- W empik go
Pieśń przerwana - ebook
Pieśń przerwana - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 218 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był to jeden z tych domków, które wydają się uśmiechami wsi albo jej echami spadłymi pomiędzy ulice i kamienice miejskie. Maleńki, biały, z ganeczkiem na dwóch słupkach, stał w ogrodzie zaniedbanym, któremu właśnie zaniedbanie nadawało pozór gęstwiny zielonej i świeżej. Dziedzińca nie miał wcale; od ulicy przedzielała go część ogrodu i parkan z desek tak wysoki, że ani domku z ulicy, ani ulicy z okien domku zupełnie widać nie było. Z dala – kątek cichy i ładny; z bliska – ruderka, której ściany powyginane od starości, niedbale pobielone ukrywały się do połowy w splotach fasoli wijącej się na tykach. Oprócz fasoli trochę kwiatów rosło na klombie pod ganeczkiem, na którym stały dwie ławki wąskie i stare. Wewnątrz domku pokoiki były małe, sufity niskie, podłogi grube, piece niezgrabne z zielonych cegieł. Do jednego z tych pokoików Klara Wygryczówna wbiegła z kuchenki żwawo i nucąc, bo nuciła zawsze, gdy była zadowoloną. Miała na sobie suknię perkalową w różowe i szare paski, fartuch płócienny i rękawy aż do łokci zawinięte. Rękoma świeżo umytymi, jeszcze zaczerwienionymi od zimnej wody, prędko zdjęła fartuch, zwinęła go i schowała do szuflady starej komódki, myśląc "Trzeba go już wyprać! już bardzo poplamiony. "Po czym odwinęła rękawy i zaczęła wkładać do koszyka kawałki pokrojonego perkalu… nożyczki, naparstek, nici. Obejrzała się po pokoju i ze stojącej w kącie etażerki zdjęła książkę, którą także włożyła do koszyka. Wybiegła jeszcze do kuchenki i przyniósłszy niedużą kromkę chleba, wsunęła ją pod perkal napełniający koszyk. Wtedy już zaśpiewała głośno na nutę walcową: "La, la, la! la, la, la! "i wybiegła na ganek. Tu zatrzymała się, spojrzała na fasolę i klombik z trochą kwiatów. Fasola miała już pełno strąków, ale tu i ówdzie wychylały się jeszcze spośród jej ogromnych liści kwiaty czerwone jak ogień. Jeden z nich Wygryczówna zerwała i wsunęła we włosy. Były to włosy czarne, kręcące się nad czołem, a z tyłu głowy zwinięte tak luźno; że mnóstwo krętych pasemek rozsypywało się po karku i ramionach. Kwiat fasoli wyglądał w nich jak płomyk. Dziewczyna nie była doskonale piękną, ale miała świeżość lat dziewiętnastu i wdzięk żywości niezwykłej, odbijającej się w ruchach, w oczach, w uśmiechach. Uśmiechała się i teraz, patrząc na ogród. Czuła się wesołą. Zrobiła już wszystko, co trzeba było zrobić, i miała przed sobą parę godzin swobody zupełnej. Ojciec był w biurze, brat w szkole, siostra w szwalni; obiad zgotowany oczekiwał na ich powrót w piecu kuchennym. Ona, po uprzątnięciu mieszkania i zgotowaniu obiadu, czuła się trochę głodną. Dlatego wzięła do koszyka kawałek chleba. Zje go szyjąc w miejscu bardzo ulubionym, to jest w altanie z bzu koralowego, która znajdowała się u końca ogrodu, u samych sztachet otaczających ogród książęcy. Ilekroć mogła przesiedzieć w tej altance godzinę albo dwie sama jedna, z robotą i swymi myślami, wpadała zawsze w humor wesoły. Ta iskra lubiła samotność. Ta główka młoda bardzo miała o czym myśleć. Nigdzie zaś nie czuła się tak samotną, nie myślała tak dobrze, jak w tej altance bzowej. Tam za sztachetami niskimi ciągnęła się aleja cienista z drzew bardzo starych, które rozstępowały się naprzeciw altanki, ukazując za trawnikiem rozległym pałac nieduży, ale piękny, z dwoma basztami i trzema szeregami okien długich a wąskich.
Ciemnopopielata ściana pałacu, jego okna i balkony wysuwały się znad krzewów rozrzuconych po trawniku wspaniale i tajemniczo. Tajemniczość pochodziła z milczenia panującego zawsze w pałacu i dokoła niego. Okna tam były wiecznie zamkniętymi i ogród wiecznie pustym. Czasem na drogach i trawnikach pracowali ogrodnicy, ale nikt nigdy po nich się nie przechadzał. Nie opodal altanki znajdowała się w sztachetach bramka, także wiecznie zamknięta. Miejsce to, utrzymywane starannie, było jednak opuszczonym. Klara wiedziała ze słyszenia, że właściciel pałacu, książę Oskar, nie mieszkał tu nigdy. Nie obchodziło jej w stopniu najmniejszym, czy pałac miał albo nie miał mieszkańców. Lubiła na niego patrzeć i patrząc doświadczać uczucia piękna, którego miała w sobie instynkty silne.
Teraz siedząc na wąskiej ławeczce, z jednym krzakiem bzu koralowego za sobą, a drugim przed sobą, jeszcze nie patrzała na pałac ani cieszyła się jego pięknością. Szyła pilnie. Przed nią na stole malutkim, z jedną nóżką wkopaną w ziemię, stał koszyk z kawałkami perkalu i wyglądającą spomiędzy nich książką. Na czytanie i na zachwycanie się jeszcze pora nie przyszła. Robota była pilną. Kupiła niedawno perkalu na sześć koszul dla małego brata; szyła zaledwie czwartą. Kiedy wszystkie uszyje, przyjdzie kolej na reperowanie bielizny ojca, a potem będzie musiała uszyć dla siebie nową suknię, bo te dwie, które posiada, już się kończą.
Niestety! wolałaby, aby inaczej było, ale już się kończą i trzeba zrobić nową. Najtańsza nawet coś kosztuje, a gdy w którym miesiącu zdarzy się sprawunek podobny, musi dobrze połamać głowę, aby pensji ojcowskiej na inne rzeczy nie zabrakło. Dotąd jakoś nie zabrakło nigdy, ale ojciec nie zawsze ma wszystko, czego mu potrzeba. Bo potrzebowałby ze swoim słabym zdrowiem jedzenia pożywniejszego, zwłaszcza owoców.
Myśl o jedzeniu przypomniała jej kawałek chleba wzięty z domu. Wyjęła go z koszyka, ugryzła trochę i położywszy na stole, szyła dalej.
W tej samej chwili aleją, która z trzech stron obejmowała duży ogród sąsiedni, szedł od strony pałacu mężczyzna dość wysoki i bardzo zgrabny, w ubraniu domowym z materiału kosztownego i skrojonym wykwintnie, w małym kapeluszu pilcowym na ciemnopłowych włosach. Spod kapelusza widać było owal twarzy delikatny i blady, policzki gładko wygolone i wąsik złotawy, ocieniający wargi cienkie, mające wyraz trochę ironiczny, trochę znudzony.
Mógł mieć lat trzydzieści kilka; ruchy były młodzieńcze, zgrabne, trochę niedbałe. Szedł zrazu ze spuszczoną głową, a potem przypatrując się drzewom i podziwiając ich wspaniałość.
Stały one nieruchomo w powietrzu cichym i w bladym złocie słońca, już prawie jesiennego, gdzieniegdzie przeświecając liściem zżółkłym lub zarumienionym. Kiedy niekiedy uschłe liście z małym trzaskiem kruszyły się pod stopami idącego, który coraz zwalniając kroku prowadził wzrokiem po dwóch zielonych ścianach alei, od szczytów natykanych złotem i czerwienią, do pni grubych, okrytych porostami jak szmatami koronek zielonawych. Myślał, że wcale uroczym kącikiem jest ten ogród, choć nieduży i znajdujący się w mieście niedużym. Ale może dlatego właśnie jest uroczym, że napełnia go cisza taka, jakiej prawie nie podobna znaleźć w miastach wielkich i nawet w rezydencjach wiejskich, ale wielkich. Długo żyć w takiej ciszy mógłby chyba kameduła; ale na czas jakiś może być ona bardzo przyjemną.
Wydziela się z niej coś kojącego i zarazem obudząjącego marzenia niewyraźne. Chciałoby się w tej ciszy i śród tych drzew starych widzieć idyllę. Czy tylko widzieć? Może także i brać udział… w sielance naiwnej jak baśnie o pasterzach zakochanych, tajemniczej jak gniazda ukryte w zielonych gęstwinach. Nie są to zapewne marzenia bardzo mądre, ale w tym miejscu rodzą się w wyobraźni same przez się, niby sny nikłe, po których zostaje przez parę godzin trochę tęsknoty na dnie serca. A cóż zresztą na świecie jest bardzo mądrym? Gwar i ścisk ludzki, każdy bez wyjątku, ciecze takąż ilością głupstwa co mądrości; a nawet jest to proporcja ustanowiona zbyt optymistycznie. Owszem, w gwarach i ściskach ludzkich mądrość do głupstwa znajduje się w stosunku szczupłego odsetka. I prawda do fałszu także. Ta cisza i te drzewa nie kłamią przed nikim ani przed samymi sobą. A proszę mi pokazać wśród ludzi takie cudo, które by nie znało udawania, obłudy, pochlebstwa, zalotności. Mężczyźni są pochlebcami, kobiety zalotnicami, a nieraz spotkać można oba te piękne przymioty połączone w osobnikach płci każdej. Przyjaźń mężczyzny i miłość kobiety – żart natury ukazującej ludziom ideały dlatego, przez całe życie byli dziećmi goniącymi za motylami. Ale nie każdy pozwala aż do końca wyprowadzać siebie w pole. Są tacy, którym doświadczenie, nawet niezbyt długie, udziela przekonania, że z motyla pochwyconego wkrótce pozostaje na dłoni trupek dość obrzydliwy. Takim miło jest odetchnąć niekiedy ciszą i samotnością, z których wydziela się zapach idylli – będącej blagą poetów. Bo w rzeczywistości idylla miewa ręce czerwone, a w sercu pociąg magnetyczny do kieszeni pasterza zakochanego. Tu, z dala od ludzi, korzystnie byłoby czytać Rochefoucaulda. Co za pędzel ciemny i wiemy prawdzie życia – ciemnej! Trzeba koniecznie przyjść do tej alei z Rochefoucauldem i pod drzewami usiadłszy… Usiadłszy! Ale gdzie? Czy są tu jakie ławki?
Dla zobaczenia, czy w alei starej i cienistej jest jakie miejsce, w którym mógłby usiąść z Rochefoucauldem, podniósł głowę i stanął jak wryty. O kilka kroków przed sobą, za sztachetami, zobaczył dziewczynę w sukni perkalowej w różowe i szare paski, na wąskiej ławeczce… pod krzakiem bzowym, szyjącą pośpiesznie. Kwiat fasoli gorzał jak płomyk w jej czarnych włosach; czarne kędziorki wiły się po karku schylonym nad robotą i po białej szlarze obejmującej szyję u brzegu stanika. Średniego wzrostu, wątła i zgrabna, z cerą bladawą i pąsowymi ust, miała pozór delikatny i zarazem bardzo świeży. Szybkość, którą szyła, nie przeszkadzała jej sięgać, kiedy niekiedy po kromkę chleba leżącą na stoliczku zbitym z dwu desek grubych i od starości popękanych. Odgryzała kawałek i przeżuwając go szyła znowu.
Chleb był ciemny, zęby, które się w nim zatapiały, białe i równe jak perły. Dwie, trzy minuty szycia i znowu ręka, błyskając naparstkiem, wyciąga się po kromkę, coraz mniejszą. Za to roboty już wykonanej przybywa. Zszywanie dwu kawałków perkalu zbliża się do końca.
Jeszcze jeden kęs chleba i jeszcze ściegów kilkanaście, jeszcze jeden i jeszcze kilkanaście, aż białe ząbki zamiast chleba przecinają nitkę zaprawioną; dziewczyna wyprostowywa kibić, z przechyloną nieco głową przypatruje się robocie wykonanej i znać uznaje, że robota jest dobrze wykonana, że chleb był smaczny, ż e pogoda piękna, bo z ust jej wybiega wesoła nuta walca: – La, la, la! la, la, la! la!
Młody mężczyzna postąpił kilka kroków i wyszedł zza drzew, przez których gałęzie dość długo przypatrywał się dziewczynie. Suche liście zaszeleściły mu pod stopami. Ona szybko obróciła twarz, okrytą wyrazem zdziwienia. W oczach jej, ze źrenicą złotawą i błyszczącą, było trochę przestrachu. Odkąd przychodzi tu, więc od lat trzech przeszło, pierwszy raz widzi kogoś przechadzającego się po tym ogrodzie. Ale przestrach trwał krótko. Powierzchowność człowieka zobaczonego niespodzianie sprawiała wrażenie miłe. Był też widocznie grzeczym, bo spotkawszy się oczyma z jej spojrzeniem, podniósł nad głową kapelusz, co odsłoniło czoło pięknie wykrojone i mające pomiędzy brwiami zmarszczkę pionową. Ta zmarszczka, wobec młodości postawy i twarzy, od pierwszego wejrzenia rzucała się w oczy, zarówno jak podłużny kształt i białość ręki podnoszącej kapelusz. Przez parę sekund zdawał się wahać czy namyślać; potem szybko przystąpił do sztachet i z kapeluszem ciągle podniesionym nieco, bardzo grzecznie wymówił:
– Czy mogę zapytać panią, kto mieszka w tym ładnym domku?
Oczyma wskazywał białą ruderkę topiącą się w splotach fasoli.
Ona, zmieszana trochę, odpowiedziała:
– My tam mieszkamy…
Zaraz jednak poprawiła się:
– Ojciec mój, Teofil Wygrycz, ja i rodzeństwo moje…
Układ jej i sposób mówienia objawiały, że była nawykłą do uprzejmego obchodzenia się z ludźmi i że zmieszana zrazu, prędko odzyskiwała śmiałość.
– Miłe ustronie – zauważył.
O , bardzo! – potwierdziła z oczyma pełnymi zachwytu; – tak zielono tu jest i spokojnie…
– Gniazdko zaciszne – dodał i zaraz zapytał jeszcze: – Któż to zasadził przy domku te piękne rośliny, które ocieniają go w sposób tak malowniczy?
Uradowana pochwałą, odpowiedziała z żywym blaskiem oczu:
– Nieprawdaż, że ślicznie fasola wyrosła nam w tym roku? Sadzimy ją z siostrą każdej wiosny, ale nigdy jeszcze nie była tak wysoką i gęstą…
– Jest istotnie wysoką i gęstą nad podziw. Na klombie też widzę kwiatki. Czy także są przez panią zasiane lub zasadzone?
– Trochę lewkonii i rezedy… tylko trochę, ja i siostra moja nie mamy czasu uprawiać więcej…
– Siostrzyczka pewnie starsza?
– Owszem, młodsza ode mnie o lat cztery…
– Więc ma lat?
– Piętnaście…
Umilkli; ona, znowu zmieszana, spuściła twarz nad robotę i szyć zaczęła; on, oparty o sztachety, patrzał na nią i nie odchodził. Zmieszanie, które ją ogarnęło, pochodziło właśnie ze sposobu, w jaki patrzył na nią.
Zdjął był przed chwilą kapelusz i oczy jego w oprawie podłużnej, duże, bardzo szafirowe, miały pod czołem, przekreślonym zmarszczką głęboką, uśmiech żartobliwy. W tym uśmiechu oczu, w postawie, w sposobie mówienia trochę powolnym i rozdzielającym sylaby wyrazów, nie było wcale niegrzeczności, ale z całej osoby nieznajomego uderzała pewność siebie i wytworność, które ją mieszały. Przy tym wiedziała, że młoda panna nie powinna wdawać się w długie rozmowy z ludźmi nieznajomymi, ale paliła ją po prostu ciekawość: kto to taki?
skąd i jakim sposobem znalazł się w tym miejscu, zazwyczaj bezludnym? Myślała: "Jakby to się zapytać?" – ale żadna forma zapytania nie przychodziła jej do głowy. Szyła tedy, przez głowę jej mknęły myśli: "Może odejdzie sobie? Może ja powinnam wstać i odejść? Ale byłoby to niegrzecznie. Po cóż mam uciekać? Jestem przecież w swojej altance. Niech on sobie idzie, skąd przyszedł! Kto to taki? Kto to być może? Przystojny… głos szczególniej ma badzo miły…"
On, pomilczawszy parę minut, głosem istotnie bardzo miłym mającym w sobie coś z miękkości aksamitu, przemówił znowu:
– Co to pani robi?
Nie podnosząc głowy ani oczu odpowiedziała:
– Szyję koszulę dla brata…
Nie widziała uśmiechu, który przemknął po ustach nieznajomego.
– Braciszek dorosły?
– O nie, o dziesięć lat młodszy ode mnie…
– Więc pani jest najstarszą z rodzeństwa?
– Tak.
– Ale ja w jednym powiedzeniu pani spostrzegłem pewne opuszczenie… pewien brak…
Mówiła pani: mój ojciec, ja i rodzeństwo moje… A mama?
Po kilku sekundach milczenia odpowiedziała z cicha:
– Od czterech już lat nie mamy matki. Umarła…
– I pani zastępuje ją rodzeństwu…
Wciąż szyjąc, z głową pochyloną, cicho odpowiedziała:
– Staram się o to… pragnę bardzo… o ile podobna… Z ust i z oczu nieznajomego zniknął uśmiech żartobliwy, ramię jego silniej oparło się o sztachety, po chwili też przemówił:
– Widzę książkę w koszyczku… pani lubi lekturę?
– Tak bardzo lubię czytać…
– Cóż to jest… ta książka?
Wyciągnął rękę nad sztachetami; ona, nie zaraz i z wahaniem, jednak podała mu przedmiot żądany. Cóż on sobie myśli, doprawdy? Stoi i stoi! Rozmawia i rozmawia! I nie mówi, kim jest! To niegrzecznie, choć z drugiej strony… jest bardzo grzecznym!
Książka miała okładkę grubą i zniszczoną, cała zresztą była zniszczoną czytaną zapewne po wiele razy i przez wiele osób. Nieznajomy otworzył ją, zaczął przewracać kartki i zatrzymał wzrok na wierszach, przy których znajdował się znak zrobiony ołówkiem.
– Czy to pani podkreśliła te wiersze?
– Tak – cichutko odpowiedziała.
– Tak się pani podobają?…
Półgłosem zaczął czytać wiersze podkreślone:
przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych,
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem…
Jakkolwiek półgłosem tylko, zytał jednak pięknie. Dziewczyna doświadczyła wrażenia szczególnego. Nigdy w życiu nie słyszała poezji czytanej głośno, ten głos był taki aksaminy, przejęty pieszczotą, z czymś jeszcze na dnie, jakby z trochą smutku… On głos ten swój zawiesił na chwilę i pomyślał: "Jednak daleko znalazłem się od Rochefoucaulda… w stronie zupełnie przeciwnej…" I czytał dalej:
… gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała.
A wszystko przepasane, jakby wstęgą, miedzą
Zieloną…
Jej, nie wiedzieć skąd i dlaczego, łzy zaczęły cisnąć się do oczu. Bywało z nią tak zawsze, ilekroć słuchała muzyki, co zdarzało się niezmiernie rzadko. Zawstydziła się ogromnie, a obok wstydu, uczuła trochę gniewu. Cóż znowu? Nie tylko rozmawia z nią, ale nawet czyta sobie głośno jej książkę, jakby od stu lat byli z sobą znajomymi! a nazwiska swego nawet nie powiedział. Zebrała się na śmiałość i ręce z robotą na kolanach składając, z poważnym, nawet surowym wyrazem twarzy zapytała:
– Pan daleko stąd mieszka?
Czuła sama, że wymówiła to pytanie głośniej, niż chciała, i że zanadto już brwi ściągnęła.
Ale to tak zawsze: kiedy trzeba zdobyć się na wielką śmiałość, zawsze się coś przesadzi!
On podniósł oczy znad książki i trochę niedbale odpowiedział:
– Bardzo blisko…
Potem przeczytał jeszcze dwa wiersze:
… Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju…
Ale jakby w czasie czytania tych dwóch wierszy namyślił się, zamknął książkę i rzekł z ukłonem:
– Dotąd jeszcze nie przedstawiłem się pani. Nie przypuszczałem, aby rozmowa nasza mogła się tak przeciągnąć. Ale teraz widzę, że będę pragnął, aby mogła się powtarzać…
Spuścił na chwilę oczy, pomyślał, potem dokończył:
– Jestem Juliusz Przyjemski, mieszkam w tym dużym domu…
Wskazał pałac książęcy. Dziewczyna poweselała; czuła, że przyzwoitości towarzyskiej stało się zadość, ale była trochę zdziwioną.
– Myślałam, że w tym pałacu nikt nie mieszka…
– Dotąd, oprócz służących, nikt w nim nie mieszkał… ale wczoraj przybył tu, na czas jakiś, jego właściciel.
– Książę! – zawołała.
– Tak; książę, który z powodu interesów majątkowych zabawi tu czas jakiś…
Ona pomyślała chwilę i z wahaniem zapytała:
– A pan przyjechał z księciem?
– Tak – odpowiedział – przyjechałem z księciem Oskarem…
– Pan jest zapewne u księcia Oskara w gościnie?
– Bynajmniej pani. Jestem domownikiem księcia, jeżdżę i przebywam z nim wszędzie i zawsze.
Zastanowił się chwilę i dodał jeszcze:
– Jestem domownikiem i zarazem przyjacielem najbliższym księcia.