- W empik go
Piętnaście sekund - ebook
Piętnaście sekund - ebook
Nie zdążyli do armii Andersa, ale nieoczekiwanie otrzymali jeszcze jedną szansę wyrwania się z nieludzkiej ziemi. Przekraczając bramę obozu w Sielcach nad Oką, większość z nich nie miała wątpliwości, że oto stali się żołnierzami polskiego wojska. Pod Lenino otworzyły się przed nimi wrota piekła frontu wschodniego. Ci, którzy przeżyli – lub do 1 i 2 Armii zostali wcieleni później – doświadczyli jego kolejnych kręgów: desantów na Wiśle, przełamywania Wału Pomorskiego, zdobywania Kołobrzegu, forsowania Odry, walk na ulicach Berlina i rzezi pod Budziszynem. Ginęli tysiącami na pierwszej linii, natomiast na zapleczu frontu nie mogli zaznać spokoju przez osławioną Informację Wojskową lub NKWD...
fragment:
Kościuszkowcy opuścili okopy plutonami i ruszyli z powrotem ku Mierei. Po drodze zabrali ze sobą kilku rannych, którzy przeżyli na pobojowisku. Kiedy żołnierze dopadli rzeki, zerwali hełmy z głów i zaczęli czerpać nimi wodę i pić. Podbiegli do nich oficerowie i wyrywali im „czerpaki” z rąk, strofując, że przecież rzeka jest pełna trupów. Kilometr za Miereją czekała na nich kuchnia polowa z gorącą kawą. Żołnierze rozsiedli się wokół kuchni i kiedy padła komenda „Przygotować się do wymarszu”, nikt nie wstał. Ludzie zapadli w jakieś senne odrętwienie. Musiało minąć pół godziny, nim pozbierali się do dalszej drogi – czekały na nich kolejne maszynki do mięsa.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67121-28-6 |
Rozmiar pliku: | 9,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeden z bohaterów tej książki, pułkownik Eugeniusz Skrzypek, wspominał, jak po z trudem odpartym ataku niemieckich grenadierów tkwił z żołnierzami w zrujnowanej hali fabrycznej. Gdy czekali na kolejne natarcie, któryś z żołnierzy zaproponował, by… zagrali w rosyjską ruletkę. Zgodzili się wszyscy, łącznie z Eugeniuszem Skrzypkiem, wówczas porucznikiem, i po kolei zaczęli sobie przystawiać do głów rewolwer z jednym nabojem w bębenku, a następnie pociągali za spust. Za każdym razem słychać było „suchy trzask”, aż nagan dostał żołnierz siedzący obok Skrzypka. Ten zauważył, że nabój tkwi w komorze i obrót wepchnie go do lufy. „Instynktownie – wspominał pułkownik Skrzypek – w mgnieniu oka trąciłem go w rękę i zamiast w głowę strzelił w sufit. Wszyscy otrzeźwieliśmy, bo byliśmy po tej walce jak w malignie. Dziś, w normalnych warunkach, można powiedzieć, że to był kompletny kretynizm, ale wojna nie jest normalnym stanem człowieka…”
Trzeba się nieco wysilić, by oczami wyobraźni zobaczyć tych umęczonych do granic wytrzymałości żołnierzy między jednym z trudem odpartym atakiem a kolejną krwawą łaźnią…
Dziś rzadko wspomina się boje 1 i 2 Armii Wojska Polskiego pod Dęblinem, Magnuszewem, w Warszawie, o przełamanie Wału Pomorskiego, w Kołobrzegu, na przyczółkach odrzańskich, pod Budziszynem i wreszcie w Berlinie. Można byłoby jeszcze wymieniać wiele miejsc, w których Polacy złożyli ogromną daninę krwi i dali bezprzykładne dowody bohaterstwa. O tym, że były to zwycięstwa służące polskiej racji stanu, nie mieli wątpliwości żołnierze polscy walczący w tym samym czasie na froncie zachodnim. Warto tu przytoczyć słowa generała Stanisława Sosabowskiego wypowiedziane 23 września 1945 roku na polach pod Bersenbrück, gdzie 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa zebrała się pierwszy raz na ziemi niemieckiej na swe doroczne święto. Spadochroniarze zaprosili na nie również pancerniaków z 1 Dywizji Pancernej. Generał Sosabowski jako były dowódca brygady spadochronowej wygłosił wówczas przemówienie, w którym stwierdził między innymi:
„Nie wiemy, co nas czeka jutro. Ale wiemy jedno: że jesteśmy i będziemy żołnierzami i obywatelami Polski i tylko Polski .
Będziemy służyć Polsce:
– dla której polegli nasi Koledzy pod Arnhem i Driel;
– dla której polegli śmiercią żołnierską Polacy w kraju i na obczyźnie w ciągu sześciu lat w walce z Niemcami pod Kutnem, Warszawą, Narwikiem, na polach Lotaryngii, pod Tobrukiem, Monte Cassino, Falaise, _Gdańskiem_, _Kołobrzegiem_ i _Berlinem_ ;
– dla której ginęli nasi lotnicy i marynarze;
– dla której w obozach koncentracyjnych wśród tortur i katuszy ginęli Polacy, mężczyźni, kobiety, dzieci.
Jesteśmy i będziemy żołnierzami i obywatelami tej Polski, która, mimo wszystkie przeciwności losu i wysiłek wrogów, nie zginęła i nie zginie, bo nie zginie Sprawa, dla której giną ludzie”.
Generał Sosabowski i inni żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie znali już wtedy postanowienia konferencji w Jałcie. Wiedzieli, że Polska została przez Churchilla i Roosevelta oddana Stalinowi. Zdawali sobie sprawę z roli, jaką w kraju odgrywają samozwańcze rządy polskich komunistów, ale potrafili postawić na równi ze swymi tryumfami zwycięstwa na Wschodzie. Nie mieli wątpliwości, że będą one częścią tradycji polskiego oręża, a nie Armii Czerwonej. Dla nich żołnierz polski idący ze Wschodu nie był sprawcą nowego nieszczęścia ojczyzny, lecz należał do poddanego represjom sowieckim społeczeństwa polskiego.
Byli to niemalże niewolnicy, którzy nie zdążywszy do armii generała Władysława Andersa, stracili nadzieję, że kiedykolwiek będzie im dane odzyskać wolność i wrócić do kraju, i to, co wydarzyło się wiosną 1943 roku, uznali za prawdziwy cud. Po ewakuacji wojska Andersa na Bliski Wschód na terytorium sowieckim pozostała jeszcze kilkusettysięczna rzesza Polaków, nie licząc dawnej Polonii i obywateli polskich innych narodowości. To z nich Stalin postanowił stworzyć wojsko, które miało być przeciwwagą dla PSZ na Zachodzie i dowodzić, że w Związku Sowieckim wciąż są Polacy pragnący najkrótszą drogą wrócić do Polski. Oczywiście nie było oficjalnie jakiejkolwiek mowy o chęci przeszczepienia nad Wisłę sowieckiego totalitaryzmu. Stalin, pomny lekcji z 1920 roku, wiedział, że tworzenie polskich oddziałów w ramach Armii Czerwonej nie ma większego sensu – szkoda sił i środków. Wymyślił więc stworzenie formacji sojuszniczej – 1 Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki, która w Sielcach nad Oką szybko rozrosła się w 1 Korpus Polskich Sił Zbrojnych w Związku Sowieckim. Patronem dywizji został pogromca Rosjan pod Racławicami w 1794 roku, obowiązywały w niej polskie tradycje wojskowe i obrzędy religijne. Przybywający do obozu sieleckiego rekruci ze wzruszeniem patrzyli na biało-czerwone sztandary i Virtuti Militari za rok 1920 na piersi dowódcy dywizji pułkownika Zygmunta Berlinga. Nie mogli wiedzieć, że ten były legionista Józefa Piłsudskiego od 1940 roku pozostawał na usługach NKWD i zdezerterował z armii generała Andersa. Dla nich istotne było to, że wstępują do polskiego wojska. Jak słusznie zauważyli autorzy monografii _Bez możliwości wyboru. Wojsko polskie na froncie wschodnim 1943–1945_, Polacy przybywający do Sielc nad Oką „wiedzieli doskonale, że jest to dla nich jedyna szansa na wyrwanie się z posiołków Kazachstanu i Syberii, na ocalenie od śmierci, która codziennie zaglądała im w oczy. Sytuacja polityczna tak się ułożyła, że nie dano im możliwości wyboru. Bo cóż im pozostało? Mieli dalej pracować w sowchozach, kołchozach, fabrykach i przy wyrębie lasu za głodowe racje żywnościowe, nieustannie szykanowani i podejrzewani o sabotaż, narażeni na skierowanie do ciężkich obozów pracy, a nawet śmierć? Wielu z nich trudno było przyzwyczaić się do myśli, że będą walczyć ramię w ramię z niedawnymi wrogami, od których zaznali tyle krzywd. Czy to rozdarcie moralne nie było dla nich ciężkim brzemieniem, noszonym za winy niepopełnione?”.
Na to pytanie należy odpowiedzieć twierdząco – było brzemieniem i żołnierze wcale nie przechodzili nad nim do porządku dziennego. Nienawidzili wszystkiego co sowieckie i dawali temu wyraz niejednokrotnie już w pierwszych dniach służby w 1 Dywizji Piechoty. W maju 1943 roku zaprotestowali gremialnie, kiedy wydano im sowieckie mundury drelichowe – nie chcieli ich wkładać, choć większość miała na sobie niemiłosiernie znoszone kufajki. A kiedy pod koniec miesiąca dostarczono wreszcie mundury polskiego kroju, wielu żołnierzy zamieniło „kurice” z rogatywek, jak nazywali orzełki bez korony, na te w koronie z czasów przedwojennego Wojska Polskiego, które przechowywali i chronili jak relikwie.
Pieczęć 6 Pułku Piechoty 2 Dywizji Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego. Z archiwum Piotra Korczyńskiego
Konflikty wokół mundurów, orzełków, niechęć i podejrzliwość wobec sowieckiej kadry oficerskiej oddelegowywanej z Armii Czerwonej – to tylko wierzchołek góry lodowej, z którą mierzyli się komuniści w jednostkach 1 Korpusu. Ich sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, gdy po chrzcie bojowym pod Lenino polscy żołnierze w styczniu 1944 roku zostali przeniesieni ze Smoleńszczyzny do Sum na Ukrainie. W czerwcu tego roku korpus został przemianowany na 1 Armię Polską w Związku Sowieckim. Stało się tak dzięki napływowi nowych ochotników, którzy często mieli za sobą służbę w Armii Krajowej. Wielu z nich do wojska Berlinga trafiało pod przymusem z rozbitych przez NKWD lub Smiersz oddziałów partyzanckich. Ich oficerów aresztowano, a podoficerom i szeregowcom dawano alternatywę: albo idziecie w ślady waszych dowódców na Syberię, albo wstępujecie w szeregi Berlinga i nadal walczycie z Niemcami. Wielu godziło się na to, by ratować życie i uniknąć zesłania w głąb Rosji.
Mimo zakrojonej na wielką skalę indoktrynacji i coraz częstszych represji ze strony Informacji Wojskowej – czyli kontrwywiadu, który był w Wojsku Polskim całkowicie „obcym ciałem” przeniesionym z Armii Czerwonej – większość żołnierzy nie zmieniała swego utartego poglądu o sowieckich „sojusznikach” i rządach ich zauszników. Do tego dochodziła jeszcze fatalna sytuacja aprowizacyjna na zapleczu frontu. Z tego powodu zaczęły się masowe dezercje – zwłaszcza z 2 Armii, która przez dłuższy czas pozostawała na tyłach. Dezerterzy, nierzadko z bronią w ręku, uciekali do lasu i zasilali oddziały niepodległościowe. Informacje o tym docierały do Stalina, który w końcu zaczął się niepokoić, że jego eksperyment z polskim wojskiem wymknie się spod kontroli. Między innymi z tego powodu po stłumieniu przez Niemców powstania warszawskiego – nieudzielenie pomocy przez Sowietów także rodziło niewygodne pytania wśród polskich żołnierzy – Stalin nakazał zaostrzyć represje w wojsku. Ich ofiarą stali się przede wszystkim byli akowcy, ale nie tylko. Do Skrobowa i innych obozów internowania kontrolowanych przez NKWD trafiali także żołnierze mający za sobą służbę w Batalionach Chłopskich i wszyscy ci, na których padło podejrzenie o wrogie działania wobec nowej władzy. Od tego czasu z rozkazu Stalina wstrzymano rozwój Wojska Polskiego. Dyktator nie pozwolił również, by obie polskie armie otrzymały wspólne i samodzielne zadanie operacyjne na foncie.
Stalin dopuścił jednak polskich żołnierzy do szturmu Berlina. Dzięki nim na Tiergarten, berlińskiej politechnice, na Siegessäule i Bramie Brandenburskiej załopotały biało-czerwone flagi. Nim to nastąpiło, w walkach od Lenino do Berlina Wojsko Polskie straciło 66 886 żołnierzy. Często podkreśla się, że po powrocie z Berlina i Drezna jesienią 1945 roku wiele oddziałów Wojska Polskiego rzucono do walki z podziemiem niepodległościowym. Ten aspekt miał jednak i drugą stronę. Z pewnością żołnierze podziemia niepodległościowego nie utrzymaliby się tak długo, gdyby nie broń niejednokrotnie szmuglowana „leśnym” z koszar wojskowych przez żołnierzy tragicznych, jak ich celnie nazwano w jednej z publikacji. Na przykład w marcu 1945 roku kompania podchorążych w szkole oficerskiej wojsk pancernych w Chełmie podjęła próbę wyprowadzenia do lasu czołgów! Akcję udaremniono przez zaaresztowanie konspiratorów, zanim dotarli do parku maszynowego. Niejeden z żołnierzy podziemia niepodległościowego miał też za sobą epizod służby w armiach Berlinga, Świerczewskiego i Żymierskiego. Do lasu szły całe pododdziały, nawet z utworzonego specjalnie do walki z podziemiem Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Sowiecki dyktator nienawidził kompromisów, a w wypadku Polaków do kompromisu został jednak zmuszony – była nim właśnie 1 Dywizja Piechoty, a następnie 1 Korpus i dwie armie. Stalin nie mógł pozwolić sobie na to, by Armia Czerwona samodzielnie „wyzwoliła” Polskę. Wszelkimi sposobami starał się zabezpieczyć, by stworzone za jego pozwoleniem polskie formacje nie wymknęły się spod kontroli, ale i tak nie mógł spać spokojnie. I jeszcze jedno. Można zadać sobie pytanie, o ile bardziej czerwonoarmiści i enkawudziści hulaliby na zajętych ziemiach polskich – rabując, gwałcąc i mordując – gdyby żołnierze polscy nie stawali w obronie swych rodaków i ich dobytku…
Pieczęć 8 Pułku Piechoty 3 Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta. Z archiwum Piotra Korczyńskiego
Ktoś zauważy – przecież to, co zostało powyżej napisane, to oczywistości (może prócz cytowanego przemówienia generała Sosabowskiego, które nie jest powszechnie znane, a może jest wręcz przemilczane?). Podnosili je w swych publikacjach tak świetni badacze jak Czesław Grzelak, Henryk Stańczyk, Stefan Zwoliński, Edward Kospath-Pawłowski, Kaja Kaźmierska, Jarosław Pałka, Mikołaj Łuczniewski, Kamil Anduła i inni. Jeśli to „oczywistości”, to czemu bitew żołnierzy idących do kraju ze Wschodu wciąż nie stawia się na równi – tak jak uczynił to generał Stanisław Sosabowski – z tymi stoczonymi przez ich braci na Zachodzie? Pod Monte Cassino, Falaise, na Wale Pomorskim czy w Kołobrzegu, nawet pod nieszczęsnym Lenino – żołnierz nie prowadził kalkulacji politycznych, tylko szedł i walczył. Tyle i aż tyle.
Czemu więc kontrowersje budzą pomniki na Wale Pomorskim, czemu w Warszawie niszczeje tablica pod Muzeum Wojska Polskiego upamiętniająca ofiarę żołnierzy 3 Dywizji Piechoty idących na pomoc powstańcom warszawskim, czemu co chwilę słyszy się o inicjatywach „dekomunizacji”, która ma polegać na przykład na usuwaniu pomników upamiętniających ofiarę żołnierzy polskich? Czy ktoś zrobił badania, ilu było „prawdziwych komunistów” – cokolwiek to znaczy – wśród tej wielotysięcznej rzeszy żołnierzy poległych w czasie szturmów na niemieckie bunkry lub podczas forsowania Odry?
Nie można przemilczać tak wielkich bitew jak Wał Pomorski, Kołobrzeg, forsowanie Odry i z pewnym zakłopotaniem wspominać o biało-czerwonej zatkniętej nad Berlinem 2 maja 1945 roku… Tego nie zrobili przecież sołdaci przebrani w polskie mundury, politrucy czy funkcjonariusze Informacji Wojskowej lub Urzędu Bezpieczeństwa. Tam ginęli polscy żołnierze i zwyciężali nie dla Stalina i Związku Sowieckiego, lecz Polski – wolnej Polski. I tak samo zostali w Jałcie oszukani, jak ci w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Przypomnijmy jeszcze raz: to ponad sześćdziesiąt sześć tysięcy poległych w krwawych bojach! Dlaczego nie zasługują na zapalony znicz?
Nie wszyscy z 1 i 2 Armii WP, jak się dziś upraszcza, byli beniaminkami totalitarnego państwa. Nie wszyscy z „ochotą” szli na „leśnych” po wojnie – wręcz przeciwnie. A i sami „leśni” potrafili oddzielić żołnierza frontowego od ubeka (z czym dziś nie radzi sobie tak wielu historyków). Przykład? Proszę bardzo.
Strzelec Jan Czajka tak rozpoczynał swe wspomnienia: „Jestem chłop z Chłopów – ze wsi położonej w powiecie Rudki, województwa lwowskiego. Tam z matki Katarzyny i ojca Andrzeja Czajki przyszedłem na świat roku pańskiego 1910”. We wrześniu 1939 roku Czajka jako żołnierz 19 Pułku Piechoty bił się z Niemcami między innymi pod Kutnem i Łowiczem. 10 lutego 1940 roku jak większość Polaków spod Lwowa został zesłany z rodziną w głąb Rosji. Rąbał tajgę w Kraju Krasnojarskim, a po amnestii w 1941 roku pracował w kołchozie. Po dwóch latach trafił do 1 Dywizji Piechoty i przeszedł cały szlak bojowy. Tak opowiadał o spotkaniu z „leśnymi” gdzieś pod Siedlcami. Wiózł wtedy swych oficerów bryczką, ale ci, napotkawszy znajomych w samochodzie, przesiedli się do niego, a jemu samemu kazali wracać do oddziału. Czajka, przejeżdżając przez jakąś wieś, zauważył knajpę, a że był głodny, postanowił zrobić sobie w niej przystanek.
„W środku – wspominał strzelec Czajka – ujrzałem siedzących przy stole pułkownika, majora i porucznika. Stanąłem na baczność i zameldowałem:
– Panie pułkowniku, strzelec Jan Czajka prosi o zezwolenie pożywienia się.
Pułkownik powiedział:
– Proszę bardzo.
Usiadłem przy stole, zamówiłem schabowego i setkę wódki. Gdy jadłem, oni przysiedli się do mnie i zaczęli rozmawiać na różne tematy. Skąd pochodzę, czy jestem z 1 p p od Maksymczuka, gdzie jadę. Powiedziałem, że pochodzę spod Lwowa, a jadę do pułku. Oni też mi powiedzieli, że pochodzą spod Lwowa. Cała rozmowa była bardzo przyjemna i o nic ich nie podejrzewałem. Nie wypadało mi pytać oficerów o tak wysokich stopniach, z którego są pułku, czy też dywizji. Zapytałem tylko, dlaczego tam na płocie dużymi literami napisane jest AK. Wtedy ten pułkownik powiedział, że tu stacjonuje Armia Krajowa i oni są jej oficerami. Przeraziłem się trochę, bo polityczni u nas w pułku o akowcach różnie mówili: że oni walczą o Polskę z obszarnikami i kapitalistami, że współpracowali z Niemcami, że noszą orły na czapkach z koronami, że strzelają do naszych i takie inne. Sam na własne oczy widziałem plakat z napisem AK_ – zapluty karzeł reakcji_. Ci jednak wcale na takich złych nie wyglądali, no i w dodatku byli lwowiakami. Nie bardzo się wtedy wyznawałem i rozróżniałem tych z AK, AL czy BCh – dla mnie i wielu takich jak ja kościuszkowców wszyscy oni byli partyzantami. Po posileniu się i zapłaceniu rachunku – odmeldowałem się pułkownikowi i pojechałem do oddziału. Ze spotkania w restauracji nikomu się nie zwierzałem, bo mogłoby to dojść do oficera informacyjnego, a z nimi zawsze były tylko same kłopoty i nikt ich nie lubił”.
Z tego fragmentu jasno wynika, że zdarzenie miało miejsce jesienią 1944 roku, kiedy żołnierze Wojska Polskiego byli już mocno karmieni antyakowską propagandą. Czajka wspomina między innymi ohydny plakat, o którym będzie mowa dalej. Jest też wyartykułowany strach przed oficerem informacyjnym, czyli funkcjonariuszem zorganizowanej na kształt Smierszu Informacji Wojskowej. I są sympatyczni oficerowie AK – zaprzeczający propagandzie politruków. Dlaczego nie rozbroili żołnierza „komunistycznej armii”? Nie aresztowali go lub nawet nie postawili pod płotem i rozstrzelali… Uczynili tak nie tylko dlatego, że był ich krajanem spod Lwowa – przekonali się, że to frontowiec: żołnierz jak i oni.
Relacji o takich spotkaniach, a także o odwrotnych sytuacjach, gdy to „leśny” żołnierz gościł u kościuszkowców, przewija się we wspomnieniach sporo. Oczywiście nikt nie zaprzecza, że dochodziło do bratobójczych (tak – bratobójczych!) walk, że wojsko było rzucane do akcji przeciw podziemiu niepodległościowemu. Podkreślę to jeszcze kolejny raz: to był tragiczny czas dla wszystkich. Po obu stronach konfliktu nikomu niepotrzebną śmiercią ginęli ludzie, którym udało się przecież przeżyć wojnę! Józef Dubiński, żołnierz z 3 Dywizji Piechoty w swych wspomnieniach podkreślał, że z kolegami bardzo przeżywali akcje przeciw podziemiu niepodległościowemu, do których byli zmuszani. Dubiński służył w kompanii moździerzy, którą wykorzystywano jako osłonę akcji pacyfikacyjnych Urzędu Bezpieczeństwa. Szczególnie dramatyczne dla Dubińskiego i jego kolegów były wydarzenia pod Kazimierzem Dolnym, gdzie w obławę wpadły dwie łączniczki z Warszawy – „bardzo ładne dziewczyny; jedna w wieku 18, druga 22 lat”. I jak relacjonował dalej Dubiński: „Wieczorem ukryliśmy się pod oknem i podsłuchiwaliśmy, jak znęcano się nad nimi. Śledztwo przeprowadzały osoby z Urzędu Propagandy i Informacji oraz z Urzędu Bezpieczeństwa. Strasznie przeżywałem jęki tych biednych łączniczek. Po nocnym przesłuchaniu, rano wywieziono je do Lublina i zatrzymano w Zamku Lubelskim, który już Niemcy wykorzystywali na straszne więzienie. Doszły do nas wiadomości, że było to więzienie przejściowe dla siedemnastu tysięcy ludzi, których w tamtych latach wywożono na wschód, do »przyjaciół«. Była to rzecz straszna dla takich jak ja, gdyż miałem to za sobą i wiedziałem, co ich czeka w kazamatach i obozach pracy”.
Ten fragment chyba nie wymaga komentarza. Należy także mieć na uwadze czas – tuż po oddaniu Polski pod wpływy Stalina. Wypada też uwzględnić to, jak wielu żołnierzy – zwłaszcza tych z 1 Armii – miało doświadczenia z sowieckim aparatem represji. Nie mieli złudzeń, w przeciwieństwie na przykład do tych, którzy w szeregi Wojska Polskiego wstępowali pod koniec wojny lub zaraz po jej zakończeniu. Ciekawą uwagę na ten temat poczynił pułkownik Edward Flis: „Co dziwniejsze, niektórzy przedwojenni oficerowie, którzy przyszli do wojska z oflagów w odróżnieniu od wciąż sceptycznych w wielu sprawach oficerów frontowych – kościuszkowców, wykazywali niezwykłą aktywność na różnych zajęciach i dyskusjach, a także na spotkaniach z ludnością. Ci właśnie nowo przybyli oficerowie (może dla kariery lub czując zagrożenie) tępili wszystko »co nie po linii i nie na bazie « – słowem stali się trybunami nowej ideologii i władzy”. Historia nie jest nigdy czarno-biała, lecz wśród historyków trafiają się daltoniści…
Zamykając ten wątek, wspomnę jeszcze o doświadczeniu platerówki Adeli Żurawskiej, która na przełomie 1944 i 1945 roku otrzymała przepustkę i z warszawskiej Pragi pojechała do rodzinnej Kąkolówki. „Podczas tego pobytu w moich rodzinnych stronach – wspominała Adela Żurawska – odwiedzili mnie moi serdeczni szkolni koledzy: Emil Kuc i Emil Czernik. Przebywali ze mną nieomal bez przerwy. Odnosiłam wówczas wrażenie, że im się po prostu podobam. Miałam wtedy dwadzieścia lat i oficerski mundur na sobie. Wiele lat po wojnie, kiedy już mieszkaliśmy z mężem w Warszawie, dochodziło do częstych serdecznych i wzajemnych kontaktów z Emilem Kucem i jego żoną Bożeną. Podczas pobytów u Kuców często chętnie wspominaliśmy Kąkolówkę. Wtedy przypomniałam Emilowi ten mój pierwszy pobyt w Kąkolówce i pierwsze z nim spotkanie. Przypomniałam mu, jak serdecznie i uczuciowo z Czernikiem obchodzili się ze mną.
Emil uśmiechnął się, mówiąc: »To nie tylko to« – i wytłumaczył. Otóż zostali oni zobowiązani rozkazem do objęcia mnie ochroną w czasie mojego pobytu w Kąkolówce. Rozkaz otrzymali od swoich dowódców – ppor. Pawła Sobkowicza »Nura« i plutonowego Stanisława Sowy »Białego«, którzy pełnili odpowiedzialne, wysokie funkcje w Armii Krajowej. Emil opowiedział, że towarzysząc mi podczas mojego pobytu w Kąkolówce, cały czas mieli z Czernikiem przy sobie w kieszeni broń. Koledzy pilnowali mnie, nie odchodzili ode mnie, aż wsiadłam do autobusu w Błażowej do Rzeszowa. Nie wiedziałam wtedy, że groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony oddziału Narodowych Sił Zbrojnych, kwaterującego w Kąkolówce. Byłam w mundurze oficera armii Berlinga, niemile widzianej”. Jakiż materiał na scenariusz filmowy! Oto dwaj akowcy otrzymują zadanie ochraniania dziewczyny w mundurze porucznika 1 Armii, nieświadomej, że grozi jej śmiertelne zagrożenie ze strony eneszetowców. Czy dwaj żołnierze oddaliby życie w pojedynku z oddziałem, który teoretycznie był im bliższy ideowo…? To się nazywa paradoks historii – wcale nierzadkie zjawisko…
Paradoksem jest też więc to, że w podręcznikach szerokim łukiem omija się wysiłek zbrojny dwóch polskich armii – „polskojęzycznych formacji Armii Czerwonej”, jak podkreślają dziś niektórzy historycy. Czy tym samym nie stają się podobni do politruków tejże armii? Bo takie można odnieść wrażenie, obserwując ich poczynania.
Na froncie zachodnim tylko jedna jedyna bitwa z udziałem Polaków mogła się równać ze wschodnimi hekatombami – Monte Cassino. Lecz nawet tam zginęło o wiele mniej polskich żołnierzy niż na przykład w czasie przełamywania Wału Pomorskiego czy w bitwie budziszyńskiej. Ci, którzy nie zdążyli do Andersa z „archipelagu Gułag”, akowcy postawieni przed alternatywą: wojsko Berlinga albo obóz lub śmierć na miejscu, i wreszcie poborowi z Polski Lubelskiej walczyli w znacznie potworniejszych warunkach niż ich koledzy z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Dowodzili nimi sowieccy oficerowie – słabo ich rozumiejący, a bywało, że i wrogo usposobieni. Żołnierze ci, traktowani jak mięso armatnie przez swych zwierzchników, nie mogli liczyć na pardon ze strony nieprzyjaciela. Często – zwłaszcza pod koniec wojny – polscy żołnierze po dostaniu się do niewoli byli przez Niemców lub ich kolaborantów rozstrzeliwani na miejscu lub uśmiercani w okrutny sposób, choćby przez palenie żywcem w stodołach. Ci, którzy przeżyli kolejne starcia, musieli mieć baczenie na Informację Wojskową i „sojuszników” z Armii Czerwonej, aby nie podpaść i prosto z frontu nie trafić do katowni NKWD. Wielu nie udało się tego uniknąć, a obozy w Skrobowie czy na Majdanku to wierzchołek olbrzymiej góry lodowej, całej zabarwionej na czerwono od krwi żołnierzy, którym dziś przypisuje się odium heroldów komunizmu…
Pieczęć 3 Zapasowego Pułku Piechoty Armii Polskiej w ZSRR. Z archiwum Piotra Korczyńskiego
Jeśli iść tropem Rogera Caillois, w swym słynnym eseju porównującym wojnę do karnawału, w którym odwraca się porządek rzeczy, by stworzyć nową rzeczywistość, to żołnierze z wojska Berlinga, Świerczewskiego i Żymierskiego doświadczyli szczególnie tego surrealizmu i co więcej – są mu nadal poddawani. Postrzega się ich przez ten sam pryzmat, czy kalejdoskop – jak kto woli – przez które patrzył na nich geniusz zła: Józef Stalin. Dla niego polscy żołnierze byli niewolnikami, którym pozwolono kultywować tradycje narodowe i religię, dano broń do ręki i których wysłano na front. Przytłaczająca większość biła się w przekonaniu, że niesie krajowi prawdziwe wyzwolenie. Nie przewidzieli, i nikt tego nie przewidział, że Stalin będzie dyktował ład powojenny, bo okaże się największym zwycięzcą, a oni będą postrzegani tylko i wyłącznie jako jego narzędzie. Tyle tylko, że to fałszywa optyka – nie bójmy się stwierdzić: stalinowska. Stalin w piekle zaciera ręce, kiedy widzi, jak pomija się polskie – tak, polskie! – walki. Wymieńmy raz jeszcze: Lenino, Magnuszew, Wał Pomorski, Kołobrzeg, forsowanie Odry czy Budziszyn. Bitwy, w których nie tylko przelano morze polskiej krwi, ale i walczono w interesie polskiej racji stanu.
***
W pracy nad niniejszą książką korzystałem z licznych publikacji naukowych, popularnonaukowych i wspomnieniowych, które ukazywały się w czasach PRL i w wolnej Polsce do dziś – ich wybór zamieściłem w bibliografii. Wbrew pozorom starsze książki, choć obciążone ideologią i cenzurą, nie są do końca bezwartościowe. Ich autorzy czasem zdumiewająco wiele pomieścili między wierszami. Korzystałem również z materiałów zgromadzonych w Centralnej Bibliotece Wojskowej, Archiwum Akt Nowych i Instytucie Pamięci Narodowej. Kanwą jest jednak pokłosie spotkań z ostatnimi żyjącymi weteranami – żołnierzami 1 i 2 Armii oraz 1 Korpusu Pancernego. Przez kilka lat jeździłem po całej Polsce, zbierając relacje i wspomnienia ludzi, którzy przeżyli często niewyobrażalne cierpienia jako zesłańcy i łagiernicy w Związku Sowieckim, by po wstąpieniu do polskiego wojska przejść cały jego szlak i uczestniczyć w krwawych bitwach. Kiedy ich poznawałem, byli już na końcu swego długiego życia (wielu nie ma już wśród nas). W czasie wojny byli najczęściej podoficerami albo oficerami liniowymi niższego szczebla, więc wojnę zapamiętali z perspektywy okopu czy wizjera w czołgu. Nie odgrywali też żadnych ról politycznych. Ich całym „programem politycznym” było przeżyć i wrócić do kraju, a później ściągnąć do niego pozostającą na Syberii czy w Kazachstanie rodzinę. Byli też tacy, którzy swą służbę rozpoczynali w AK, a później ratowali życie, przyjmując propozycje nie do odrzucenia – wstępowali do armii Berlinga czy Świerczewskiego. Wszyscy byli i pozostali żołnierzami. Tym większe było i jest ich rozgoryczenie, że dziś albo się o nich milczy, albo przeinacza ich historię.
Byłem im winien tę książkę. Przeżycia jej bohaterów określiły konstrukcję i wyznaczyły rytm tej opowieści, więc nie jest ona linearna, „od A do Z”, od 1943 do 1945 roku.PRZYPISY
Spoza drutów i zon – zamiast wstępu
W cytatach z rozmów z weteranami oraz z ich relacji czy korespondencji nie stosuję dodatkowych przypisów źródłowych. Wykaz rozmów i relacji zamieściłem w bibliografii.
_Polscy spadochroniarze_. _Pamiętnik żołnierzy_, red. G. Korczyński, Kraków–Warszawa 2014, s. 445.
Cz. Grzelak, H. Stańczyk, S. Zwoliński, _Bez możliwości wyboru. Wojsko Polskie na froncie wschodnim 1943–1945_, Warszawa 1993, s. 6.
Kontrwywiad Armii Czerwonej. Smiersz to akronim od _smiert’ szpionam_ – śmierć szpiegom.
_Berlingowcy. Żołnierze tragiczni_, red. D. Czapi, komentarz historyczny M. Białas, Warszawa 2015.
B. Dańko, _Nie zdążyli do Andersa (Berlingowcy)_, Londyn 1992, s. 63.
_Berlingowcy…_, dz. cyt., s. 330.
E. Flis, _Naród niewybrany. Reportaż zesłańca i żołnierza_, Warszawa 1994, s. 116.
_Przeżycia Ady Żurawskiej w smutku i radości_, Ada Żurawska w rozmowie z Marią Wójcik, Kraków 2021, s. 113–114.
R. Caillois, _Wojna i sacrum_ _Antropologia widowisk. Zagadnienia i wybór tekstów_, red. L. Kolankiewicz, Warszawa 2008, s. 280–286.PRZYPISY
Rozpoznanie bojem
Najpierw była powieść, zaadaptowana następnie na scenariusz serialu. Powstał także komiks oraz liczne „gadżety”, jak pocztówki czy zabawki – figurki żołnierzy i modele Rudego.
Przymanowski sam pełnił później funkcję oficera politycznego.
Warto wspomnieć, że Czesław Petelski był żołnierzem Armii Krajowej, a jego żona Ewa należała do Batalionów Chłopskich (on rocznik 1920; ona – 1922). Tak Petelski pisał o swym wojennym doświadczeniu: „W 1944 w okresie powstania warszawskiego rzuciłem pracę i zgłosiłem się do pierwszego napotkanego oddziału partyzanckiego. Był to odział AK wchodzący w skład 3-go pułku piechoty. Brałem udział w koncentracji w lasach Włoszczowy, której celem, jak nam mówiono, miał być marsz na odsiecz Warszawie. Nigdy do tego nie doszło. Uczestniczyłem natomiast w kilku potyczkach i dwóch dużych obławach. Po dekoncentracji oddziału ukrywałem się na wsi w rejonie Opoczna. Tam na skutek denuncjacji zostałem w grudniu 1944 aresztowany i osadzony na gestapo w Opocznie. Następnie wraz z kilkoma innymi kolegami zostałem przewieziony do więzienia w Tomaszowie Mazowieckim. Styczniowa ofensywa uchroniła mnie od egzekucji, a fakt, że pierwszym człowiekiem, jakiego zobaczyłem po wyjściu z celi więziennej, był żołnierz radziecki, zdecydował być może o mojej dalszej drodze życiowej”. Za: K. Kornacki, _Ewa i Czesław Petelscy – w krainie_ PRL_-u_ _Autorzy kina polskiego_, red. G. Stachówna, B. Zmudziński, t. 2, Kraków 2007, s. 44–45.
Nazwa „partyzanci” wzięła się stąd, że wielu współpracowników i zwolenników generała Moczara służyło z nim wcześniej w Armii Ludowej.
Każde większe zwycięstwo Armii Czerwonej, a także Wojska Polskiego było wymieniane w oficjalnych komunikatach radiowych i prasowych oraz upamiętniane salutem armatnim.
Autor popularnej wówczas książki _Frontowe drogi_.
Można tylko domniemywać, czy i dzisiaj filmowcy, którzy chcieliby tematem swoich filmów uczynić na przykład bitwę pod Monte Cassino lub powstanie warszawskie, nie mieliby tych samych problemów co Petelscy pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Wszak wejście 2 Korpusu do bitwy o masyw Monte Cassino było naznaczone mnóstwem błędów i kontrowersji (słynne oskarżenie generała Andersa przez Naczelnego Wodza generała Kazimierza Sosnkowskiego o to, że kosztem swoich żołnierzy chce od aliantów uzyskać „biały pióropusz”), nie mówiąc już o kontrowersjach towarzyszących decyzji o rozpoczęciu powstania w Warszawie. Słowem, czy jest możliwy film taki jak _O jeden most za daleko_ (1977), w którym reżyser Richard Attenborough niekompetencję (by nie powiedzieć – głupotę) planistów operacji „Market-Garden” skonfrontował z bohaterstwem dowódców liniowych i żołnierzy (w tym 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej generała Stanisława Sosabowskiego), którzy musieli ich plany realizować w walce.
Piszący te słowa przekonał się o tym na własne oczy, uczestnicząc w seansie _Jarzębiny czerwonej_ w kinie plenerowym, który urządzono podczas obchodów bitwy pod Studziankami w 2017 roku. Projekcja odbywała się wieczorem, w czasie festynu, i licznie zgromadzeni młodzi ludzie – rozbawieni muzyką i piwem – zaczęli nagle z uwagą śledzić to, co rozgrywało się na ekranie. Zadziałała prawdziwa magia kina.
_Berlingowcy. Żołnierze tragiczni_, red. D. Czapi, komentarz historyczny M. Białas, Warszawa 2015, s. 300–301.
Tamże, s. 300.
Kilka relacji znalazło się w książkach: _Jedno z moich imion brzmi życie. Rozmowy z tymi, którzy przetrwali piekło wojny_, Warszawa 2019 oraz _Przeżyłem wojnę… Ostatni żołnierze Walczącej Polski_, Kraków 2021. Cytaty, przy których nie ma podanego przypisu źródłowego, są zapisem relacji lub rozmów weteranów z autorem.
A właściwie „sojusznicy naszych sojuszników” – tak nazywały oficjalnie Sowietów polskie władze emigracyjne po tym, jak Stalin zerwał z nimi stosunki dyplomatyczne w 1943 roku.
Wielu weteranów przypuszcza, że Sowieci od razu go zlikwidowali, by ułatwić sobie zadanie z jego oddziałem.
Mieczysław Wieruszewski poprosił, by w książce pominąć imiona jego rodziców i brata.
Mieczysław Wieruszewski ustalił, że jego rodzice trafili do getta w Łasku. Niemcy przeprowadzali wówczas eksperymenty z gazowaniem ludzi w samochodach. W ramach likwidacji tego getta wszyscy przetrzymywani w nim Żydzi zostali zawiezieni do Chełmna nad Nerem i tam zgładzeni w ciężarówkach, do wnętrza których pompowano spaliny z rur wydechowych.