Pieśń torby na pawia - ebook
Pieśń torby na pawia - ebook
Liryczna i halucynacyjna mieszanka prozy, poezji, tekstów piosenek oraz autobiografii będąca poszukiwaniem źródła sensu, inspiracji i miłości. Zarazem – jak to określa sam Cave – „poemat drogi i horror, gdzie Autostopowicz miesza się z Księgą Psalmów, z Johnem Berrymanem, z domieszką indygenizmu i Ziemi jałowej, z Cocksucker Blues, Nosferatu, z Marilyn Monroe, Jimim Hendrixem i Janis Joplin, i z każdym, kto utonął we własnych wymiotach”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65358-74-5 |
Rozmiar pliku: | 620 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chłopiec wspina się na nadrzeczną skarpę. Wchodzi na most kolejowy. Ma dwanaście lat.
Słońce pali niemiłosiernie, chłopiec klęka i przykłada ucho do szyn. Szyny nie wibrują. Widocznie zza zakrętu po drugiej stronie rzeki nie nadjeżdża żaden pociąg.
Chłopiec rusza biegiem wzdłuż torów. Dobiega do środka mostu. Staje na krawędzi i spogląda w dół na mętną wodę.
Po lewej stronie ma betonowy słup podtrzymujący most. Po prawej na wpół powalone drzewo zanurza się w rzece, jego gałęzie wpijają się w ciemny nurt. Między nimi niewielki odstęp, nie więcej niż półtora metra.
Mówią, że w tym miejscu można skoczyć do rzeki, ale nie jest tego pewny, nigdy nie widział, aby ktoś to zrobił.
Czuje drżenie kamieni pod stopami. Przykuca i znów przykłada ucho do szyn.
Teraz szyny zaczynają wibrować. Nadjeżdża pociąg.
Wpatruje się w ciemną, mulistą wodę, serce wali jak młot.
*
Dochodzi do niego, że nie jest wcale chłopcem, lecz chyba tylko wspomnieniem chłopca.
Ten chłopiec przebiega przez myśl mężczyzny, który zatrzymał się w apartamencie w hotelu Sheraton w samym centrum Nashville, Tennessee, i któremu teraz właśnie robią zastrzyk ze sterydów mających uczynić ze zmęczonego długim lotem i grypą pieśniarza przedmiot uwielbienia.
Za jakieś trzy godziny wypadnie jak oparzony z hotelowego pokoju. Ruszy przez puste miasto, przetnie szerokie rzeki, pokona puste prerie, jadąc godnymi podziwu wielopasmowymi autostradami pod zmierzchającym niebem, niczym jakiś podrzędny bożek, a wszystko po to, aby jeszcze dzisiaj wieczorem dojechać do ciebie.Manchester Tennessee
Wejdę na scenę podczas Festiwalu Bonnaroo w mieście Manchester, Tennessee, i jakoś nie przyciągnę szczególnie niczyjej uwagi. Niezbyt przytomny tłum będzie wałęsał się tam i sam po polu festiwalowym, a zachodzące słońce zaleje wszystko pomarańczowym płomieniem. Po koncercie przysiądę na stopniach naszej przyczepy i zapalę papierosa.
W drodze powrotnej do Nashville nasz autobus utknie na dobre dwie godziny z powodu poważnego wypadku. Będziemy obserwować, jak karetki i auta policyjne na sygnale zjeżdżają z autostrady. Helikopter zawiśnie nad nami, tnąc reflektorami nocne ciemności. Paląc i popijając, przesiedzimy godzinę w milczeniu w autobusie. W końcu szef naszej trasy koncertowej pójdzie sprawdzić, co się dzieje. Gdy wróci, dowiemy się, że zderzyły się dwa auta, a na autostradzie leży dziewczyna z odciętą głową.
W końcu przysnę na tylnych siedzeniach, ocknę się, gdy autobus ruszy. Ponieważ jedziemy bardzo powoli, zobaczę pozbawione głowy ciało leżące na drodze, przykryte złowrogą, wydętą, niebieską plastikową płachtą.
Przez całą drogę do Sheratona w centrum Nashville będę skubał nitki wystające z rękawa mojej marynarki. Skub, skub, skub.
Anioł, który szeroko rozpostarł skrzydła, szepnie mi do ucha.
Pierwszy krok musisz uczynić sam.
A potem anioł szturchnie mnie i wyśle w podróż w nieznane.
Tak właśnie zacznę pisać Pieśń Torby na Pawia.Louisville Kentucky
Pierwszy krok musisz uczynić sam.
Niepewnie ruszam w stronę krawędzi świata.
Cała Północna Ameryka rozciąga się przede mną jak
rozerwana torba na pawia pełna rzygowin.
Dziewięć Muz-małolatek perfumuje oddech, który ma nieść
pokrzepienie.
Dziewięć aniołów rozpościera skrzydła, by mnie stąd unieść.
Nieście mnie, nieście na swych białych skrzydłach aż do
Louisville, Kentucky,
Gdzie, jedząc kurczaka, przekroczę wielką rzekę Ohio
Słynnym mostem Czterech Miast, którym dzisiaj chodzą
Tylko piesi i jeżdżą rowerzyści, No i bardzo dobrze!
A gdy na moście pochylę się nad poręczą, gapiąc się w wodę,
Ujrzę ciemnoskórą dziewczynę w tyci-tyci minispódniczce
w barwach amerykańskiej flagi.
Otworzę wtedy moją torbę na pawia i powiem:
No i bardzo dobrze! Wskakuj!
A nawiasem mówiąc, tego rodzaju sprawy zawsze kończą się
dla mnie dość kiepsko.
Dziewczyna w tyci-tyci minispódniczce z amerykańską flagą
wychyla się za barierę.
Wzbudza powszechną sympatię, bowiem pojawia się
wzruszające przeczucie,
że pod spodem nosi zapewne odpowiednio dobrane
minimajteczki.
Oczywiście, wejdzie to do mojej pieśni torby na pawia!
Może podnieść się raban, ale nic mnie to nie wzrusza!
Sam noszę kuloodporną kamizelkę z amerykańską flagą!
Ta kamizelka to właściwie torba na pawia,
A torba na pawia to długa, rozlewna pieśń miłosna,
To zaś łączy się z balladą „Chłopak rzeźnika”,
Którą zamyka wers: Niech wie cały świat, że umarłem z miłości.
Dziewczyna stawia jedną bosą stopę na poręczy mostu.
Potem staje na barierce.
Uważaj na siebie – mówię, a dziewczyna odwraca się
i pozdrawia mnie z uśmiechem.
Żona słyszała kiedyś balladę „Chłopak rzeźnika”
w tak pięknym wykonaniu, że aż się popłakała.
Dziewczyna zdjęła swoją kurtkę-kamizelkę, zamknęła oczy,
wygląda, jakby umierała.
Jestem małym bożkiem z terakoty, drżę na postumencie,
Wciąga mnie wielka bezdnia dźwięku.
Spójrz, na jakież to skrzętnie opakowane znalezisko
natknął się mały gliniany bożek!
Bezkształtna sterta młodych czarnych kości
Związana sznureczkiem tych tyci majteczek.
Ktoś napisał, że najlepsze rzeczy mam już za sobą.
Tylko gdzie ja to czytałem? Obracam się, ale fruwającej
dziewczyny już nie ma.
*
Następnego ranka stoję w hallu hotelu Muzeum Sztuki XXI Wieku w Louisville, nie mogę oderwać wzroku od umieszczonej tuż obok recepcji terakotowej rzeźby nagich, ustawionych gęsiego dzieci, dzieła artystki Judy Fox. Coś, co faktycznie warto zobaczyć, gdy się wymeldowujesz z hotelu. Ci dziecięcy bohaterowie to mali bogowie wypaleni słońcem. Zamknięci w pokojach ról, jakie kazano im odgrywać, przyciskają buzie do okien. Przyjrzyj się im, jak tkwią na chwiejnych postumentach! Przyjrzyj się, jak stoją na krawędzi swych dziecięcych istnień, z ciałami wypalonymi, dojrzewającymi, jak się gotują, by skoczyć! Przyjrzyj się dobrze! Przyjrzyj!
*
Nieco później wchodzimy po kolei do autobusu, nasz manager odlicza głowy, my zaś trzymamy papierowe kubki z kawą, i gdy autobus skręca w Main Street, nagle zaczyna się letnia ulewa i ktoś nastawia „Kentucky Rain” Presleya, a gdy mijamy wlot ulicy prowadzącej do rzeki Ohio, widzę, jak pod mostem Czterech Miast ludzie ze służb ratunkowych ubrani w czarne kurtki i szpiczaste czapki wyciągają coś z chłostanej deszczem rzeki.Kansas City Missouri
Jestem układem nerwowym wprawianym w ruch przez duchy i rymy.
Słowa dźwięczą dlatego, że słychać, jak skowyczą w nich duchy.
Nie przyszło mi do głowy, że to może ostatni raz
Kosztowałem twego słodkiego oddechu,
I gdy pomyślę, jak krzątasz się po domu, przez chwilę
czuję w piersi
Przeszywającą tęsknotę pełną bólu.
Tymczasem przejeżdżamy granicę stanu Missouri,
Zatrzymujemy autobus na poboczu i wysiadamy,
I w wolno zapadającym zmierzchu pełzniemy na brzuchu,
Niczym węże, przez niskie trawy prerii.
Odgrywamy rzeź, jaką sprawił bizonom William
„Buffalo Bill” Cody,
Potem wszystkie kampanie przeciwko Indianom łącznie
z bitwą pod Coon Creek.
Tego samego wieczoru próbuję dodzwonić się do ciebie linią
transatlantycką
Z hotelu Intercontinental w Kansas City, ale nie odbierasz,
Więc słyszę tylko rymowankę dzwonków telefonu.
Nagrywam jakąś niezborną, pozbawioną ciała wiadomość.
Szła mniej więcej tak:
Na prerii mej nieobecności stoisz jak bizon wielki niczym góra.
Jesteś smutkiem więźnia, który wrócił do domu z niewoli.
Łzą na rękawie kurtki z jeleniej skóry.
Odbierz telefon
Odbierz
Maluję na czerwono prerię, głupek kompletny i tłuk.
Obsiadły mnie muchy. Śmierć oddechem w kark mi dmucha.
Gościem w trasie jestem, który kryjówki szuka.
Tym, co ożenił się i zbiegł, miast leżeć u twych stóp.
Odbierz telefon
Odbierz
Jestem zimny trup.
Łykam tabletkę i idę spać.
*
Nakrywam się z głową, pod kołdrą przykładam do ucha torbę na pawia, potrząsam. Grzechoczą insygnia dziewięciu Muz – pulpit do pisania, zwój pergaminu, flet, strzała miłości, maska tragiczna, harfa, lira, maska komiczna, globus i cyrkiel.
Gdy znów dzwonię do domu, a ty nie odbierasz, słyszę, jak ciepła krew z mojej szyi, od której odcięto głowę, wycieka na autostradę, tworząc kałużę.
Słyszę, jak przerażone serce chłopca dostraja się do rytmu pociągu pędzącego w jego stronę.
Słyszę szepty, użalania się i knowania wykrwawionych ludzi. Poznaję te głosy, towarzyszyły mi kiedyś w dalekiej przeszłości.
Dziewięć nagich Muz śpi spokojnie na mojej piersi, w poczuciu dobrze dziś wykonanej roboty.
Oddycham spokojnie, gdy aniołowie unoszą mnie na skrzydłach.
Śpię i niosą mnie przez łagodny, purpurowy pejzaż północnoamerykańskiego snu – gdzie wśród tego wszystkiego, co się stanie i nie odstanie, mimowolnie dostrzegam nasz następny ruch, który wykonamy z najlepszym dla siebie pożytkiem.