramionami. Nagle zaczął sprawiać wrażenie niepewnego.
– Nie bezpośrednio – odparł z wahaniem. – Oferowano mi kilka miejsc, które są ponoć obiecujące, ale nie mogę się zdecydować…
– Powinien pan sobie znaleźć wspólnika – doradził starszy z bankierów. – Najlepiej kogoś doświadczonego. Na złotonośnych terenach jest dość weteranów, którzy przeżyli gorączkę złota w Australii.
William wydął usta.
– I co miałbym zrobić ze wspólnikiem, który szuka złota od dziesięciu lat i wciąż jeszcze nic nie znalazł? Mogę sobie tego oszczędzić. – W jego błękitnych oczach można było dostrzec pogardę.
Bankierzy się roześmiali. Helen natomiast uznała, że ta wielkopańska poza jest raczej nie na miejscu.
– Może i ma pan trochę racji – stwierdził w końcu bankier. – Ale tu nikt nie zrobił na tym wielkiego majątku. Jeśli chciałby pan poważnej porady, młody człowieku, to niech pan zapomni o całym tym szukaniu złota. Niech się pan lepiej zajmie czymś, na czym się pan zna. Nowa Zelandia to prawdziwy raj dla tych, którzy chcą założyć firmę. Praktycznie każdy normalny zawód pozwala zarobić więcej niż to kopanie za złotem.
„Ciekawe tylko, czy ten młodzieniec wyuczył się jakiegoś porządnego zawodu” – pomyślała Helen. Jak dotąd wydawał jej się dobrze wychowanym, lecz jednak dość rozpieszczonym paniczem z bogatego domu. Zobaczymy, jak zareaguje, gdy podczas szukania złota na jego palcach pojawią się pierwsze odciski.