- W empik go
Pieśni Dawnej Jonki. Tom I - ebook
Pieśni Dawnej Jonki. Tom I - ebook
Krwawe bitwy, rodowe intrygi i dworskie romanse.
Każdy mieszkaniec ludnego i potężnego Królestwa Jonki wie, że kiedy Pani Luna zasłania oblicze Wielkiego Sola i dochodzi do zaćmienia, to znak, że zdarzą się rzeczy wielkie, a urodzone w tym czasie dziecię wysokiego rodu czeka wielka przyszłość.
Wie o tym również ambitny, skoligacony z dworem hrabia Henryk z Lirwelii. Kiedy zostaje wezwany przez króla do udziału w wojnie, snuje swój własny plan, rozpoczynając grę o najwyższą stawkę. Będzie mógł liczyć na pomoc przyjaciół, ale czy to wystarczy, by pokonać dumnych baronów Jonki?
Tak rozpoczyna się polityczna intryga, dworski romans i rycerska przygoda. A wszystko to rozgrywa się w nowym, nieznanym świecie osadzonym w realiach dojrzałego średniowiecza. Nie ma tu wybrańców, którym wszystko uchodzi płazem. Są księżniczki, których życie wcale nie jest usłane różami oraz rycerze, którym nie zawsze jest dane pocałować ukochaną, być żyć długo i szczęśliwie.
Jakub Jacobson szedł szybkim krokiem korytarzami pałacu królewskiego. Bardzo starał się zdusić w sobie wściekłość, jaką poczuł, gdy rano królewski gwardzista przysłał mu wezwanie do stawienia się przed obliczem monarchy. On, przedstawiciel jednego z najstarszych i najznamienitszych rodów Jonki, musiał biegać na wezwanie Lirwelijczyka niczym zwykły kundel. Najbardziej bolało go, że nie zdołał przeciwstawić się objęciu tronu przez Henryka. Cóż, stało się, stracił armię pod Bogalandem i nie miał dość sił, by wskazać temu uzurpatorowi jego miejsce w szeregu. Wielokrotnie wyrzucał sobie, że nie powinien był ruszać na wezwanie króla ze wszystkimi siłami. Wilhelm był przecież głupcem, wszyscy o tym wiedzieli. Co innego jego siostra, Paulissa. Jakub pamiętał jej żywe, czarne oczy, w których igrały wesołe ogniki. Pamiętał jej ostry jak brzytwa umysł. Dobrali się z Henrykiem, trzeba im to było przyznać. Jacobson wiele razy w ostatnich dniach zastanawiał się, jak potoczyłaby się historia królestwa, gdyby piękna córka Roberta Prawego tak ochoczo nie wskoczyła do łoża tego parweniusza.
Średniowieczne zamki, rycerze, walka o koronę, intrygi i romanse to doskonały wstęp do większej opowieści, w której miłość walczy z obowiązkiem, przyjaźń łamie konwenanse, a lojalność zdobywa się na polu walki. Przyjemna, intelektualna uczta w dziwnie znajomych, chociaż fikcyjnych krajobrazach, ze szczyptą pierwotnej magii. Nic tylko czytać!
Marta Kraszewska, www.rudymspojrzeniem.pl
Jeśli chcecie poznać pełnokrwistych bohaterów i niezwykły świat, w którym nic nie jest oczywiste, a dworskie intrygi i polityczne konszachty są na porządku dziennym, sięgnijcie po „Pieśni dawnej Jonki”. Książka Michała Kamińskiego to nie kolejna historia, osadzona w tanich, jedynie upodobnionych do średniowiecza dekoracjach, ale wspaniała rycerska saga z niejedną przygodą i romansem w tle, która pochłonie Was bez reszty.
Katarzyna Pessel, takijestswiat.blogspot.com
Przyjmij zaproszenie do świata pełnego intryg i romansów godnych czasów średniowiecza. Daj się porwać magii zupełnie nowego świata. Niech pieśń zabrzmi w twej głowie, rozpocznij niesamowitą przygodę.
Marta Daft www.martawsrodksiazek.pl
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-934-2 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamek w Berleujściu,
2 żniwnia roku 2073 od założenia Jonki.
Kasztel stał w górnej części miasta. Był stary, pierwsze jego zręby liczyły sobie już dobrze ponad czterysta lat. W ostatniej dekadzie ciągle go jednak powiększano i rozbudowywano. Nowy był wielki stołp górujący nad całym kompleksem zamkowym, który w blasku letniego słońca lśnił świeżością biało-szarego kamienia. Na szczycie stołpu dumnie powiewała chorągiew hrabiego Lirwelii – błękitna tkanina, na której prężył się złoty lew kroczący. Most łączący kasztel z miastem pozostawał opuszczony, oczekując ostatnich gości, którzy właśnie tego dnia mieli stawić się na wezwanie hrabiego, by służyć mu radą w ważnej sprawie.
Ciżba od samego świtu tłoczyła się wzdłuż szerokiego traktu wiodącego od nabrzeża rzeki w kierunku zamku, by obserwować barwne korowody możnych panów Lirwelii. Zbliżało się południe. Większość baronów była już na zamku, a upał dawał się we znaki, więc i tłum zaczął się przerzedzać. Archisolis Berleujścia w otoczeniu trzech swoich przybocznych, sapiąc mocno, parł naprzód w kierunku zamku na tyle szybko, na ile pozwalały mu jego wiek i tusza. W duchu złorzeczył sobie, że nie zdołał powrócić do miasta wcześniej i dotrzeć na zamek przed baronami. Słudzy kapłana odpychali ludzi, torując drogę swemu panu, który zamyślony nie zważał ani na wulgarne zachowania podpitych plebejuszy stojących wokół karczmy, ani na łagodne prośby matek o błogosławieństwa dla ich dzieci. Był zbyt skupiony na sprawach, które rada hrabiego miała dziś rozpatrywać. Nagle z zamyślenia wyrwał go głos. Podniósł wzrok i na niewielkim placyku opodal kramu z suknem zobaczył stojącego na beczce starca.
– Czas nadszedł! Przeznaczenie wkrótce się wypełni – perorował z emfazą mężczyzna. – Gdy Srebrna Pani Luna znów przesłoni oblicze Wielkiego Sola, narodzi się syn, którego przeznaczeniem będzie zmienić losy całego królestwa!
Archisolis Prochor pokręcił głową z dezaprobatą.
– Ojcze, czas nam śpieszyć na zamek – ponaglił go jeden ze sług. – To tylko wieszczek, wiesz, ojcze, jak lud chętnie takich słucha. To brednie.
– Brednie?! Znaki na niebie to nie brednie – ofuknął go kapłan. – Zapamiętaj to sobie, młody Filomenie! Jednak ich znaczenie tylko my, którzy poświęcamy życie bogom, mamy prawo odczytywać!
– Czy mamy zatem go pochwycić i zaprowadzić do kasztelana? – zapytał drugi sługa.
– Tak – burknął archisolis. – Dwadzieścia batów nauczyłoby go…
Zamilkł nagle, bo oto zdarzyło się coś dziwnego. Słońce, które dotąd bezlitośnie prażyło na bezchmurnym niebie, jakby nieco zbladło. Kapłan zmrużył oczy i spojrzał w niebo. Zdawało mu się, że z jednej strony kula nie była pełna.
– To niemożliwe – mruknął, ganiąc się w myślach za to, że tak łatwo daje się omamić sztuczkom jakiegoś kuglarza. – Wielki Sol nie uczyni niczego na rozkaz takiego przybłędy.
Cień, który lekko zarysował się na słońcu, minimalnie się powiększył. Teraz już nie tylko archisolis patrzył na gwiazdę, której blask lekko przygasał.
– Oto dzieje się na naszych oczach! – wykrzyknął wieszczek. – Nadchodzi syn! Syn słońca i księżyca!
Prochor nie chciał dłużej słuchać tego, co w jego mniemaniu było szalbierstwem i herezją. Podkasał swoją długą granatową suknię przepasaną srebrną szarfą i szybszym niż poprzednio krokiem ruszył w kierunku zamku.
W wielkiej sali zapadła cisza. Krzepki mężczyzna w wieku około czterdziestu lat wszedł właśnie żwawym krokiem, a wszyscy obecni wstali. Za nim kroczyło dwóch chorążych, z których każdy trzymał błękitną chorągiew z lwem. Hrabia zajął miejsce u szczytu długiego stołu i skinął ręką na pozostałych baronów, zezwalając im na powrót zająć miejsca. Powiódł wzrokiem po zebranych. Chwile takie jak ta, dawały mu zawsze ogromną satysfakcję. On, wnuk zaledwie prostego rycerza, baron w ledwie drugim pokoleniu przewodził teraz zebraniu możnych Lirwelii jako jej hrabia. Swój awans społeczny, który tak bardzo kłuł w oczy dostojników z innych rodów, zawdzięczał osobistemu sprytowi i wiernej służbie na dworze króla Jonki. Stary król Robert IV zwany Prawym lubił hrabiego, często poruczał mu trudne zadania wymagające dyskrecji. Jego syn, obecny król Wilhelm, tak bardzo poważał młodego rycerza, że nie tylko kreował go hrabią w jednym z największych lenn, ale również dał mu za żonę swą siostrę. Gdyby tylko Paulissa żyła jeszcze – myślał czasami hrabia – wówczas żaden z tych lisów nie śmiałby mi choćby spojrzeć prosto w oczy.
Zerknął na jedyną kobietę wśród zebranych. Miała pooraną zmarszczkami twarz, wokół której połyskiwał przetykany srebrną nicią wdowi zawój. Jej zielone kocie oczy patrzyły na niego hardo. Rozumiał doskonale, że od śmierci żony z królewskiego rodu był znów słaby i zdany na łaskę swoich wasali. Nie wystarczyło zawrzeć kolejnego małżeństwa, wiążąc się sojuszem z jednym z potężnych lordów Lirwelii. Potrzebował czegoś więcej. Jakiegoś znaku.
– Wieści, które nadeszły ze stolicy, nie są pomyślne. – Oderwał się w końcu od swoich myśli i przemówił do zebranych. – Król chce iść na wojnę, najpóźniej na wiosnę…
– Hrabia Rozanii zatruł mu umysł, psia jego mać – przerwał jeden z lordów.
– My na wojnę swoich ludzi nie damy – rzucił kolejny.
– Ani złota! – zawtórował kolejny. – Dość już królowie z Jonki zrabowali nam monet! Całe srebro spod Wężowej Góry wywożą do swoich mennic!
– To, co mówisz, panie, pachnie zdradą! – odpowiedział jeszcze inny.
– Śmiesz mnie zwać zdrajcą?! – ryknął na niego. – Mnie? Wiesz, do kogo mówisz?!
– Dostojni Panowie! – Hrabia uniósł rękę, chcąc przemówić.
– Jesteś tylko baronetem w Tarton – mówił jednak dalej jeden z lordów, nie zważając na gest swego lennika. – Twój ród nawet herbu nie miał, gdy moi przodkowie…
– Uciszcie się! – krzyknęła nagle stara kobieta siedząca pośród nich. – Pozwólcie hrabiemu mówić!
Siła głosu tej staruszki spowodowała, że nagle wszyscy przestali się wzajem przekrzykiwać.
– Dziękuję, dostojna pani Mario – zwrócił się do niej hrabia. – Zatem…
– Jeśli jednak mogłabym co nieco wtrącić – Maria z Lokrydżu, pomimo całej swej kurtuazji, nie zamierzała oddać głosu – za twym pozwoleniem, Henryku.
Hrabia nienawidził wprost, gdy zwracała się do niego po imieniu. Tylko ona jedna miała taką odwagę, a może tupet. Skinął jednak głową, pozwalając jej mówić.
– Niemądrze jest odrzucać żądanie królewskie i obrażać naszego władcę, jak czyni to lord Tarton, jednako nieroztropnie jest rzucać się w bój, nie uzgodniwszy z królem warunków – mówiła Maria. – Królowie do wojny potrzebują dwóch rzeczy: ludzi i złota, i aby je uzyskać, gotowi są na wiele ustępstw. Moja rada, Henryku, jest taka: napisz do Jonki i powiedz wyraźnie, czego żądamy. Jeśli król da nam, czego chcemy, wówczas będziemy gotowi go poprzeć. Jeśli nie, zagramy na czas. O ile prawdą jest, co ci napisano, że młody Wilhelm już wiosną chce ruszyć na Jomsborg, to czas nie jest jego przyjacielem.
– Dobra rada! – podchwycili lordowie. – Prawdę rzekła dostojna pani Lokrydż!
Przebiegła wiedźma – pomyślał Henryk. Na głos powiedział tylko:
– I my myślimy tak samo. Niech tak się stanie.
Zwrócił się następnie do swego przybocznego, który stał za jego krzesłem:
– Leonelu, przygotuj stosowny list, jutro go opieczętujemy i poślemy gońca do stolicy.
Leonel przyłożył prawą dłoń do serca i skinął głową przed swym panem. Gdy podniósł oczy, napotkał surowy wzrok Marii z Lokrydż, która przeszywała go gadzim spojrzeniem. Hrabia Henryk wstał, a wraz z nim pozostali baronowie. Wychodząc, spojrzał jeszcze w okno wielkiej sali i ze zdumieniem stwierdził, że na dziedzińcu szarzało pomimo wciąż bezchmurnego nieba. Zdawało mi się, że rada nie trwała tak długo – przemknęło mu przez głowę.
– Czyżby już zmierzchało? – spytał Leonela, który szedł krok w krok za nim.
– Nie, mości hrabio – odparł. – Dzwony świątyni wybiły dopiero godzinę po południu. Sam nie wiem, czemu tak ściemniało na zewnątrz.
– To zaćmienie – oznajmił archisolis Prochor, który dotąd milczał wciąż zamyślony nad zdarzeniami na głównym trakcie miasta. – Pani Luna stanęła przed obliczem Wielkiego Sola, który, zachwycony jej pięknem, zamknął swe jasne oko na sprawy ludzi.
– Chodźmy, zobaczmy ten taniec bogów! – wykrzyknął Henryk do zgromadzonych.
Ruszyli w kierunku schodów prowadzących na dziedziniec, zanim jednak wyszli z sieni, do hrabiego dobiegł sługa.
– Mości hrabio! Mości hrabio! – zawołał. – Dostojna pani hrabina rodzi!
– Wszak jeszcze nie czas – zauważyła podążająca za Henrykiem pani Lokrydż.
– Nie wiem tego, pani, ale dwórki pani hrabiny powiedziały, że zległa i ma bóle – oznajmił sługa. – Mówią, że wyda na świat dziecię jeszcze przed zachodem słońca.
Archisolis ścisnął w dłoni naszyjnik przedstawiający dwanaście srebrnych gwiazd okalających złote słońce, symbol jego godności. „Nadchodzi syn! Syn słońca i księżyca!”. Słowa wieszczka wciąż pobrzmiewały mu w uszach.
– Jeśli to naprawdę zaćmienie słońca, to dziecię urodzone dzisiaj czeka wielka przyszłość – powiedział Leonel do swego hrabiego.
Henryk spojrzał na kapłana.
– Co mówią na ten temat bogowie, czcigodny ojcze? – spytał.
– Wielki Sol nie skrywa swego oblicza przed byle kim, mości hrabio – odparł Prochor. – Jeśli w czasie zaćmienia twoja żona da ci syna, to z pewnością wielkie plany ma dla niego nasz Najwyższy.
Dziecię zrodzone w czasie zaćmienia, syn, który przyjdzie na świat pod takim znakiem – myśli kłębiły się w głowie Henryka. Znakiem! Nareszcie znak! Uradował się w duchu. Jeśli to prawda, jeśli Ofka porodzi teraz syna, to będzie znak i żaden z tych fanfaronów więcej nie spojrzy na mnie z góry, żaden Darlington nie powie o mnie, żem parweniusz, żadna pani Maria nie ośmieli się więcej mówić mi po imieniu! Syn zrodzony w czasie zaćmienia! Ofko, moja najdroższa, niechże cię Karsa, pani ciąży i połogu, ma w opiece!
Henryk nie szukał dłużej wyjaśnień, pognał przed siebie przez dziedziniec w kierunku sieni prowadzącej do skrzydła zamku, gdzie mieściły się komnaty jejmości hrabiny Lirwelii.
W skryptorium było duszno od upału i dymu z płonących świec. Panowała absolutna cisza, którą raz po raz przerywało jedynie skrobanie pióra o pergamin. Leonel, kanclerz i szambelan dworu hrabiego Lirwelii, niezwłocznie zajął się wypełnieniem woli swego pana.
My, Henryk, z woli naszego króla Wilhelma I hrabia Lirwelii, pan na Berleujściu, Sędziu, Pilźnie, kasztelan Wężowej Góry i strażnik południowych granic do Jego Królewskiej Wysokości Wilhelma, z łaski Regula, króla królów i szafarza koron króla Jonki, zwierzchniego księcia Hazenii Górnej i Dolnej, Porawia, Rozanii, Lirwelii etc., wymienionych ziem pana i dziedzica, niniejszym ślemy pokorne pozdrowienie, upraszając łaski naszego Króla i Pana.
Zakończył właśnie pisać nagłówek, gdy usłyszał stukanie laski o podłogę.
– Pani. – Skłonił głowę, widząc wchodzącą do skryptorium Marię z Lokrydż.
Pokręciła tylko głową i westchnęła.
– Hańba ci – mruknęła. – Wstyd przynosisz…
– Czy wstydem jest służyć swemu hrabiemu? – warknął na nią.
– Hrabiemu, psia jego mać! – zaklęła pod nosem. – Z niego taki hrabia, jak z ciebie solis. Syn rycerza i dziewki wszetecznej, który podstępem wkradł się w łaski króla niedojdy i zdobył rękę jego siostry, odbierając dziedzictwo rodu z Lokrydż.
– Za takie słowa można stracić głowę – zauważył po cichu Leonel.
– Nie będziesz mnie uczył, co mam myśleć, synu – powiedziała poważnie, siadając na taboreciku skryby. – Gdyby twój ojciec żył, a żyłby, gdyby nie zginął od miecza twego pana hrabiego – wycedziła przez zęby – zabiłby cię tu i teraz, widząc, jak merdasz ogonem przed tym szalbierzem niczym jego ogary. Ty, syn takiego rodu!
– Mój pan ojciec walczył o nasze dziedzictwo z honorem – odparł jej Leonel – i poległ. Czy chciałabyś, pani matko, abym podzielił jego los?
Milczała więc postanowił kontynouwać:
– Czy to nie ty uczyłaś mnie za młodu, że jeśli nie da się pokonać wroga w uczciwej walce, można to zrobić tylko w jeden sposób: kijem we śnie? Przyjdzie dzień, że Henryk wróci tam, skąd przypełznął, do ścieku, w którym powiła go ta suka, Katlina Bielska, ale nim tak się stanie, zapłaci nam za każdą zniewagę, którą nasza krew od niego doznała.
Maria podniosła się powoli i zbliżyła do syna. Po raz pierwszy tego dnia w jej oczach można było zobaczyć sympatię w stosunku do niego.
– Niech Antres, który wypełnia serca i prowadzi rękę tych, którzy szukają zemsty, ci sprzyja, mój synu – szepnęła, zanim odwróciła się i wyszła.
W komnatach hrabiny Lirwelii zrobiło się zupełnie ciemno. Zaćmienie weszło w szczytową fazę i księżyc całkiem przesłonił tarczę słońca. Archisolis stał przy szerokim wykuszu okiennym z uniesionymi rękami i mamrotał modlitwy ku czci Wielkiego Sola. Henryk niespokojnie chodził z kąta w kąt, czekając na wieści. Wreszcie drzwi sypialni hrabiny zostały otwarte.
– Mości hrabio – jedna z położnych skłoniła się przed Henrykiem – jejmość urodziła…
– Dwunastu niech będą dzięki! – wykrzyknął Henryk. – Uderzcie w dzwony, niech lud miasta wie, że hrabia ma drugiego syna! Zdrowyż on?! – spytał w końcu. – Silny?
– Panie – zawahała się kobieta – jejmość powiła córkę…
W komnacie zapadła złowróżbna cisza.
– Córkę? To nie może być – szepnął zaskoczony archisolis. – Wielki Sol nie przesłoniłby oblicza dla dziewczynki…
Zamilkł. W słabej poświacie znów rodzącego się światła słonecznego dostrzegł purpurową twarz hrabiego Lirwelii. Hrabia ruszył przed siebie, wyminął akuszerkę, która raz jeszcze dygnęła w ukłonie i wparował do sypialni żony.
Ofka leżała na łożu, była spocona, jej złote włosy rozsypywały się po poduszkach. Jakaś dwórka zwilżała jej twarz i usta wilgotną chustą. Przy piersi hrabiny leżało dziecko.
– Wybacz mi, panie… – szepnęła hrabina.
Gdy tylko Henryk usłyszał słaby głos żony, uszła z niego cała złość. Poczuł uścisk w dołku. Najważniejsze było, że zdrowo urodziła, że dziecko zdrowe, że żona przeżyła poród.
– Nic to, moja piękna pani – uśmiechnął się lekko i przysiadł na brzegu szerokiego łoża. – Ważne, żeś zdrowa. – Dotknął wierzchem dłoni jej czerwonej twarzy. – Na wiosnę damy szczodrą ofiarę w ogniu świątyni Karsy i ani się obejrzymy, jak na kolejne przesilenie zimowe da nam syna – zapewniał, starając się, by jego głos brzmiał słodko. – Póki co wypoczywaj, moja śliczna Ofko.
Ofka podniosła jego dłoń i ucałowała.
– Bogowie straszliwie zadrwili z hrabiego – mruknął Leonel, kończąc pieczętować list do króla pieczęcią swego pana. – Zdawało się, że znów dostąpi ich błogosławieństwa, a tu proszę.
– Nie wiemy, co znaczą takie znaki, mości kanclerzu – przystopował go Prochor. – Nadal twierdzę, że dziecko wysokiego rodu zrodzone w czasie zaćmienia to nie przypadek.
– Ale córka? – skrzywił się Leonel – Cóż warta jest córka?
– Cztery z Dwunastu są niewiastami – napomniał go kapłan. – Nie należy całkiem lekceważyć niewiast. Może i tej dziewczynce bogowie przygotowali jakąś rolę w naszym świecie? Wszak to hrabianka. Skończyłeś? – zmienił temat, wskazując na list, a Leonel skinął głową. – To daj, hrabia jest w grobowym nastroju, będzie lepiej, jeśli ja dam mu list do podpisu, na sługę bogów nie odważy się krzyczeć.
Leonel podał kapłanowi list i archisolis powoli wyszedł ze skryptorium. Na twarzy kanclerza pojawił się błogi uśmiech. Myśl, że bogowie zagrali na nosie hrabiemu poprawiła mu humor.
Jonka,
10 żniwnia 2073 roku
Morska bryza łagodziła letni skwar. Prastary zamek królów Jonki, jedną z dwóch monumentalnych budowli wzniesionych na szczycie Wzgórza Natreusza, przepełniał zapach ryb dochodzący z targu w Nowym Porcie. Słudzy poprawiali właśnie fałdy sukni młodego króla, który wciąż prężył się przed sporym lustrem. Wilhelm miał już dwadzieścia pięć lat, ale wciąż gładką twarz. Jeśli na jego licu pojawiał się zarost, to golił go starannie, gorsząc tym samym swoich poddanych przyzwyczajonych do brodatego króla Roberta IV. Złośliwi głosili zresztą, że król golił się nie tylko na twarzy. Młody syn kasztelana Włotysławia podał władcy poduszkę, na której leżało berło. Wilhelm schwycił je mocno, wyprostował się i raz jeszcze przejrzał w lustrze. Był wysoki, choć wątłej postury, i ciemnowłosy jak wszyscy w jego rodzie.
– Wasza miłość, może raczysz jeszcze raz przemyśleć swą decyzję. – Archisolis Jonki podjął kolejną próbę dotarcia do rozsądku króla. – Gdybyś choć poczekał, aż Czerwona Planeta, która rządzi wojnami, wejdzie w gwiazdy Regula, szafarza koron, to byłby dobry znak…
– Kapłańskie nudy – jęknął Wilhelm. – Czyż król nie powinien walczyć z wrogami królestwa? Czy to samo rzekłbyś, ojcze, memu przodkowi Krzesimirowi Walecznemu, gdy szedł na Bogaland? Albo Pierwszemu Robertowi, który gromił Hazenów na polach pod Czerniowcami?
– Jego wysokość ma rację – zawtórował mu jego stryj, hrabia Rozanii. – Wojna jest powinnością króla…
– Mój król słusznie raczył pominąć przydomek Pierwszego Roberta – wtrącił archisolis – którego prosty lud do dzisiaj, po ponad trzech stuleciach, zwie okrutnym.
– Jak śmiesz w mojej obecności lżyć pamięć moich wielkich poprzedników?! – Ogolona twarz króla poczerwieniała ze złości. Po chwili opanował się i teatralnym ruchem podniósł prawą rękę.
– Opuść tę komnatę, Marcjonie, nie życzymy sobie, byś dłużej przebywał w naszej królewskiej obecności! – wygłosił.
Zwrócić się do archisolisa po imieniu nie wypadało nawet królowi. Marcjon przełknął jednak zniewagę. Ścisnął w dłoni swój naszyjnik z dwunastoma gwiazdami i słońcem, po czym opuścił salę.
– Jak możesz, mój królu, tolerować tego tchórza? – jęknął syn kasztelana.
– Gdy przyszłej wiosny rozgromimy w polu Jomsborczyków, nikt nie ośmieli się tak do nas odezwać – mruknął tylko Wilhelm.
Lekko kołysząc biodrami, ruszył w kierunku drzwi swojej komnaty. Przemierzył szeroki korytarz wyściełany tkanymi kobiercami i gdy tylko słudzy otworzyli przed nim drzwi, wkroczył do wielkiej sali.
Tron wyciosany z jednego fragmentu piaskowca spoczywał pod szeroko rozpostartymi skrzydłami kamiennego orła. Posąg strzegł jonkijskich królów od zarania ich dziejów. Swymi kamiennymi oczyma spoglądał na królów odważnych i tchórzliwych, mądrych i głupich, sprawiedliwych i okrutnych. Trzynaście wieków minęło, odkąd Natreusz, syn Lithosa, nakazał wykuć ten niezwykły w swej formie baldachim nad tronem przodków. Tego dnia pod kamiennym orłem nie zasiadał jednak przewidujący Natreusz, od którego imienia wzięło swą nazwę najstarsze z dziewięciu wzgórz Jonki, ani jego bogobojny syn Halcjon, który Wielkiemu Solowi i jego Dwanaściorgu świętych dzieci wzniósł okazały solar, ani też Gumuncjusz, który choć wygrał siedem wojen i jako pierwszy ujarzmił dzikich wówczas Hazenów, to dla swej ukochanej pisał miłosną poezję. Na kamiennym tronie pod wielkim orłem zasiadał dwudziestokilkuletni chłopak o wątłych ramionach, który piskliwym głosem rozpoczął swą przemowę:
– Regul, który jest królem królów i szafarzem koron, przemówił do mnie i nakazał mi, abym w jego imieniu zdobył dla Wielkiego Sola ziemie Jomsborga – perorował do stojących przed nim baronów królestwa.
Młody rycerz o szerokich ramionach ubrany w przetykaną srebrną nicią białą tunikę z wyhaftowaną czerwoną różą podszedł do stojącego w pierwszym rzędzie hrabiego Rozanii.
– Jak udało ci się, ojcze, przekonać tego głupca, że jest gotowy do walki z Jomsborgiem? – szepnął.
Stryj króla zgromił go spojrzeniem.
– Przecież to prawda! Mój królewski kuzyn to głupiec, a królestwo jest gotowe na wojnę tak, jak nasz król do ożenku – kpił dalej młodzieniec.
– Robercie, zamilcz – warknął po cichu hrabia. – Jeśli nie rozumiesz tego, co dziś tu się dzieje, jesteś głupcem trzykroć większym od tego osła na tronie.
Król skończył właśnie swoją kilkuminutową tyradę na temat nieuniknionej wojny, do udziału w której wezwał wasali, po czym wstał i ruszył do wyjścia. Wszyscy, nie wyłączając Piotra z Rozanii i jego syna Roberta, ugięli się w ukłonach przed wychodzącym monarchą. Gdy tylko król zniknął w korytarzu wiodącym do jego prywatnych komnat, Piotr pociągnął syna w kierunku dziedzińca.
– Król pojedzie na wojnę i przegra – powiedział cicho i westchnął, gdy przechodzili przez bramę w kierunku ogrodów.
– Skąd pewność, że przegra? – spytał Robert. – Siły korony są znacznie większe niż Jomsborczyków.
– Jeśli wliczyć chorągwie lirwelijskie. A te nas nie wspomogą – odparł spokojnie Piotr.
– Skąd to wiesz? Lirwelijczyk to pies, racja, ale przysięgi danej królowi nie zlekceważy, honor mu na to nie pozwoli.
– Honor Henryka to jedno, a jego zdrowy rozsądek to drugie. – Piotr potrząsnął głową. Brak zrozumienia sytuacji u syna irytował go. – Robercie, jeśli kiedykolwiek chcesz rządzić tym królestwem, czy to jako król, czy jako jego doradca, musisz rozumieć takie sprawy. Henryk jest słaby, po śmierci królewny Paulissy związał się z Darlingtonami, sądząc, że ma po swojej stronie Lokrydżów w osobie Leonela, ale zapomniał o starej Marii. Ona jednak nie zapomniała o zemście. Im bardziej Henryk słabnie, tym bardziej Maria rośnie w siłę. Henryk nie może opuścić Lirwelii, jeśli nie chce stracić swojego rodowego gniazda – wyjaśnił w końcu. – I dlatego nie ruszy się z Berleujścia.
– Bez Lirwelijczyka mój kuzyn naprawdę przegra – zauważył Robert.
– I o to właśnie chodzi – uśmiechnął się Piotr. – A kiedy król zginie w bitwie, ty, mój synu, zasiądziesz pod kamiennym orłem jako Robert V.
– Skąd pewność, że król zginie w bitwie, nawet jeśli ją przegra? – Robert zmrużył oczy.
– Och, młodzieńcze małej wiary – roześmiał się jego ojciec. – Uwierz mi. Król z tej wojny nie powróci. – Położył dłoń na ramieniu syna.
Lensburg,
siedziba rodu von Kolbie,
22 żniwnia roku 2073
Jerzy z rodu von Kolbie, książę Obojga Hazenii, który ledwo rok wcześniej pochował ojca i otrzymał po nim tytuł oraz ziemie, dzielił właśnie z przyjaciółmi radość z narodzenia swego pierwszego syna. W zasadzie chłopiec miał już ponad trzy miesiące i rósł jak na drożdżach. Jego matka, dostojna pani Klaudia z rodu von Baldstein, źle jednak zniosła poród i długo dochodziła do zdrowia. Czekano więc na nią z ceremonią nadania dziecku imienia i dopiero teraz sproszono gości. Wśród wielu dostojnych panów z całej Hazenii, zarówno Górnej jak i Dolnej, byli też goście z innych stron królestwa, między innymi Henryk, hrabia Lirwelii i Laurenty del Pescare, książę Trantu, z którymi za młodu Jerzy von Kolbie spędził wiele czasu, włócząc się po turniejach w całym królestwie.
Spotkali się w południe, w archisolarze, głównej świątyni miasta i siedzibie jednego z dwunastu najwyższych kapłanów w królestwie. Dziecko leżało na ołtarzu, nad którym wisiał wielki złoty dysk, symbol Wielkiego Sola. Archisolis Alderyk odmawiał właśnie modlitwy mające zapewnić chłopcu pomyślność i odgonić od niego ciemne moce. W końcu skinął głową i wówczas wyznaczeni na ojców chrzestnych przyjaciele Jerzego, Henryk i Laurenty, podeszli do ołtarza. Każdy z nich położył swą dłoń na maleńkiej piersi chłopca.
– Jakie imię wybrałeś dla swego syna, dostojny panie? – spytał Jerzego Alderyk.
– Wilhelm! – odpowiedział głośno książę.
– Wilhelmie, odtąd Wielki Sol i wszystkich Dwunastu będzie cię znało pod tym imieniem! – oznajmił kapłan. – Tak też niech wołają cię ludzie!
– Wilhelm – powtórzyli równo Henryk i Laurenty.
Później dziecko zabrano z ołtarza i oddano dostojnej pani Klaudii, która natychmiast je okryła, bojąc się o jego zdrowie.
– Bez obaw, żono! – roześmiał się Jerzy, widząc jej zabiegi. – To von Kolbie, ma w sobie siłę jak my wszyscy!
Pod wieczór rozpoczęła się uczta, podczas której należało tęgo popić, aby zapewnić dziecku pomyślność na całe życie. Trzej przyjaciele siedzieli nad dzbanami miodu, które służba raz po raz uzupełniała. Rozmawiali o przyszłości syna Jerzego, ale i o innych sprawach.
– Och, nie wiecie nawet, jak jestem wdzięczny pani Karsie, że moja żona urodziła mi syna – rzekł Jerzy, wznosząc kolejny toast. – Wreszcie mój brat Cecyl przestanie się chełpić. Cały rok od narodzenia swojego Gotfryda nie dawał mi spokoju, wypominając brak następcy.
– Tobie, zdaje się, też urodziło się dziecko, prawda Henryku? – zagadnął z kolei książę Laurenty.
– Owszem, córka – roześmiał się podpity już hrabia Lirwelii. – Nazwaliśmy ją Łada, u was na północy to chyba byłoby Leda – wyjaśnił. – Osobliwa to zresztą historia, wszyscy bowiem wróżyli mi syna. Najpierw nawet czułem zawód, że bogowie zadrwili ze mnie, dając mi córkę i to w dniu, w którym Wielki Sol zawarł przed nami swe oblicze. Teraz jednak cieszę się i z córki. Ofka jest zresztą z niej tak dumna, właśnie z jej powodu nie przybyła do ciebie, Jerzy, czego szczerze oboje żałowaliśmy. Tak chciałem, byś ją w końcu poznał.
– Racja, nie znam jeszcze twojej drugiej żony – skinął głową Jerzy. – Nie myślałem, że po śmierci Paulissy się ożenisz. Król chyba nie był z tego rad.
– Nie mówmy dziś o królu Wilhelmie – mruknął Henryk.
– Jednak trudno o tym milczeć – wtrącił Laurenty. – Młodemu Wilhelmowi zamarzyło się ruszyć na wojnę z Jomsborgiem, choć po pół wieku wojen z nimi jego ojcu udało się nareszcie zawrzeć korzystny pokój.
– Ech, powiadam wam, że zgubi tym królestwo. – Jerzy westchnął. – Wszyscy mu mówili, żeby się żenił i najpierw spłodził następcę, a dopiero potem szedł na wojny. Od stuleci nie było tak, żeby król nie miał następcy i nie chciał się żenić.
– Powiadam ci, drogi Jerzy, że z tej mąki chleba nie upieczesz – rzucił Laurenty. – Dziwne rzeczy o Wilhelmie powiadają. Zresztą zawsze osobliwy z niego był chłopiec, ty wiesz to najlepiej, Henryku.
– Prawda, osobliwy – mruknął tylko Henryk, podstawiając służebnemu puchar do napełnienia.
– Mówisz tak spokojnie, druhu – roześmiał się Jerzy. – Czy nie martwi cię, że królestwo nie ma następcy?
– Mylisz się – odparł cicho Henryk, obserwując migoczący płyn w swoim pucharze. – Królestwo ma następcę. Zapominasz, przyjacielu, że moja miła Paulissa, oby bogowie karmili ją miodem, zostawiła mi syna, w którego żyłach płynie krew Roberta Prawego.
Spojrzeli na niego lekko zaskoczeni.
– Jeśli król nie wróci ze swojej wojny, pamiętajcie, moi druhowie, że mój Grzegorz jest jego najbliższym krewniakiem i ma prawa do korony – powiedział wymownie, po czym wzniósł puchar, dając znak do toastu.PIEŚŃ I Bitwa Przeznaczeń
Obóz wojsk królewskich pod Bogalandem,
20 czerwnia roku 2077
Wojna, do której król Jonki tak bardzo się śpieszył, ciągnęła się już czwarty rok. Choć baronowie zapewniali Wilhelma o swoim poparciu, to kiedy przyszło co do czego, oddali mu do dyspozycji tylko część swoich armii. Henryk Lirwelijski z początku w ogóle nie przybył na wezwanie królewskie. Wymawiał się niepewną sytuacją w swoim hrabstwie, ale wszyscy wiedzieli, iż był to tylko pretekst. Hrabia grał na czas. Zwodził monarchę, a w międzyczasie cierpliwie plótł swoje intrygi, tak jak pająk buduje swoją sieć. Wielu zastanawiało się, jakie to czary pozwoliły Henrykowi omamić Leonela z Lokrydż, który pomimo wielu okazji do zdrady i ku utrapieniu swej żądnej zemsty matki, wciąż wiernie służył hrabiemu. Uważni obserwatorzy, a takich wśród baronów Starej Jonki nie brakowało, zauważyli też, iż Henryk zaczął zbierać profity swojej zażyłości z Jerzym von Kolbie z Hazenii i Laurentym del Pescare z Trantu.
W końcu Lirwelijczyk, którego wszyscy w Jonce podejrzewali już nawet o zdradę, przyciągnął ze swoimi chorągwiami. Sytuacja była wówczas poważna. Wojska królewskie cofały się od kilku tygodni, zmuszane przez posuwającego się naprzód wroga do coraz szybszego odwrotu. Stracili już dwie ważne twierdze na pograniczu i pozwolili wejść jomsborskim armiom głęboko w ziemie Porawia. Wszyscy dowódcy tłumaczyli królowi, że należy w końcu wstrzymać odwrót i wydać bitwę. Kiedy nareszcie dotarło to do Wilhelma, okazało się, że wybrał na bitwę najgorszy możliwy teren. To właśnie próbowali przetłumaczyć mu zebrani w jego namiocie podczas rady baronowie.
– Najjaśniejszy panie, ustawienie armii proponowane przez dostojnego stryja waszej miłości to złe rozwiązanie – hrabia Lirwelii próbował wyperswadować władcy nowy pomysł taktyki podrzucony przez Piotra z Rozanii. – Musimy zrobić wszystko, aby powstrzymać atak jomsborski, nie powinniśmy atakować sami.
– To tchórzliwe podszepty, najjaśniejszy panie, nie słuchaj ich! – zaoponował Piotr. – Wybraliśmy dogodne miejsce na wzgórzu. To wystarczy, by zaatakować i zwyciężyć.
Wilhelm pokiwał mu z uznaniem głową.
– Przynajmniej niech wasza wysokość wstrzyma się z wydaniem bitwy, dopóki ziemia na stoku wzgórza nie obeschnie. Po wczorajszej ulewie grunt rozmókł – apelował Laurenty del Pescare.
Król nie słuchał go. Wstał i chwycił w rękę sztylet, jego ostrzem powiódł po mapie rozłożonej na stole.
– Wojska mają stanąć w trzech liniach, o tu. – Wbił koniec noża w miejsce, gdzie zaznaczono szczyt jednego z pagórków nadrzecznych. – Najpierw moje armie, potem twoi ludzie, von Kolbie, a na końcu chorągwie lirwelijskie.
– Panie, takie ustawienie uniemożliwi ci użycie jednocześnie wszystkich sił, co zniweluje naszą przewagę, którą dopiero co uzyskaliśmy dzięki przybyciu chorągwi Henryka! – sprzeciwił się Jerzy von Kolbie – Jak chcesz, najjaśniejszy panie, w tym ustawieniu manewrować na skrzydłach?
– Boisz się, panie von Kolbie, że splendor zwycięstwa spadnie na twego króla, a nie na ciebie? – rzucił mu wyzywająco hrabia Rozanii.
– Boję się jedynie tego, że atak pojedynczych oddziałów zostanie łatwo odparty – przekonywał Jerzy.
– Nie będą mieli sił, by odeprzeć natarcie prowadzone przez moją ciężką jazdę ze wzgórza – upierał się król Wilhelm. – Zgnieciemy ich pod naszymi kopytami. Jeśli komuś brak jest wiary i odwagi, może zabrać swoje wojska i kulić się dalej w zamkach.
Henryk i Jerzy wymienili się tylko spojrzeniami. Wilhelm po raz kolejny odrzucił ich rady a tym razem, najwyraźniej bardziej podjudzony przez stryja Piotra z Rozanii, postanowił też uderzyć w ich honor.
Obóz wojsk Henryka Lirwelijskiego,
wieczorem tego samego dnia
– Ponad trzy lata wojny i wszystko na nic! – Piotr z Darlington uderzył pięścią w stół. – I nadal nie chce słuchać rad tych, którym los króla i królestwa leży na sercu!
– Odkąd utracił twierdze w Allesztyniu i Modlinie nad Kwilą, przegrał już trzy bitwy – zauważył lord Tarton.
Henryk stał przy wejściu do namiotu, starając się złapać choć odrobinę ożywczego wiatru. Powietrze było nieznośnie duszne. Lekka tunika dosłownie lepiła się do ciała hrabiego. Jego obóz leżał na uboczu, na niewielkim pagórku o trzy czwarte mili jonkijskiej od obozu głównych sił króla. Hrabia trzymał w ręku puchar z winem, raz po raz przechylając go i obserwując, jak płyn powoli spływa po ściankach naczynia. Gdzieś daleko na horyzoncie błyskawica przecięła ciemniejące powoli niebo. Henryk spojrzał przed siebie, oczekując gromu, który pojawił się po wielu sekundach jako głuche mruknięcie. W końcu pociągnął słuszny łyk.
– Walki od ustąpienia z Allesztynia były ledwie małymi potyczkami – skwitował. – Walna bitwa odbędzie się dopiero jutro. I ją też Wilhelm przegra.
– Mości hrabio, ale teraz my tu jesteśmy, nawet jeśli nie z pełnymi siłami… – wtrącił lord Tarton.
– Słyszałeś, co ci przekazałem po porannej radzie wojennej? – spytał Henryk. – Wilhelma zaślepia młodzieńcza duma, chce atakować sam i to nie w pełnym szyku, ale wyłącznie oddziałami swoimi i swego stryja. Głupota – mruknął, znów pociągając z kielicha.
– Nieopierzony młodzieniec na czele armii! – jęknął Darlington. – Choć przy odrobinie szczęścia i jeśli zarówno my na prawym skrzydle i baronowie Hazenii na lewym zwiążemy siły wroga…
– Nie mamy skrzydeł – przerwał mu Henryk stanowczo. – Król ustawił nas inaczej, wbrew temu, co obaj z dostojnym panem Jerzym mu tłumaczyliśmy.
– Więc jutro dopełni się los Wilhelma – dodał ponuro Tarton.
– Przeznaczenie – odparł Henryk. – Takie jest jego przeznaczenie. I lepiej dla królestwa. Wkrótce będziemy mieć nowego, silnego króla.
Znów gdzieś nad horyzontem niebo rozbłysło i po dłuższej chwili nad obozowiskiem przetoczył się odległy dźwięk grzmotu. Hrabia podniósł puchar do ust i wychylił do dna.
Wzgórza opodal Bogalandu,
21 czerwnia roku 2077
Nocna burza, która przeszła nad obozowiskiem armii królewskiej i polem bitwy, nie zwiastowała niczego dobrego. Grunt na stokach wzgórza, na którym się rozlokowywali, rozmókł do reszty. Choć wojsko już od świtu stało w szyku zgodnym z rozkazem monarchy, to Wilhelm zwlekał z atakiem. Jerzy von Kolbie raz jeszcze próbował przekonać hrabiego Rozanii, by przemówił królowi do rozumu i choć opóźnił bitwę. Wskazywał na błotniste podłoże, przekonując, że atak ciężkiej konnicy w takich warunkach zakrawa na głupotę. Wilhelm jednak był pewny swoich racji. Spożył obfite śniadanie i w znakomitym nastroju wjechał na pole bitwy. Rozejrzał się ze szczytu wzgórza. Po lewej ręce, u podnóża pagórka wiła się rzeka Rawa, po prawej gęstniał las. Tylko wąski pas nadrzecznej równiny nadawał się do wydania bitwy, z pewnością jednak nie wystarczał dla rozwinięcia pełnego szyku armii królewskiej.
W końcu Wilhelm skinął głową hrabiemu Rozanii, po czym dał znak trębaczowi, by zagrał do ataku. Ruszyli poprzez wzgórze, próbując w wilgotnej ziemi rozwinąć pełną prędkość koni. Z szeregów jomsborskich nagle wysunęli się łucznicy i zaczęli razić wroga. Ich łuki nie miały może zbyt wielkich szans dosięgnąć rycerzy jonkijskich zakutych w ciężkie zbroje, z tej bowiem odległości nie były w stanie ich przebić, ale już łatwiej radziły sobie z końmi. Wiele więc wierzchowców z pierwszej linii ataku padło w błoto, zrzucając z siodeł swoich jeźdźców, zanim w ogóle czoło królewskiej armii dosięgnęło przeciwnika. Kolejni, którzy nacierali za nimi, wpadali na nich i – na zasadzie domina – również się wywracali. Wtedy ruszyła jazda jomsborska, która na widok tego, co się dzieje, chwyciła za miecze, topory i włócznie. Gdy tylko dopadła do rozbitych oddziałów królewskich, poczęła bezlitośnie wyrzynać niemogących wydostać się z błota Jonkijczyków.
Henryk i Jerzy stali na szczycie wzgórza, obserwując przerażający rozwój wydarzeń. W ciągu zaledwie chwil stało się jasne, że bitwa, z której wynikiem młody król Wilhelm wiązał tak ogromne nadzieje, jest przegrana. Jerzy miał już zakomenderować atak swoich sił wyznaczonych jako nacierające w drugiej kolejności, gdy doskoczył do niego na koniu hrabia Lirwelii.
– Nie rób tego, przyjacielu! – krzyknął.
– Tego wymaga honor i moja przysięga złożona królowi w dniu homagium – odparł tylko Jerzy.
– Jeśli teraz ruszysz na wroga, utoniesz w błocie albo rozsieką cię na części – przekonywał Henryk. – Nie uratujemy już króla ani jego ludzi, ta bitwa jest skończona. Tu i teraz nic zrobić nie możemy. Musimy zadbać o nasze oddziały, cofnąć się, przegrupować i wydać im bitwę w dogodniejszym miejscu. Choćby na przedpolach miasta!
Jerzy skinął głową. Rozumowanie Henryka, choć cyniczne, było jak najbardziej prawidłowe. Jerzy raz jeszcze powiódł wzrokiem po polu bitwy, po czym zarządził odwrót.
Rzeź rycerstwa jonkijskiego i rozańskiego, które poszło w pierwszej linii ataku, trwała aż do południa.
Berleujście,
22 czerwnia roku 2077
Ofka z Darlington, hrabina Lirwelii, pomimo iż liczyła sobie dopiero dwadzieścia jeden wiosen, czuła się, jakby już nic wartościowego nie miało jej spotkać. Jako dziewczyna raz tylko poznała smak miłości, ale zarówno jej ojciec, jak i ojciec jej ukochanego mieli inne plany. Nie po drodze było im bowiem w polityce. Darlingtonowie od dawna wspierali Henryka, a przed nim jeszcze jego ojca. Ród jej lubego zaś sprzymierzył się z panami na Wiśniczu i w końcu przegrał. Pokonanych wrogów nie nagradza się ręką córki zwycięzcy. Ofka poszła więc za Henryka, jak tylko ten zakończył żałobę po królewnie Paulissie. Podobał jej się wówczas: wysoki i barczysty, świetny rycerz, bywały na dworze. Cóż z tego jednak, kiedy on nie odwzajemniał jej uczuć. Choć odwiedzał jej alkowę regularnie i obsypywał ją prezentami, a nawet spędzał czas z dziećmi, to częściej bywał na polowaniach niż w zamku. Ofka tak bardzo pragnęła zobaczyć na własne oczy stołeczną Jonkę i poczuć splendor królewskiego dworu. Jej mąż tymczasem boczył się o coś okrutnie na młodego króla Wilhelma i na dwór jechać nie chciał. Gości w swojej siedzibie też rzadko przyjmował, raz bodaj tylko wyprawił prawdziwą ucztę, gdy na ceremonię nadania imienia młodszej z ich córek przybył książę Jerzy von Kolbie ze swoją połowicą. Właśnie: córki. Bo przecież na to też Henryk kręcił nosem. Urodziła mu dwie dziewczynki, choć za każdym razem marzył o synu. Wszystko to powodowało, że po pięciu latach od zaślubin Ofka czuła się głęboko nieszczęśliwa. Nudziła się właśnie okropnie w swoich komnatach. Nagle w głowie usłyszała pewną melodię, jaką dawno temu grywali muzykanci na dworze jej ojca w zamku Darlington. Zanuciła fragment pod nosem i zachichotała. Podniosła się i zakręciła, jakby chciała sobie przypomnieć, jak to jest tańczyć. Zajęta swoim pląsem przy muzyce, którą słyszała tylko ona, nie zauważyła nawet, że ktoś wszedł do komnaty.
– Pani – szepnął kanclerz Leonel.
Zatrzymała się nagle. Rumieniec wypełzł na jej policzki.
– Są wieści od Henryka? – spytała tylko.
Świdrował ją wzrokiem. Nienawidziła tego, że każdego dnia spotykała się z nim na dworze. Niechby już to wszystko, co było, naprawdę się wypaliło. Łatwiej byłoby jej mierzyć się z codziennością nędznej egzystencji u boku hrabiego.
– Ostatnie wieści głosiły, że król zdecydował się wydać bitwę – odpowiedział w końcu na jej pytanie.
– Co to oznacza?
Podszedł do niej bliżej.
– Że przy odrobinie szczęścia kolejny posłaniec przywiezie ci wiadomość, że jesteś już wdową – szepnął.
Spuściła wzrok i odwróciła się od niego.
– Nie mów tak, Leonelu – wyszeptała. – Nigdy tak nie mów.
– Dlaczego? Przecież oboje byśmy tego pragnęli.
Potrząsnęła głową.
– Nie wezmę na siebie takiej winy – powiedziała cicho. – Moja miłość do ciebie jest niezmienna od lat. W sercu zawsze będziesz mój, a ja będę twoja, ale niczego więcej nie możesz ode mnie oczekiwać.
Leonel szedł przez zamkowe korytarze zamyślony. Ofka nadal trzymała go na dystans. Owszem, czasem uśmiechnęła się do niego, czasem powiedziała jakieś miłe słówko, na tym jednak zawsze się kończyło. Gdy raz po raz próbował się do niej zbliżyć, odtrącała go bezceremonialnie. A przecież to z jej powodu mężczyzna w ogóle przyjął służbę na dworze Henryka. Inaczej nigdy nie zgodziłby się służyć temu, który odpowiadał za zniszczenie potęgi rodu Lokrydżów i odebranie im władzy nad Lirwelią. Gdyby tak bogowie sprawili, że Henryk zginie w bitwie od jomsborskiej strzały, marzył Leonel. Może wtedy znów pojawiłaby się szansa dla niego i Ofki?
– Dostojny kanclerzu. – Głos gwardzisty przerwał jego rozmyślania.
– Czego? – warknął.
– W kancelarii czeka na ciebie, panie, twoja matka – oznajmił strażnik.
Jeśli coś mogło tego dnia jeszcze bardziej popsuć mu humor, to właśnie wizyta matki. Maria z Lokrydż była dumną kobietą, która przedkładała obowiązki wobec rodu ponad porywy serca. Nigdy nie rozumiała uczuć, którymi kierował się Leonel. Tyle już razy słyszał od niej, że hańbi swój ród, służąc sprawcy ich poniżenia. Powtarzała mu to często, a on niezmiennie wówczas obiecywał jej, że przemyśliwuje zemstę. Początkowo nawet naprawdę obmyślał, jak zaszkodzić Henrykowi, choć, po prawdzie, nienawidził go głównie za to, że odebrał mu Ofkę. Im dłużej jednak opływał w fawory na dworze hrabiego Lirwelii, a jego życie stawało się coraz wygodniejsze, tym bardziej zemsta schodziła na dalszy plan. Wchodząc do kancelarii hrabiego, którą prowadził, układał w myślach słowa, którymi tym razem przekona swoją nieustępliwą rodzicielkę, że nadal pozostaje wierny złożonej na grobie ojca przysiędze.
– Matko. – Skłonił się przed nią.
Siedziała na krzesełku i mierzyła go wzrokiem, który tak dobrze już znał. Posunęła się ostatnio w latach. Coraz gorzej chodziła, ale jej umysł nadal był ostry jak brzytwa, a serce wciąż przepełnione gniewem.
– Mówią, że dojdzie w końcu do bitwy – zaczęła. – Prawda to?
– Prawda – odparł cicho. Stojąc przed nią, zawsze czuł się jak uczeń oczekujący od solisa kary za źle odrobioną lekcję. – Lada dzień król wyda bitwę, może nawet jutro. Jeśli Antres nam dopomoże, Henryk…
– Antres, Antres – przerwała mu. – Już ty nie zostawiaj wszystkiego na głowie boga zemsty. Wiesz przecież, że on potrzebuje ludzi jako narzędzi. – Pokręciła głową, wyrażając swoją dezaprobatę. – Twój ojciec nie zazna spokoju na tamtym świecie, póki ten parweniusz przeklęty siedzi w naszym zamku – wylewała z siebie złość. – A ty? Nadal przed nim czapkujesz. Mości hrabio, już biegnę. Mości hrabio, list przyniosłem – przedrzeźniała go.
– Matko…
Maria z Lokrydżu zamilkła na chwilę, przypatrując mu się uważnie.
– Mikołajewicz list mi przysłał – rzuciła po dłuższej przerwie. – O zdrowie zapytuje.
Leonel tylko pokiwał głową, udając, że wie, do czego zmierza.
– Wiesz, że ma córkę na wydaniu…
– Bogowie! – Westchnął. – I jeszcze to…
– A ile zamierzasz jeszcze czekać? – burknęła. – Od śmierci Augusty już dwie wiosny mijają, a ty dalej szukasz, jakbyś nie szukał i nic z tego nie wynika – łajała go. – Nie przystoi, by mąż twojej pozycji pozostawał bez żony. Ludzie w końcu zaczną gadać, a ja dość mam szeptów za swoimi plecami.
Nie odpowiedział jej. Potrząsnęła więc głową i ociężale wstała, wspierając się na lasce.
– Przemyśl to, za najdalej miesiąc muszę dać odpowiedź Mikołajewiczom – dodała jeszcze.
Powoli, postukując laską o kamienną posadzkę, wyszła z kancelarii. Leonel ze świstem wypuścił z płuc powietrze.