- W empik go
Pieśń pustyni. Ostrze Erkal. Tom 1 - ebook
Pieśń pustyni. Ostrze Erkal. Tom 1 - ebook
Wychowana na pustyni Zirra nienawidzi Dominium równie mocno, co zbierania drogocennej rudy białopyłu pomiędzy wydmami, ale kiedy jej siostra zostaje porwana przez kult Wszechśmierci, bez namysłu rusza w pościg. Karamis, poszukiwany listem gończym kapitan, to człowiek, któremu Zirra nigdy by nie zaufała, ale wróg to niekiedy jedyny pewny sojusznik na szlaku.
Życie porucznika Staurosa przerywa kula z muszkietu, ale to dopiero początek jego drogi, która prowadzi do zapomnianej przez świat doliny, skrywającej niejedną tajemnicę.
Astris, młoda dyplomatka zza morza, otrzymuje zadanie wykradzenia Widzącej Pustkę, tajemniczej księgi, skrywającej sekrety kultu Wszechśmierci.
Losy bohaterów powoli się splatają, gdy przeszłość, dotąd zakopana pod piaskami pustyni, zaczyna budzić się do życia. Szybko się okazuje, że niektóre rzeczy nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego – zwłaszcza gdy mogą wpaść w niepowołane ręce.
Grzegorz Wielgus rozpoczyna nową fenomenalną serię, tworząc unikalny świat pełen wyrazistych postaci, mrocznych intryg, pradawnych tajemnic i brutalnych pojedynków.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67545-22-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZABIJ ALBO GIŃ
Zirra
Uciekała, a jeźdźcy gnali jej śladem. Kula przemknęła obok głowy Zirry z paskudnym gwizdem, trafiła w stok wydmy i wyrzuciła w powietrze fontannę piachu.
Niech to wiatr!
Biegła prosto w zalaną słońcem dolinę pomiędzy barchanami. Wbijała palce w rzeźbione łoże muszkietu i zaciskała zęby, przygotowując się na uderzenie kuli. Któryś z rajtarów musiał w końcu ją trafić. To była kwestia czasu. Prędzej czy później poczuje tępe uderzenie między łopatkami i metaliczny smak krwi w ustach. Nie mogła uciekać bez końca. Musiała walczyć.
Albo umrzeć.
U podnóża wydmy spod piachu wyrzynały się mury ogromnej budowli. Spękany masyw szarych skał, zwieńczony guzami metalowych kopuł, lśniących w słońcu niczym łuski cierniozęba. Zirra nigdy nie widziała czegoś tak wielkiego. Ruiny liczyły sobie dobre pięćset kroków długości, a przynajmniej ta część, która przebijała bok wydmy, teraz jednak ich wymiary nie miały żadnego znaczenia. Ważna było tylko jedna rzecz. Mury mogły powstrzymać kule.
Pod warunkiem że Zirra zdąży do nich dobiec. Płuca paliły ją żywym ogniem, każdy oddech był torturą, ale nie zwalniała. W myślach liczyła kroki dzielące ją od ruin.
Osiemdziesiąt, siedemdziesiąt, sześćdziesiąt. Każda dziesiątka zdawała się dłuższa od poprzedniej.
Za jej plecami rajtarzy kłusowali w dół wydmy na swoich przeklętych koniach i najwyraźniej traktowali polowanie na samotną Pustynną jako doskonałą rozrywkę.
– Strzelaj w nogi! – dobiegł ją ochrypły wrzask. – Będzie z nią jeszcze zabawa!
Pięćdziesiąt.
Suchy trzask wystrzału przetoczył się ponad grzbietami diun. Kula przebiła szaty Zirry i zostawiła na jej udzie smugę krwi oraz strzępki poczerniałej skóry. Pustynna zachwiała się, zgubiła rytm, ale nie upadła. Musiała biec dalej. Zasady tego wyścigu były proste – przegrani będą nagrodą dla zwycięzców.
– Uwielbiam, kiedy uciekają! – krzyknął drugi rajtar wysokim, łamiącym się od emocji głosem.
Zirra dopadła ruin w ostatniej chwili. Przeskoczyła pomiędzy okaleczonymi przez wiatr bryłami szarego kamienia i skuliła się za resztkami niskiego muru. Moment później kula odłupała kawałki skały w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się dłoń Pustynnej.
Wzięła głęboki oddech. Na moment przymknęła białe oczy. Kciukiem odciągnęła kurek. Znajomy szczęk metalu uspokoił ją niczym głos przyjaciela, na którym zawsze mogła polegać. Erkal, bezkresna pustynia, nie tolerowała słabości. Tym miejscem rządziła prosta reguła, zabij albo giń, a Zirra nie miała zamiaru umierać tego dnia. Jeszcze nie.
Na zabijaniu natomiast znała się całkiem dobrze.
Wychyliła się zza muru. Długa, bogato zdobiona lufa muszkietu zalśniła w słońcu i skierowała się w stronę barchanu. Pustynna wzięła na cel rajtara po prawej. Jechał na siwym koniu w dół wydmy z masywnym pistoletem w dłoni. Kawalerzysta złożył się do strzału, pochylił nieco głowę i wycelował broń w stronę Zirry. Ale ona była szybsza.
Muszkiet plunął ogniem i dymem, a moment później gardło rajtara eksplodowało czerwienią. Jeździec zachwiał się, opadł na koński zad. Pistolet wypadł z bezwładnej dłoni i wypalił w piach. Huk obydwu wystrzałów zlał się w jeden grzmot, niosący się echem ponad wydmami.
Pustynna nie miała czasu ponownie nabić broni. Skuliła się za murem i wyszarpnęła czekan zza skórzanego pasa. Ponad jej głową przemknął cień. Czarny koń przeskoczył nad murem i opadł z łoskotem kopyt na spękany kamień. Rajtar sprawnie zawrócił rumaka, wbił ostrogi w boki zwierzęcia i ruszył do ataku z wysoko uniesionym mieczem.
Zirra nie widziała wykrzywionej wściekłością twarzy pod metalowym daszkiem szturmaka ani oblepionego pianą końskiego pyska. Skupiła się na długiej klindze, srebrzystej błyskawicy, która mknęła w kierunku jej twarzy. Zastawiła się okutym trzonkiem nadziaka, ale siła uderzenia sprawiła, że od nadgarstków po ramiona przebiegł ją dreszcz bólu. Drugie cięcie zmusiło ją do ugięcia kolan. Zraniona noga paliła żywym ogniem. Atakujący z wysokości siodła rajtar mógł swobodnie zadawać potężne ciosy i nie zamierzał marnować tej przewagi. Smukłe ostrze miecza migało w słońcu niczym kąsająca żmija, nie dając Pustynnej szansy na kontrę. Jeździec uśmiechnął się paskudnie i uniósł ostrze do kolejnego ciosu. Był pewny swego.
Zirra jednak, dopóki oddychała, nie zamierzała się poddawać. Była córką Erkal, równie zajadłą i pełną determinacji, co pustynny lis. Zanim klinga opadła, zanurkowała pod końskim brzuchem. Jeździec obrócił głowę, szukając wzrokiem przeciwniczki. Dostrzegł ją za późno. Zirra uderzyła nadziakiem w nogę rajtara, chcąc ściągnąć go z siodła. Chybiła. Metalowy dziób o włos minął cholewę buta, przebił popręg i wgryzł się głęboko w czarny bok rumaka. Oszalałe z bólu zwierzę odskoczyło na bok, zaczęło wierzgać i przeraźliwie rżeć. Zaskoczony rajtar wypuścił ostrze z dłoni i oburącz chwycił się łęku. Ranny koń stanął dęba, pluł różową pianą, wywracał opętańczo oczami. Wtedy naderwany popręg pękł z trzaskiem i kawalerzysta runął ciężko na plecy wraz z siodłem.
Teraz!
Zirra skoczyła naprzód, gotowa dobić przeciwnika i szybko skończyć walkę. Nie mogła sobie pozwolić na przeciąganie starcia z wypoczętym kawalerzystą, którego na dodatek chronił pancerz. Biegła bez odpoczynku przez ostatnie dwadzieścia wydm i potknęła się tylko raz, ale szczęście nie mogło jej ciągle sprzyjać. W istocie wyczerpało się już przy następnym kroku. Zawadziła stopą o przysypany piachem kawał szarej skały. Zachwiała się i uczepiła sterczących z kamienia metalowych prętów, odzierając przy tym dłoń do krwi.
Rajtar zdołał dźwignąć się na kolana i wyciągnął z olstra nabity pistolet. Tym razem nie zamierzał jedynie zranić Zirry. Wycelował jej w twarz, prosto między białe oczy. Pustynna wstrzymała oddech, wzięła zamach czekanem i uderzyła na oślep.
Czas zwolnił, odkształcił się niczym rozpalona do czerwoności wstęga metalu.
Zirra patrzyła wprost w czarną gardziel lufy. Zamek pistoletu zaczął się kręcić z upiornym, metalicznym wizgiem. Proch na panewce rozkwitł pomarańczą oraz szkarłatem niczym ognisty kwiat. Nadziak uderzył w lufę pistoletu, spychając ją na bok. Zirra zdążyła jeszcze zacisnąć powieki, nim omiotła ją fala gorąca. Coś parzącego smagnęło ją w ukryty za materiałem policzek. Snop iskier trafił w czoło Pustynnej, chmura gryzącego dymu wdarła się do gardła i nozdrzy. Zapachniało palonymi włosami.
Muszę walczyć, muszę wrócić do domu, przebiegło jej przez głowę. Zmusiła się do uniesienia nadziaka do kolejnego ciosu, ale była już śmiertelnie wyczerpana. Nawet płonąca niczym ogień determinacja potrzebowała paliwa, a ona nie miała już czym jej karmić. Nie zdążyła zablokować uderzenia.
Pięść w skórzanej rękawicy grzmotnęła ją w brzuch i wybiła powietrze z płuc. Drugi cios trafił Zirrę w skroń. Przez moment widziała tylko ciemność. Spadała. Kiedy otwarła oczy, leżała już na piasku. Czekan spoczywał tuż poza zasięgiem jej palców. W ustach czuła krew. Próbowała podnieść się na kolana, ale kopniak posłał ją z powrotem na twardy, chropowaty kamień.
– I po co było uciekać? – wydyszał rajtar. Podrzucił pistolet w powietrze i chwycił go za dymiącą lufę. Rękojeść broni zakończona była okutą gałką, idealnie nadającą się do łamania kości. – Nie lubię spoconych kobiet.
Zirra chwyciła w dłoń garść piachu i sypnęła nim w oczy żołnierza. Oślepiła go tylko na chwilę, ale chwila była wszystkim, czego potrzebowała. Rzuciła się w bok i wyciągnęła rękę po nadziak.
– Ty durna su…
Zakrzywiony kolec trafił rajtara w kostkę i strzaskał kość z nieprzyjemnym chrupnięciem. Mężczyzna zachwiał się, próbując zachować równowagę, ale zraniona noga nie była w stanie utrzymać jego ciężaru. Ze szczękiem pancerza runął na bok, wzniecając chmurę drobnego piachu.
Zirra dźwignęła się na drżące nogi. Po jej twarzy spływała krew, przesiąknięta czerwienią zasłona z każdym oddechem lepiła się do warg, żebra rwały paskudnie. Przydepnęła dłoń żołnierza, przygniatając pistolet do spękanego kamienia. Rajtar pisnął żałośnie i uniósł ramię w obronnym geście, ale znieruchomiał, gdy zobaczył nad sobą zakrwawiony dziób nadziaka. Bursztynowe oczy chłopaka otwarły się szeroko, pociekły z nich łzy.
Pustynna zawahała się. Resztki podniecenia wyparowały z jej mięśni niczym rosa na pustyni. Pozostało tylko znużenie. Nienawidziła Dominium, ale teraz przed sobą miała jedynie przerażonego szczeniaka w za dużym pancerzu i niedopasowanych rękawicach. Nieledwie dziecko. Miał zwyczajną, nawet przyjemną twarz, którą nieco szpeciły czerwone plamki, pozostawione przez żądła pustynnych insektów. Ze swoją jasną cerą oraz delikatną twarzą przypominał raczej skrybę niż żołnierza. Nie wyglądał na mordercę, ale kto wygląda? Jeszcze przed momentem ten chłopak gotów był zatłuc ją rękojeścią pistoletu.
Zabij albo giń.
Rajtar zadrżał po raz ostatni, gdy metalowy dziób przebił mu gardło i zgrzytnął o kręgosłup. Dysząc ciężko, Zirra wyrwała zbryzgany krwią nadziak z ciała zabitego. Przeszła chwiejnie kilka kroków, z pięściami przyciśniętymi do boleśnie pulsującej głowy. Nie mogła patrzeć na zwłoki, na te martwe oczy i rozchylone wargi, w których uwiązł ostatni krzyk o litość. Oparła się o nagrzaną od słońca metalową kopułę, walcząc z nudnościami. Zwymiotowałaby, gdyby miała czym.
– Mało brakowało – wykrztusiła, dotykając czoła. Brew, spalona na popiół, przylepiła się do spoconej dłoni. – Zbyt mało.
Uspokoiwszy oddech, zmusiła się, aby spojrzeć na zabitego rajtara. W pierwszej chwili po śmierci, przed rozpoczęciem ostatniej podróży, gdy ciało jest już martwe, a dusza wciąż próbuje wyrwać się z martwej skorupy, każdy człowiek zasługuje na dobre słowo. Przyjaciel czy wróg, bez różnicy. Nawet chłopak, który wypalił jej w twarz z pistoletu. Zirra nie powinna go żałować, ale nie czuła też żadnej satysfakcji na widok bladej twarzy, wykrzywionych ust i zeszklonych oczu patrzących tępo w stalowy błękit nieba. Tylko pustkę. Walka nie decydowała o tym, kto miał rację, tylko o tym, kto przetrwał.
Tym razem była to ona.
– Niech to wiatr – mruknęła pod nosem.
W przeciwieństwie do Dominium ona nie walczyła z martwymi.
Pustynia Erkal nie miała podobnych rozterek. Powoli, niczym osobliwe pnącze, smuga piasku wspięła się po szyi zabitego i zaczęła spijać wypływającą z gardła krew.
– Oby wiatry były dla ciebie pomyślne – powiedziała Zirra.
Ledwie dostrzegalny opar uniósł się z ust i oczu chłopaka, po czym rozwiał się w nicość niczym dym zdmuchniętej świeczki. Zirra klęknęła przy zabitym. Poluzowała rzemienie hełmu i obwiązała głowę rajtara kawałkiem tkaniny. Nie należało zostawiać pustynnym demonom drogi na dostanie się do martwego ciała. Ruszyła w górę wydmy, pozostawiając po sobie ciąg głębokich śladów, i oddała ostatnią posługę drugiemu kawalerzyście. Nie miała chęci spotkać się ponownie z tą dwójką. Pierwszy raz jej w zupełności wystarczył.
Dopiero po tym obwiązała dłoń oraz zranione udo kawałkami czystej tkaniny i rozejrzała się po okolicy. Dolina pomiędzy wydmami była przerażająco cicha. Na pustyni brakowało szumu traw, klekotu gałęzi i szmeru wody. Rozpalone słońcem powietrze drżało, wiatr strącał ze szczytów barchanów smużki piachu, zwiastując nadchodzącą zmianę pogody. Ruiny wyłaniały się z pustyni niczym szkielet ogromnego, przedwiecznego stworzenia. W niczym nie przypominały otoczonego murem Kazaru czy dominiońskich twierdz. Gigantyczny masyw szarego kamienia przywodził na myśl ogromny sarkofag, pokryty płaskimi kopułami z litej stali. Zwietrzałe ściany zostały przecięte bliznami po uderzeniach, a niektóre fragmenty muru zamieniły się w sterty gruzu, jakby forteca stawiła niegdyś czoła przerażającej furii. I przegrała.
Zirra zsunęła zakrwawioną tkaninę z twarzy.
– Niemożliwe – mruknęła, dotykając dłonią obolałego boku. – Raczej nie śnię, więc…
Zmrużyła otoczone czernidłem oczy, podążyła wzrokiem za odbitymi w piachu śladami kopyt. Rajtarski koń stał w cieniu ruin, cierpliwie czekając, aż ludzie skończą się zabijać i zabiorą go z tego przeklętego, pozbawionego wody oraz zieleni miejsca.
– Jeden koń jest tam. Gdzie się podział ten drugi?
Ciała rajtarów powoli tonęły w piasku. Pustynia czule objęła zabitych i wysysała każdą drobinę wilgoci z ich zwłok. Erkal wyczuwała śmierć. Żywiła się wszystkim, co umarło w jej objęciach, pozostawiając jedynie bielejące w słońcu kości. Pustynia żyła. To była pierwsza rzecz, której nie byli w stanie zrozumieć zdobywcy z Dominium i bynajmniej nie ostatnia.
Zirra dostrzegła poruszenie pomiędzy metalowymi kopułami. Piasek wił się niczym wąż, pełznący śladem krwawych rozbryzgów pozostawionych przez zranionego rumaka. Trop urywał się przy czarnej dziurze ziejącej w szarym sklepieniu ruin.
– Wpadł do środka.
Zirra ściągnęła z pleców torbę z wołowej skóry. Zapłaciła za nią małą fortunę wędrownemu kupcowi ze wschodu, ale sakwa była warta swej ceny, podobnie jak jej zawartość. Pustynna wyciągnęła z wnętrza torby pakunek otulony szorstką, wełnianą tkaniną. Wydobyła z zawiniątka grubą, kwadratową taflę szkła, po czym skierowała ją w kierunku ruin.
– Szybciej. Nie będę tutaj sterczała do zmierzchu – mruknęła przez zaciśnięte zęby.
Tafla gwiazdoszkła nie należała do lekkich. Szkielnicy zwykle korzystali ze sztalug, aby uwiecznić swoje obrazy, ale Zirra nie miała zamiaru biegać po pustyni z trójnogiem, kiedy mogła zabrać ze sobą dodatkowy zwój liny albo bukłak z wodą.
Fulguryt w końcu zaczął się nagrzewać. Na powierzchni szkła pojawiły się czarne linie, które zaczęły układać się w zarys ruin oraz wyrastających w oddali skalistych szczytów. Zirra ustawiła się w taki sposób, żeby uchwycić na tafli Sannu i Czarną Grań, dwie charakterystyczne góry, które pomagały w orientacji na wiecznie zmieniającym się oceanie pustyni. Niektórzy nazywali je Siostrami Opiekunkami i upierali się, że dostrzegali w stromych urwiskach zarys ludzkich postaci. Zirra miała na ten temat zupełnie inne zdanie. Widzenie twarzy w skale uznawała za wynik nieznośnej lekkości w butelce. Albo trzech.
Opuściła gwiazdoszkło, na którym został uwieczniony kolorowy obraz pustynnego krajobrazu.
– Powinnam już iść – mruknęła, wsadzając taflę z powrotem do torby. Próbowała odegnać rodzącą się w sercu pokusę, aby zajrzeć do wnętrza ruin. – Wiatr się zrywa. Wydmy niedługo zaczną płynąć. Przed zmrokiem muszę przejść jeszcze… dobre pięć stajań.
Podniosła z piachu rajtarski pistolet i wsadziła go za pas. Po poprzednim właścicielu broni nie pozostał nawet ślad. Erkal połknęła go w całości. Zirra ruszyła śladem ocalałego konia, który przez cały czas ją obserwował z dumnie zadartą głową oraz postawionymi uszami. Wierzchowce używane przez żołnierzy Dominium w niczym nie przypominały zwierząt, na których jeździło się na skraju Wielkiej Pustki. Konie sprawiały wrażenie łagodnych, nie miały pazurów ani ostrych kłów, ale Zirra wiedziała, że za tymi krągłymi, ciemnymi ślepiami czaiła się nieokiełznana chytrość. Pod tym względem zwierzęta oraz ludzie z Dominium stanowili dobraną parę. Ani jednym, ani drugim nie należało nadto ufać. Z dwojga złego Zirra wolała jednak konie. Rzadziej próbowały ją zabić.
– Jeżeli spróbujesz mnie ugryźć, zostawię cię tutaj – rzuciła Zirra, wyciągając w stronę zwierzęcia otwartą dłoń. – To jak będzie?
Koń parsknął i machnął nogą.
– Dogadamy się? – Zirra podeszła o pół kroku bliżej i położyła palce na chrapach rumaka.
W odpowiedzi zwierzę zaczęło skubać jej dłoń.
– Nie jestem zbyt smaczna, prawda? – Rumak zarżał cicho, potrząsając łbem. – Nie mam żadnych smakołyków, ale jeżeli coś znajdziemy w sakwach, możemy podzielić się łupem. Potem zostawię cię w pobliżu najbliższego posterunku. Tam się tobą zajmą. Możemy się tak umówić?
Chrapy konia trąciły jej dłoń zupełnie tak, jakby rumak rozumiał jej słowa.
– Mądry z ciebie łajdak.
Zirra chwyciła za wodze i wspięła się na ruiny. Ciało zabitego chłopaka tworzyło teraz niewielką wydmę, z której sterczały końcówki podkutych butów. Pustynna podniosła spod muru swój muszkiet, po czym zaczęła przetrząsać siodło z pękniętym popręgiem. Oprócz pistoletów w olstrach i prowiantu zabrała tylko niewielkie, srebrne puzderko, w którym zabity trzymał brązowy, pachnący mentolem proszek.
Chociaż rajtarski pancerz można było sprzedać za kilka worków ziarna, Zirra nie zamierzała zabierać go ze sobą. Taki łup wzbudziłby zbyt wiele pytań, a ona wolała uniknąć zwracania na siebie uwagi. Tak było bezpieczniej. W przeciwnym razie mogła skończyć w brudnej, ciasnej celi, przygnieciona do ziemi podkutym butem któregoś z żołdaków Kenesa. Na samo wspomnienie dowódcy garnizonu Zirra poczuła chęć, aby splunąć, ale nie zamierzała marnować choćby odrobiny wody z powodu tego człowieka. Do pilnowania pogranicza Dominium wykorzystywało kompanie karne, nadzorowane przez zdegradowanych oficerów. Dla tych ludzi prawo stanowiło jedynie wymówkę do rekwizycji, zdzierania podatków z mężczyzn oraz ubrań z kobiet. Mogli traktować pogranicze jak swoją własność tak długo, jak wypełniali polecenia płynące od namiestników i grandów. Tak wyglądało prawo oraz porządek pod rządami Dominium.
Zirra zadarła głowę. Ponad wydmami zerwał się wiatr, gwałtowny i zimny. O tym, że pustynia była krainą nieustającego żaru, rozwodzili się tylko cudzoziemcy, którzy nigdy nie spędzili nocy na piasku. Po zachodzie słońca Erkal pokazywała swoją drugą twarz. Ciemną, lodowatą i bezlitosną. Po kilku chwilach wiatr zmienił kierunek, a rozpalone powietrze zaczęło wiać z powrotem w kierunku gór, unosząc ze sobą chmury pyłu. Pustynia, jak każda żywa istota, oddychała. Jej sercem była burza, która od wieków szalała pośród wydm, zazdrośnie strzegąc sekretów spoczywających w Oku Erkal.
Regulując puśliska przy siodle ocalałego konia, Zirra raz za razem spoglądała ku ziejącej w kamieniach dziurze. Ciekawość walczyła w jej sercu z rozsądkiem. Pragnienie odkrycia tego, co skrywało się wewnątrz ruin, ogarnęło jej umysł niczym fala płomieni, tłamsząc każdy sensowny argument, który mógł powstrzymać pożogę.
– Nie. Muszę wracać do siostry – powiedział stanowczo. – Wrócę tutaj kiedy indziej. Wiem, jak znaleźć to miejsce – dodała, poklepując sakwę z gwiazdoszkłem. – Muszę odpocząć, a nie szukać kolejnego guza.
Wydmy na to nie pozwolą, odpowiedziała sobie w myślach, przykryją wejście i… już nigdy nie dowiesz się, co tam jest. Taka okazja trafia się tylko raz w życiu. To dopiero byłaby szkoda, przegapić coś takiego, czyż nie? Kto wie, może wnętrze jest pełne białopyłu?
– Mowy nie ma.
Pustynna przeszła kilka kroków, ciągnąc za sobą konia, po czym obróciła się gwałtownie na pięcie.
– Niech to wiatr porwie!
Pospiesznie zarzuciła wodze na najbliższą skałę i ściągnęła przewieszony przez ramię sznur. Przywiązała jeden koniec powroza do żelaznego haka, wbitego w mur, a resztę strąciła w mrok.
– Miejmy to za sobą.
Zirra zawisła na linie w kolumnie światła, które wpadało przez pęknięty sufit. Wylądowała na stercie piasku, tuż obok martwego konia z przebitym bokiem. Płowe macki oblepiły ciało rumaka, wpychając się do środka ciała przez broczący krwią otwór. Konie, nawet te pochodzące z Dominium, były na tyle mądre, iż po śmierci bez oporów porzucały ten świat i nie wracały do życia jako opętane przez żądne krwi upiory. Kolejny dowód na to, że zwierzęta wykazują się większym rozsądkiem niż ich właściciele.
Wnętrze ruin było ciemne, pachniało stęchlizną, rozkładem oraz czymś jeszcze. Metaliczna woń wypełniała mrok.
– Proch?
Proch? Proch? Głos Zirry odbił się echem w głębi ruin. Proch?
Pustynna odetchnęła głęboko chłodnym powietrzem i syknęła, gdy obite żebra odezwały się bólem. Rozejrzała się dokoła, spodziewając się zobaczyć kamienną komnatę, strzępy dywanów, rozbite skorupy garnków oraz resztki drewnianych mebli, widok znany z wielu opuszczonych wiosek, które pochłonęła pustynia. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do panującego półmroku, zaczęła dostrzegać zarys chropowatych ścian oraz łukowato sklepionego tunelu. Z początku korytarz wydawał się całkiem pusty i dopiero po chwili spostrzegła ludzkie szczątki.
Dwa kroki dalej leżał okryty pancerzem szkielet, a przynajmniej jego górna połowa. Długa ciemna plama znaczyła podłogę, zdradzając, że nieszczęśnik nie skonał od razu. Czołgał się wytrwale, zanim znieruchomiał z wyciągniętą naprzód ręką. Zirra klęknęła obok zwłok, przełykając narastającą w gardle kulę. Ten człowiek został przecięty wpół tak gładko, jak szkło tnie skórę. Żaden pustynny drapieżnik nie mógł zrobić czegoś podobnego. Gdyby szczątki były rozszarpane szponami, a kości zmiażdżone szczękami lwa, Zirra czułaby znacznie mniejszy niepokój.
Oblizała spierzchnięte wargi końcem języka i obróciła głowę w czeluść korytarza, gdzie napotkała spojrzenie ciemnych oczodołów. Nagie czaszki uśmiechały się do niej spod hełmów z długimi nakarczkami. W korytarzu spoczywały dziesiątki szkieletów opiętych resztkami wysuszonej skóry i zetlałych płaszczy. W wychudzonych dłoniach martwi wciąż ściskali szerokie noże oraz maczugi. Gdzieś pomiędzy kośćmi spoczywała lufa karabinu, jakiego Pustynna nigdy nie widziała w rękach cudzoziemców.
– Na Erkal…
Zirrę przeszedł dreszcz. To miejsce było przesiąknięte śmiercią. Wszystko podpowiadało jej, aby uciekała z tego gniazda pustynnych demonów, lecz ona ruszyła ostrożnie naprzód, omijając walające się na ziemi szczątki. Coś ciągnęło ją w głąb ruin. Niemożliwa do zignorowania mieszanka ekscytacji oraz strachu, która pomogła jej zapomnieć o bólu żeber oraz dłoni. Jak daleko odważy się zajść? Co znajdzie wewnątrz ruin, które nie powinny istnieć?
Dotknęła Pustki. Jej źrenice zniknęły, ustępując miejsca bieli. Ciemności zbladły, umknęły w głąb tunelu, odkrywając pozbawione cieni pobojowisko wymalowane odcieniami szarości. Zirra widziała teraz detale z taką wyrazistością, jakby stojące w zenicie słońce zstąpiło do upiornych podziemi, gubiąc po drodze wszystkie barwy. Dopiero teraz mogła dostrzec, że ściany tunelu pokryte były napisami w obcym języku. Z sufitu zwisały puste klatki lamp, we wnękach kuliły się kolejne ciała, wąskie drzwi wiodły do pomieszczeń o poczerniałych od ognia ścianach. Ktokolwiek tutaj walczył, zażarcie bronił każdego skrawka podziemnej fortecy.
Krocząc w kompletnej ciszy, Zirra dotarła do rozwidlenia korytarzy. Ściana w tym miejscu była naznaczona szramami po kulach oraz plamami zakrzepłej krwi. Poniżej rozbryzgów spoczywały jeszcze jedne zwłoki. Leżały na boku. Pancerna maska opierała się o podłogę, a okryta rękawicą dłoń sięgała na bok, jakby chciała przycisnąć do piersi sporych rozmiarów kulę wykonaną z ciemnego metalu.
Nierozsądnie było niepokoić zmarłych. Zirra oczywiście nie wierzyła, że wystarczy dotyk, aby przebudzić pustynnego demona, ale nie miała zamiaru sprawdzać, ile prawdy kryło się w starych opowieściach. Uważając, aby nie poruszyć szczątków, uniosła kulę, zaskoczona jej ciężarem. Obróciła znalezisko w dłoniach, sunąc palcami po chłodnej powierzchni metalu. Jedyną nierównością na twardej powierzchni był symbol wielkości dłoni. Krąg przebity przez sześć znaków przypominających stykające się pośrodku groty strzał.
– Dobry metal, cenna rzecz – stwierdziła, rzemieniami przywiązując kulę do torby. – Seiva się ucieszy.
Przez otwór w suficie do wnętrza ruin wpadł strumień piasku. Wiatr ponownie zjawił się ponad wydmami.
– Czas na mnie.
Zirra wróciła pod szczelinę w sklepieniu, chwyciła za linę, ale zamiast wspiąć się na powierzchnię, spojrzała raz jeszcze na leżące w tunelu szczątki. Nie wiedziała, czy ktokolwiek poświęcił tym ludziom choćby słowo w ostatnich chwilach życia. Wydawało się, że nie. Nikt nie zdarł z nich pancerzy, nikt nie przetrząsnął szczątków w poszukiwaniu pamiątek oraz kosztowności. Spoczywali tak, jak umarli. Komu służyli ci ludzie? Kim byli, zanim los zaprowadził ich w ciemność? W obliczu śmierci te pytania traciły wszelkie znacznie. Spoczywali teraz ramię w ramię we wspólnym grobowcu. Pogodzeni na zawsze.
Zirra wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń.
– Oby wiatr był dla was pomyślny.ROZDZIAŁ III
COŚ, ZA CO WARTO UMIERAĆ
Eristi
Martwi kroczyli między żywymi. Procesja Wszechśmierci maszerowała ulicami Wysokiego Miasta w Onteros. Wiła się niczym ogromny wąż okryty tysiącem wielobarwnych łusek. Powietrze wypełniał śpiew oraz łomot bębnów, który rozbrzmiewał pomiędzy smukłymi wieżami mieszkalnymi. Mozaika jaskrawych ubrań, las tyczek obwieszonych modlitwami spisanymi na skrawkach papieru, dym z setek kadzideł, spływająca po twarzach krew, wszystko to tworzyło spektakl, od którego trudno było oderwać wzrok. Dlatego mieszkańcy Onteros patrzyli w milczeniu, zszokowani i przerażeni zarazem.
Pochód składał się w przeważającej części z ludzi, na widok których zwykle odwracano wzrok. Chorzy, pokryci wrzodami, okaleczeni, wykrzywieni przez wiek oraz choroby żebracy, szaleńcy i biedacy, lgnęli pod sztandary Wszechśmierci. Okaleczona Bogini wyciągała swoje kościste dłonie po wszystkich i nie odtrącała nikogo. Każdy musiał kiedyś umrzeć, a jej wyznawcy pomagali godnie doczekać tego błogosławionego momentu.
Na czele pochodu sunęła ociekająca złotem i srebrem platforma, oparta na barkach przygarbionych ludzi. Głowy tragarzy zostały obwiązane tkaniną, a ich szkarłatne stroje pozostawiały po sobie szlak połyskliwej czerwieni. Kiedy procesja wyruszała z bramy Wysokiego Miasta, szaty mężczyzn były nieskazitelnie białe. Z czasem nabiegły krwią. Przepocone worki z każdym oddechem lepiły się do ciała, ukazując wykrzywione bólem twarze. Tragarze przypominali umarłych, których przygotowano do pogrzebania w piaskach pustyni. Szczyt platformy zajmował rząd rosłych figur, odzianych w pancerze z czystego białopyłu. Inkrustowane kamieniami szlachetnymi oraz złotem zbroje zdawały się płonąć w promieniach zachodzącego słońca. Spod hełmów spoglądały surowe, pozbawione życia twarze, kamienne maski oraz naga kość.
Pochód zatrzymał się pośrodku Alei Blasku. Zachodzące słońce wisiało teraz za plecami stojących na platformie Relikwiarzy i Relikwii, a tam, gdzie kończyły się ich cienie, czekał tłum ludzi pod wodzą odzianego w biel i złoto kapłana. Ostatnie smugi dnia lśniły na wyszywanych złotą nicią proporcach przedstawiających słońce Dnia Niezwyciężonego. Od niepamiętnych czasów władcy Dominium oddawali hołd gorejącej armii, która niczym promienie słońca zstąpiła przed wiekami z niebios, aby poprowadzić ludzkość przeciwko Potępionym. Ostatnio jednak Wszechśmierć coraz częściej pojawiała się pośród dzielnic biedoty, rozprzestrzeniając się niczym zaraza.
– Dosyć! – zawołał gromko brodaty kapłan, unosząc kostur zakończony słonecznym dyskiem. – Dosyć! Ani kroku dalej!
Bębny nie przestały grać, ale ich rytm wyraźnie zwolnił. Platforma zatrzymała się, po czym osunęła się w dół. Tragarze opadli na kolana.
– Nasze miasto ma dosyć tego… przedstawienia! – Starzec z kijem ruszył naprzód, pociągając swoich wyznawców w cień upiornych postaci. – Sprowadzacie chorych i przeklętych pomiędzy zdrowych! Niesiecie śmierć! Dość, że ją sławicie! Dotąd tolerowałem obecność Wszechśmierci w Onteros, ale teraz macie czelność wprowadzać żebraków do Wysokiego Miasta?! Ich miejsce jest tam, w rynsztokach! – Palec kapłana wskazał na rozciągające się poniżej rzędy ciemnych, pokrzywionych kamienic, które tworzyły Niskie Miasto. – Precz!
– Precz! – zawtórował tłum za jego plecami. – Precz z biedotą!
Odpowiedziało im jedynie powolne bicie bębnów. Rozjuszony brakiem reakcji brodaty mężczyzna uderzył kosturem w bruk i powiódł roziskrzonym wzrokiem po nieruchomych Relikwiarzach.
– Odejdźcie! – rozkazał.
Zgromadzeni wokół platformy nędzarze zaczęli się cofać. Bębny umilkły. Śpiew obumarł.
– Odejdźcie! – powtarzały setki głosów. – Odejdźcie, odejdźcie, odejdźcie…
Powietrze przeciął drwiący śmiech, ostry jak miecz, chłodny jak stal.
Eristi zeskoczyła z platformy i z chrzęstem białopyłowego pancerza wylądowała na bruku. Wyprostowała się powoli. Jej postać rzucała długi cień, który niczym włócznia przeciął stojący przed nią tłum ludzi. Wyznawcy Dnia Niezwyciężonego zafalowali niespokojnie, gdy Eristi zbliżyła się do starego kapłana. Jej twarz była zarazem piękna i fałszywa. Lekko pociągłe, podkreślone czernidłem oczy oraz pełne uśmiechnięte usta kusiły zmysłową obietnicą. Nic jednak nie było w stanie ukryć faktu, że oblicze to było równie nieruchome, co pośmiertna maska. Wyrzeźbiona z wosku twarz z odległości przypominała ludzką, ale z bliska budziła niepokój.
W przeciwieństwie do swoich braci w wierze brodaty kapłan nie cofnął się nawet o krok. Stał dumnie wyprostowany z kosturem w dłoni. Ale był tylko człowiekiem. Wyjątkowo delikatnym człowiekiem.
– Nie przestraszysz mnie! – oznajmił. Za jego plecami wyznawcy Dnia Niezwyciężonego odzyskali odwagę i zwarli szyk. Nieśli ze sobą berdysze, spisy oraz topory, które zalśniły krwawym blaskiem w promieniach umierającego słońca.
– Nie mam takiego zamiaru. – Głos, który popłynął zza nieruchomych ust maski, był miękki i łagodny, pełen zrozumienia.
– Będziemy stać. – Starzec rozpostarł szeroko ramiona. – Nie przejdziecie.
– A jeżeli to mnie nie powstrzyma? – Niedbałym ruchem dłoni Eristi odgarnęła ciemne włosy, które opadały kaskadą na skrzące się naramienniki.
– Nie ma takich słów, które zmuszą mnie do przelania krwi lekką ręką. Ale jest wiele słów, za które gotów jestem umrzeć.
– Nie wątpię.
Eristi położyła pancerną dłoń na piersi starca i jedynym ruchem przebiła go na wylot. Kapłan wrzasnął przeraźliwie, ale jego krzyk natychmiast utonął w fali spienionej czerwieni, która wypłynęła mu przez usta. Relikwia wyszarpnęła zakrwawione ramię z ciała i strzaskała głowę stojącego najbliżej mężczyzny. Mózg wypłynął między palcami pancernej rękawicy. Kolejny wyznawca Dnia Niezwyciężonego zasłonił się metalowym puklerzem. Nie zginął od razu. Uderzenie pięści wygięło tarczę i z trzaskiem złamało kość. Mężczyzna upadł na bruk, wyjąc z bólu. Umilkł, gdy podkuta podeszwa zmiażdżyła mu gardło.
Niczym żmija Eristi uchyliła się przed ciosem topora i złapała otwartą dłonią ostrze miecza. Metal zazgrzytał o metal, a klinga wygięła się, jakby została wykuta z miedzi, a nie z żelaza. Relikwia chwyciła atakującego i cisnęła nim ponad balustradą. Mężczyzna z przenikliwym wrzaskiem zniknął za krawędzią barierki. Jego skowyt przerwało dopiero uderzenie o kamienice Niskiego Miasta. Eristi z gracją ominęła ostrze berdysza, które miało roztrzaskać jej głowę, i zachwiała się nieznacznie, gdy kolec spisy trafił ją w pierś, ale takie uderzenie nie mogło jej powstrzymać. To byli tylko ludzie. Wyjątkowo delikatni ludzie. Złamała drzewce i wbiła odłamek styliska w brzuch przerażonego kapłana o szeroko otwartych oczach i jeszcze szerzej otwartych ustach. Moment później dzierżący resztki spisy człowiek przewalił się przez balustradę i spadł na rozpościerające się poniżej ulice dzielnic biedoty.
Walka, a raczej masakra, nie trwała długo. Wyznawcy Dnia Niezwyciężonego porzucili oręż, pozostawiając na Alei Blasku ciała kilkunastu towarzyszy oraz przesiąknięty krwią sztandar, który przybrał kolor zachodzącego słońca.
Eristi otrzepała rękawice.
– Kilku fanatyków mniej – stwierdziła z zadowoleniem.
Na jej naramienniku usiadł czarny ptak o czterech skrzydłach. Rechotnik pokręcił głową na boki, po czym zaskrzeczał:
– Jestem w Kazarze. Wciąż na was czekam. Przybywajcie szybko, zmyślne bestie.
Eristi delikatnie pogłaskała ptaka, zlepiając jego pióra krwią.
– Dziękuję.ROZDZIAŁ IV
PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA
Wielooki
Czerwone Lustro. Samotna tafla szkarłatu oprawiona w ciemność. Oprócz niej nie istniało nic. Sprawdził to tak wiele razy. Nigdy. Biegł w nicość. Jak długo? Tego nie potrafił ocenić w tym więzieniu bez słońca oraz gwiazd. Nie męczył się, więc liczył kroki. Sto. Tysiąc. Dziesięć tysięcy i dalej, aż musiał zwolnić do marszu, aby nadążyć z wymawianiem kolejnych liczb. Szedł coraz wolniej w zimną, pulsującą ciemność, aż zabrakło mu słów. Kolejny krok byłby krokiem w nieznane. Mimo to parł dalej. Pierwszy krok w nieznane, drugi, trzeci, dziesiąty, setny. Liczył od nowa. Obrócił się dopiero wtedy, gdy dotarł do kresu znanych sobie liczb po raz piąty.
Czerwona tafla lustra stała tuż za jego plecami.
Oparł hełm o chłodne szkło. Dawniej tłukł w nie pięściami, najpierw z gniewem, później z rozpaczą, aż wreszcie pozostała mu tylko rezygnacja. W końcu stracił i to. Resztka uczuć wyparowała z niego… Kiedy? Ile trwała ta tortura?
– Kiedy? – wychrypiał.
To słowo, podobnie jak wszystkie inne, było pozbawione znaczenia. Kiedyś starał się rozmawiać ze sobą, aby nie zapomnieć, jak brzmiał jego Dyktat. Był wyjątkowo staranny w powtarzaniu wspomnień, ale gdy rozpoczynał opowieść od nowa, kilka bezcennych słów ulatywało z jego umysłu. Przeszłość wyciekała z niego jak z pękniętego naczynia i rozpływała się bezpowrotnie w atramentowej otchłani. Wreszcie pozostała tylko skorupa, bezmyślnie powtarzająca ciąg równie bezmyślnych wyrazów.
– Białe… oczy… zabić… je…
Coś poruszyło się za lustrem. Wielooki przypadł do szkła i spojrzał do wnętrza sali tronowej, która rozciągała się po drugiej stronie szkarłatu. Czasami na bogato zdobionym siedzisku zasiadał posępny mężczyzna, aby wysłuchiwać próśb stojących przed nim ludzi. Kiedy indziej pod lustrem zjawiał się ciemnowłosy chłopiec i rozkładał na kolanach księgę. Wielooki był tak blisko, że mógł rozróżnić poszczególne litery na pergaminowych stronach. Kiedyś znał wiele języków, ale teraz nie potrafił sobie przypomnieć choćby jednego znaku. Byli też inni. Barczysty młodzieniec w doskonale skrojonym mundurze, jednooki mężczyzna, sędziwy sługa i okryta srebrzystym pancerzem postać z czaszką zamiast twarzy.
Mijały lata, a Wielooki patrzył. Bezsilny. Pusty.
Uderzył pięścią w lustro. Pustkę rozdarł krzyk. Pierwotny, zwierzęcy ryk, który jeszcze długo odbijał się pośród nicości.ROZDZIAŁ V
NAJBOGATSZA OSOBA NA PUSTYNI
Zirra
Obudziła się zlana zimnym potem. Odruchowo sięgnęła po czekan, ale nie dostrzegła śladu zagrożenia. Tylko wydmy, szarzejące ponad nimi niebo i czerwonawe strzępy chmur. Echo potwornego wrzasku blakło. Cofało się razem z cieniami do miejsca, w którym noc ukrywa się przed dniem.
– Koszmar – mruknęła. – Tym razem inny. Jak miło.
Im dłużej przebywała pośród wydm, tym gorzej spała, jednak nie spodziewała się, że wizje zaczną się tak szybko.
– Wspaniale.
Otrzepała się z piachu, który w ciągu nocy przykrył ją prawie całą z wyjątkiem głowy. Erkal w osobliwy sposób troszczyła się o Pustynne. Otaczała je swoimi ramionami, podczas gdy intruzów potrafiła pochłonąć i utopić pod złocistą powierzchnią piasku. Z tego powodu obcy nocowali tylko w miejscach, gdzie nie sięgały wydmy, na skalnych wychodniach, górskich grzbietach oraz w jaskiniach. Albo na cmentarzyskach.
Zirra zamknęła oczy, po czym zaczęła się rozciągać. Zaczęła od głowy. Powolne, delikatne ruchy budziły wszystkie mięśnie do działania. Ścięgno po ścięgnie, przyjemne ciepło rozlewało się aż po końcówki palców. Skurcz był ostatnią rzeczą, której Zirra potrzebowała podczas ucieczki przed pustynnymi drapieżnikami. W tym wypadku byłby także jedną z ostatnich rzeczy, jakie by poczuła. W przeciwieństwie do ludzi, Erkal nie zadawała pytań, nie miała litości, nie było w niej współczucia czy złości. Ona była odpowiedzią. Miejscem, w którym wszystko dobiegało końca.
Zirra natarła dłonie piachem i sięgnęła do torby po niewielką miseczkę, do której wysypała pokruszone suchary. Dodała odrobinę wody. Tylko w takiej postaci zeschnięty chleb nadawał się do jedzenia. Rozmokła breja, paski suszonego mięsa oraz stare korzenie, wszystko to okraszone kilkoma łykami wody. Na nic więcej nie mogła liczyć w tym miejscu. Na okrutną ironię zakrawał fakt, że jej zadaniem było znajdowanie najcenniejszego surowca w całym Dominium.
Czekając, aż chleb zmieni stan skupienia ze skały w chrzęszczące między zębami błoto, Zirra zaczęła przesuwać po piasku wyciorem muszkietu. Lubiła rysować, choć nie miała choćby połowy talentu swojej siostry. Obrazki Zirry wyglądały pokracznie, były wręcz dziecinnie nieporadne. Nieważne, jak bardzo się starała, nie potrafiła zmusić piasku do posłuszeństwa. Mistrzowie tej sztuki z taneczną gracją kreślili linie na złocistym płótnie, rysując światłem oraz cieniem wspaniałe dzieła. Tych artystów zapraszano nawet do Hargentur, stolicy Dominium, gdzie na rozkaz samego króla tworzyli ulotne dzieła sztuki. Wystarczył podmuch wiatru, aby zniweczyć wysiłek wielu godzin, a mimo to spod ich dłoni wychodziły imponujące obrazy, równie piękne, co przemijające. Z kolei zrozumienie rysunków Zirry wymagało ogromnej ilości dobrej woli oraz wyobraźni. Dwa stworzenia o długich łapach oraz ogromnych uszach miały być pustynnymi lisami, siostrami siedzącymi obok siebie i wspólnie spoglądającymi w dal.
Zirra pokręciła głową, oglądając swoje dzieło. Zdawała sobie sprawę, jak wielką krzywdę wyrządziła sztuce piaskowych obrazów. Wdusiła w siebie pozbawioną smaku breję, przełknęła kilka pasków mięsa i przepłukała usta. Posiłek nie zaspokoił jej głodu w najmniejszym stopniu, ale musiała oszczędzać prowiant. Iro pozostał w oazie cztery dni drogi od Zakazanych Wydm. Tutaj była zdana tylko na siebie.
Nałożyła czernidło wokół oczu, aby chronić je przed słońcem, po czym zebrała swoje rzeczy i ruszyła w górę zbocza, w stronę dnia.
Gdy wspięła się na szczyt barchanu, mogła objąć wzrokiem Zakazane Wydmy, pofalowany bezkres piaskowych grzbietów, złocistych, zdradliwych i śmiertelnie niebezpiecznych. Ponad diunami majaczyła biała, nieregularna kolumna. Poprzedniego dnia Zirra widziała długi cień na wydmach, ale w świetle zachodzącego słońca nie była w stanie powiedzieć, co go rzucało. Teraz nie miała wątpliwości. To był szkielet, i to jeden z większych, jakie widziała do tej pory. Łuki żeber strzelały wysoko w niebo i otaczały sterczącą pionowo czaszkę niczym korona. Gdyby nie najeżona zębami szczęka, można by odnieść wrażenie, że jakaś grupka szaleńców wzniosła w tym miejscu świątynię.
– Dobrze więc.
Zirra odetchnęła głęboko i Dotknęła Pustki. Źrenice rozszerzyły się gwałtownie i rozpłynęły w bieli. Słońce poczerniało, a z piachu wyparował złoty kolor. Cienie zniknęły, pozostawiając po sobie jedynie delikatną pajęczynę powidoków. Jedyną barwą, którą dało się tutaj dostrzec, była czerwień, prawdziwy kolor białopyłu. Tutaj wszystko było nim przesiąknięte.
Rubinem smużyły podziemne bestie, które połykały rudę podczas drążenia tuneli. Krwawo pulsowały przyczajone pomiędzy wydmami skolopendry, wysuwające nad powierzchnię piasku końcówki czułków. Szkarłatne plamy znaczyły miejsca, gdzie ukrywały się solfugi. Płomieniste smugi pojawiały się wszędzie tam, gdzie wydmoskoczki przemykały pomiędzy kamieniami w poszukiwaniu żeru. Nagle pomiędzy ognikami pojawiło się coś jeszcze. Rozbłysk pustynnego lisa. Jedna z pomarańczowych smug wydmoskoczka gwałtownie zadrżała i znieruchomiała. Daleko pod powierzchnią pustyni płonęły cynobrem ogromne, nieruchome kształty, których nie dało się określić. Najjaśniej płonęły jednak rudy czystego białopyłu. Tworzyły oślepiająco jasne łachy, na które nie sposób było patrzeć dłużej niż przez kilka uderzeń serca. Ich blask palił w oczy mocniej niż promienie słońca.
Zirra ruszyła biegiem w kierunku kościanej wieży. Stawiała kroki lekko, jakby szybowała ponad wydmą, pozostawiając po sobie ledwie widoczny ślad na piasku. Tak długo, jak poruszała się powoli, pustynne drapieżniki nie mogły jej wyczuć, ale ona nie miała czasu na mozolne podchody. Musiała jak najszybciej zebrać białopył i wrócić do Kazaru, aby zdążyć przed przybyciem poborców podatkowych. Ostrożność była na pustyni luksusem, na który nie mogła sobie teraz pozwolić.
Spod szarego piachu wystrzeliła skolopendra, długa na trzydzieści kroków wstęga białopyłowego ognia. Dziesiątki odnóży sprawiały, że bestia poruszała się z zabójczą gracją pomimo swojej wielkości. Przecinała wydmę niczym wypuszczona z łuku strzała, zakończona rzędami kolców i zębów. Zirra odbiła w bok i zaczęła zsuwać się po zboczu barchanu. Za jej plecami wij z impetem uderzył w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się Pustynna. Kłębowisko szponów, chitynowych płyt oraz pierwotnej wściekłości zmiotło cały wierzchołek wydmy w mgnieniu oka.
Zanim drapieżnik zorientował się, że został oszukany, Zirra dotarła już do kamienistego dna doliny. Mknęła ile sił w nogach, rozglądając się na boki w poszukiwaniu kolejnego zagrożenia. W tym miejscu szybkość była jej jedyną tarczą. Biec niczym pustynny wicher, to była prosta metoda, która jeszcze nigdy jej nie zawiodła. W przeciwieństwie do mężczyzn, którzy polowali na obrzeżach Erkal, Zirra nie mogła poszczycić się żadnym trofeum. Z drugiej strony wciąż żyła i miała wszystkie kończyny, czego nie dało się powiedzieć o każdym łowczym.
Skolopendra nie zamierzała dać tak łatwo za wygraną. Czerwona smuga wiła się w promieniach czarnego słońca i sunęła śladem swojej ofiary, z każdym ruchem skracając dystans. Zirra zwolniła nieznacznie, na dwa kroki, tyle czasu potrzebowała, aby chwycić leżący na piachu kamień. Szaty załopotały cicho, gdy Pustynna obróciła się tanecznym ruchem i cisnęła odłamkiem prosto w pysk bestii. Skolopendra zwinęła się w najeżony kolcami kłąb, miotała się dziko i uderzała ogonem na oślep, tocząc zażarty bój z niewidzialnym przeciwnikiem. Zirra w tym czasie pognała dalej, w górę wydmy oraz sterczącej na jej szczycie czaszki.
Podejście. Najbardziej niebezpieczny moment każdej wyprawy. Zirra stawiała zwinność i wytrwałość przeciwko szponom, kłom oraz jadowitym żądłom, ale w tej chwili traciła całą przewagę. Nie była równie lekka, co wydmoskoczek, ani nie dysponowała długimi, biczowatymi odnóżami solfugi. Pokonanie nawet łagodnego, nawietrznego stoku wydmy oznaczało mozolne brnięcie w piachu po kostki i chociaż Zirrę dzieliło od szczytu barchanu nie więcej niż kilkadziesiąt kroków, na pustyni odległość była zwodnicza. Ten sam dystans na twardej ziemi dało się pokonać biegiem w ciągu kilku uderzeń serca. Piasek jednak spowalniał, obejmował nogi, wciągał w odmęt pustyni niczym setki ramion.
Zirra nie patrzyła za siebie. Nie chciała stracić rytmu, gdy czuła już pod stopami zagrzebane pod powierzchnią kości. Przyspieszyła. Za jej plecami skolopendra sunęła z morderczą gracją, w niemalże kompletnej ciszy pięła się po stoku, pozostawiając za sobą meandrującą bruzdę na powierzchni piasku. Wypełnione białopyłem ślepia płonęły wściekłym płomieniem, pazury zgrzytały o zagrzebane pod powierzchnią szczątki.
Pustynna przeskoczyła na długą kość, która niczym most prowadziła w stronę gigantycznej czaszki. Wyszarpnęła nadziak zza pasa. Wzrok utkwiła w niewielkim pęknięciu, które przecinało powierzchnię wymierzonej w niebo szczęki. Skoczyła. Z rozmachem wbiła ostrze w pęknięcie i błyskawicznie sięgnęła ręką w kierunku pustej jamy po wybitym zębie. Podciągnęła się wyżej. Kolejny zamach sprawił, że zawisła teraz dobre piętnaście stóp nad piachem. Wystarczająco wysoko, żeby połamać sobie nogi w razie upadku, i zbyt nisko, aby umknąć przed skolopendrą. Po prostu idealnie. Tuż pod nią rozwarła się paszcza otoczona jadowitymi kolcami oraz nieustannie poruszającymi się żuwaczkami. Brakowało tylko, żeby nadziak zaczął wysuwać się z kości.
Zirra mruknęła niezadowolona. Zaparła się nogami o czaszkę i sięgnęła lewą ręką do wiszącego na plecach muszkietu. Odciągnęła kurek, wysunęła broń ze skórzanej pochwy i wymierzyła wprost w rozwartą szeroko paszczę bestii. Lufa plunęła czarnym ogniem oraz ledwie widoczną pajęczyną dymu. Skolopendra gwałtownie opadła pomiędzy kości. Chitynowe cielsko na przemian zwijało się w kłąb i prostowało w szalonych konwulsjach. To nie był śmiertelny strzał, bestia nie została nawet dotkliwie zraniona, ale ból wystarczył, aby zrezygnowała ze zdobyczy.
Widząc, że skolopendra zaczyna się wycofywać w dół wydmy, Zirra odetchnęła z ulgą. Odwiesiła muszkiet z powrotem na plecy, po czym wdrapała się wyżej po sterczących zębach. Zdyszana stanęła na szczycie czaszki, oparła dłonie o kolana i uśmiechnęła się szeroko. Pomiędzy podwójną kolumnadą żeber płonął oślepiający stos białopyłu. Do jakiego giganta należał szkielet i w jaki sposób między kośćmi znalazła się taka ilość rudy, to były pytania, na które Zirra nie chciała znać odpowiedzi. Największe znane jej drapieżniki były zaledwie dziecięcą igraszką w porównaniu z tym monstrum, jednakże na pustyni dziecięca igraszka w zupełności wystarczyła, aby w mgnieniu oka zabić człowieka. Albo dziesięciu.
Wszystko to jednak bladło w obliczu jaśniejącego między żebrami stosu.
W jednej chwili Zirra stała się najbogatszą osobą na pustyni. Pod sobą miała fortunę, która była warta więcej niż cały Kazar, okoliczne osady wraz z całym regimentem piechoty, wliczając w to ogromne długi, które podążały niczym cień za każdym oddziałem wojska. Ostrożnie zeszła wzdłuż kostnego grzebienia i stanęła na czymś, co przypominało strzaskany rdzeń kręgosłupa. Okrążyła ostrożnie stos białopyłu, mrużąc oczy przed ostrym blaskiem gorejącego metalu. Wystarczyło sprowadzić tutaj Aksis oraz Mals, żeby spłacić wszystkie powinności osady wobec Dominium na dwa, może nawet trzy lata.
Zirra klęknęła i nabrała rudy w dłonie. Zamruczała cicho, gdy przez jej ciało przebiegł rozkoszny dreszcz, który zawsze towarzyszył obcowaniu z białopyłem. Zamknęła oczy, rozcierając płonące drobinki między palcami. Sama obecność rudy sprawiała, że zmęczenie oraz głód zniknęły niczym miraż. Każdy oddech niósł ze sobą pokusę, aby usiąść na bielejących kościach, otulić się szatą i zostać tutaj na noc, na tydzień. Na zawsze. Zirra potrząsnęła głową. W czystej postaci białopył miał narkotyczny wpływ na ludzi, a na tak obfite złoża nie trafiła od dawna.
– Mniej podziwiana, więcej pracy.
Zdjęła puste sakwy z pleców i zaczęła napełniać je rudą. Białopył nie mieszał się z piaskiem, ale lgnął do skóry Pustynnej, jakby z jakiegoś powodu wolał towarzystwo żywej osoby. Z tego powodu Zirra nie zabierała ze sobą łopaty albo sita, tylko przesiewała pył gołymi rękoma. Swego czasu Dominium wysłało na skraj pustyni skazańców, którzy przekopywali wydmę za wydmą i wrzucali piach do palenisk, aby znaleźć chociaż odrobinę białopyłu. Poszukiwania przyniosły mizerny efekt, nadprodukcję szkła niskiej jakości oraz kilka tysięcy grobów. Całe przedsięwzięcie udowodniło tylko, że łatwiej było trzymać pod butem pustynne osady i odbierać daninę w drogocennym metalu.
Dobry nastrój Zirry zniknął bez śladu.
– Bezwartościowy pył – warknęła z frustracją, zgarniając rudę do worków.
Dla innej osoby znalezienie takiego miejsca oznaczałoby dar z niebios, a raczej cały deszcz wspaniałości, istną ulewę szczęścia, zmywającą wszelkie doczesne troski. Wolny człowiek mógł zabrać swój białopył i popędzić do królewskiej mennicy, gdzie po zważeniu, zbadaniu próby, wręczeniu odpowiednich łapówek oraz uiszczeniu podatków otrzymałby nieco ponad połowę swojego znaleziska na własność. Zważywszy na pasożytniczą naturę dominiońskiej biurokracji, byłby to wyjątkowo dobry wynik.
Zirra nie była jednak wolnym człowiekiem, a przynajmniej nie w pełni. Nawet słabo opłacany robotnik w Dominium mógł liczyć na stałą zapłatę, mięso na stole raz w tygodniu oraz nikłą szansę powierzenia mu lepiej płatnego stanowiska. Mając w dłoni swoje pieniądze, mógł kupić nowe ubrania, buty, a od czasu do czasu nawet przyprawy. Nie musiał przy tym spędzać długich tygodni na pustyni i wymykać się przerażającym drapieżnikom rodem z najgorszego koszmaru.