- W empik go
Piętnastoletni kapitan - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2008
Ebook
7,68 zł
Audiobook
14,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Piętnastoletni kapitan - ebook
Piętnastolatek Dick Sand w dramatycznych okolicznościach obejmuje dowodzenie na brygu Pilgrim. Podczas pełnej przygód podróży przez najdziksze obszary ziemskiego globu młody marynarz musi stawić czoła wielu niebezpieczeństwom. Od przemyślności, odwagi i zręczności chłopca zależy ocalenie jego przyjaciół.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7895-247-3 |
Rozmiar pliku: | 823 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Na pokładzie „Pilgrima”
W pierwszych dniach lutego 1873 r. dwumasztowy statek „Pilgrim” znajdował się pod 43o57' szerokości południowej i 165o19' długości wschodniej, według południka Greenwich.* (*Greenwich – dzielnica Londynu nad Tamizą, przechodzi tam południk zerowy).
Był to bryg* (*Bryg – żaglowiec dwumasztowy z ożaglowaniem rejowym) specjalnie przystosowany do połowu wielorybów; zbudowany był w San Francisco i należał do Jakuba Weldona, który sprzedał go przed dziesięcioma laty kapitanowi Hullowi. Aczkolwiek bryg ten był najmniejszym z całej floty tego bogatego właściciela statków, był jednak zaliczany do najlepszych.
„Pilgrim” był godny swego kapitana, zaś ten ostatni cieszył się od dawna utrwaloną już sławą wytrawnego marynarza i niezrównanego łowcy wielorybów. Ze względu na małe rozmiary statku, jego załoga była bardzo nieliczna, gdyż składała się zaledwie z pięciu majtków. Ilość ta była niewystarczająca do łowów, lecz pan Weldon, idąc za przykładem wielu amerykańskich właścicieli statków wielorybniczych, wolał kompletować załogę po przybyciu statku do Nowej Zelandii, gdzie ludzi szukających pracy jest zawsze aż nadto.
Aczkolwiek polowania miały zazwyczaj przebieg – dla „Pilgrima” – nader pomyślny, ostatnia ekspedycja była dziwnie nieudana. Nie poszczęściło się absolutnie. Wielorybów nie spotkano zupełnie i trzeba było polegać na kaszalotach, na które polowanie nie należy do najbezpieczniejszych. Lecz i tych upolować zdołano małą liczbę, tak iż tylko niewielką ilość beczek zdołano wypełnić tranem. Wobec takiego niepowodzenia, kapitan Hull miał zamiar skierować swój statek jeszcze bardziej na południe, ku biegunowi, lecz projektu tego nie mógł zrealizować, ponieważ zebrana dorywczo załoga zaczęła nagle wyrażać swe niezadowolenie. Wobec tego, kapitan Hull uznał za wskazane pozbyć się jak najprędzej wszystkich przygodnie najętych majtków, którzy mogli się okazać nader niebezpiecznymi dla całego statku. Ostrożny kapitan, tłumiąc gniew, od razu zmienił kierunek i skierował bryg ku Nowej Zelandii.
W połowie stycznia zbliżył się on ku brzegom Auckland* (*Auckland – miasto w Nowej Zelandii, na Wyspie Pn., zał. 1840, główny port morski i ośrodek przemysłowy kraju), a następnie zarzucił kotwicę w Waitemata* (*Waitemata – zatoka Oceanu Spokojnego, nad którą leży Auckland), gdzie pozbył się całej zbuntowanej załogi.
Na statku pozostali wtedy amerykańscy majtkowie, którzy byli, rzecz zrozumiała, krańcowo przygnębieni niepomyślnym wynikiem wyprawy, jak również przedwczesnym jej zakończeniem. Jeszcze bardziej był zmartwiony kapitan Hull, który zły wynik uważał wprost za hańbę dla siebie. Starał się więc usilnie o zebranie nowej załogi, lecz zabiegi te nie zostały uwieńczone powodzeniem, ze względu na to, iż było już zbyt późno na zawieranie podobnych kontraktów. Z konieczności więc należało pogodzić się z losem i uważać wyprawę za zakończoną. Przeklinając w duszy zbuntowaną załogę, kapitan miał już porzucić Auckland, gdy inne okoliczności zmusiły go do dalszego przebywania w porcie, a w dodatku sprawiły, iż „Pilgrim”, zamiast beczek z tranem, dostał najniespodziewaniej na swój pokład pasażerów, choć pasażerskim statkiem nigdy nie był.
Niezwykłym zbiegiem okoliczności zdarzyło się mianowicie, iż w Auckland znajdowała się pani Weldon ze swym pięcioletnim synkiem, Jankiem. Przybyła ona tam wraz ze swym mężem i miała z nim razem powrócić również do San Francisco* (*San Francisco – miasto w USA w Kalifornii nad Oceanem Spokojnym), czemu jednak stanęła na przeszkodzie nagła choroba małego Janka. Pan Weldon musiał wracać, gdyż jego rozliczne interesy domagały się tego i z tej przyczyny pani Weldon pozostała w Auckland sama.
Trzy długie miesiące przeżyła pani Weldon z mężem w rozłące. Ukochany jej synek wrócił jednak w tym czasie całkowicie do zdrowia i mógł już śmiało udać się w podróż, na nieszczęście jednak ani jeden statek nie płynął do Kalifornii i pani Weldon skazana być mogła na długie miesiące oczekiwania.
W odległych czasach Nowa Zelandia nie miała jeszcze bezpośredniego połączenia z Kalifornią i chcąc się tam dostać, należało przedtem jechać do Australii, do Melbourne* (*Melbourne – miasto w Związku Australijskim, stolica i główny port stanu Wiktoria), stamtąd – do brzegów Panamy i tam dopiero oczekiwać na rejs do San Francisco. Taki sposób podróżowania, z licznymi przesiadkami jest niewygodny i uciążliwy dla każdego, a cóż dopiero dla młodej kobiety, obarczonej małym dzieckiem!
Toteż pani Weldon szczerze się ucieszyła, gdy posłyszała o przybyciu do portu „Pilgrima”, i niezwłocznie zwróciła się do kapitana Hulla z prośbą, by ten zechciał przyjąć na pokład ją wraz z synkiem, a także i towarzyszącego jej kuzyna Benedykta, oraz wierną niańkę chłopczyka, Murzynkę Noon, która całe swe życie spędziła w domu Jakuba Weldona. Perspektywa odbycia długiej podróży na małym statku, o wyporności 400 ton, bynajmniej nie przerażała pani Weldon, zwłaszcza iż znała ona kapitana Hulla jako doskonałego marynarza i miała do niego olbrzymie zaufanie.
Kapitan Hull propozycję pani Weldon przyjął z radością i natychmiast oddał do jej dyspozycji swą kajutę kapitańską, ażeby mogła odbyć podróż w warunkach możliwie najdogodniejszych, co było tym konieczniejsze, iż rejs miał trwać 30 do 40 dni.
Faktem, w pewnej mierze niekorzystnym dla pani Weldon, była ta okoliczność jedynie, iż „Pilgrim” musiał bezwarunkowo parę dni zatrzymać się w Valparaiso* (*Valparaiso – miasto w Chile, główny port handlowy na zachodnim wybrzeżu Ameryki Pd.) w Chile, gdzie miał wyładować część swych wypełnionych tranem beczek. Ale z tym trzeba się było pogodzić. Poza tym pani Weldon była młoda, silna i zdrowa – nie obawiała się więc trudów podróży.
Co do kuzyna Benedykta, ten bez jednego słowa sprzeciwu zgodził się na wszystko, zdając się całkowicie na wolę swej kuzynki. Kuzyn Benedykt był w ogóle typem człowieka, który zgadzał się zawsze i na wszystko, nie dlatego, by był tak zgodny, lecz że wszystko było mu najzupełniej obojętne. Był on człowiekiem najzacniejszym, lat około pięćdziesięciu, lecz tak niezaradnym, iż wprost nie sposób było pozostawić go bez opieki. Było to życiowe dziecko. Pani Weldon traktowała go, jakby był jej drugim synkiem, starszym, ale o wiele mniej aniżeli jej Janek rozgarniętym. Nie szczupły, ale wprost chudy; twarz miał również wydłużoną, kościstą, włosy długie i gęste; charakterystyczną cechą tej oryginalnej postaci były bardzo długie ręce i nogi. Natrętnym nie był, przykrym również; zanudzał jednak wszystkich, a nawet i siebie. Dodatnim rysem jego charakteru było to jednak, iż był bardzo zgodny i łatwy w pożyciu. Zaliczyć go było można raczej do świata roślin, aniżeli do istot, żyjących indywidualnym swym życiem. Był jak drzewo, wysoko strzelające ku niebu, nie dające ni cienia, ni owoców. Dobry, szlachetny, prawy... jego pragnieniem było być użytecznym, lecz nie leżało to w jego możliwościach. Każda chęć zrobienia komuś przysługi kończyła się dla kuzyna Benedykta jakąś komiczną katastrofą. Mimo to poczciwy niedołęga cieszył się ogólną sympatią, był lubiany za swe złote serce, wypełnione zresztą po brzegi jedną jedyną namiętnością: miłością nauki.
Jego pasją była entomologia, tj. nauka o owadach. Jej poświęcał wszystkie dni, a często i nieprzespane noce.
By wzbogacić swe zbiory, kuzyn Benedykt udał się z państwem Weldon w daleką podróż do Nowej Zelandii. Gdy zaś pani Weldon zdecydowała się powrócić do San Francisco na pokładzie „Pilgrima”, kuzyn Benedykt zgodził się bez żadnego namysłu na to, iż jej będzie towarzyszyć również i w powrotnej drodze.
Nie upłynęły trzy dni, a pani Weldon wraz z synkiem, kuzynem Benedyktem i z Noon znalazła się na pokładzie „Pilgrima”. Gdy to się już stało, kapitan Hull chciał od razu dać rozkaz podniesienia kotwicy, lecz powstrzymał się, a następnie zbliżył się do pani Weldon ze słowami:
– Szanowna pani zechce po powrocie zakomunikować swemu małżonkowi, iż na własną odpowiedzialność wsiadła na pokład „Pilgrima”.
– Cóż to ma znaczyć, drogi kapitanie? – ze zdziwieniem zapytała pani Weldon. – Czyżby pan przypuszczał, że mi grozi jakieś niebezpieczeństwo?
– Nie, pani, tego nie musi się pani obawiać – kategorycznym tonem odpowiedział kapitan, ale widać było, iż zapytanie pani Weldon trochę go dotknęło. – „Pilgrim” jest brygiem doskonałym, któremu śmiało można zaufać; jednak wszystko jest w ręku Boga i nigdy ręczyć nie można za to, co się stanie. Nie będzie pani również miała tutaj należnych jej wygód.
– Ależ jeżeli tylko o to chodzi, to nie ma o czym mówić, kapitanie! – zawołała z wesołym śmiechem młoda kobieta. – Możemy śmiało ruszać w drogę.
Wobec tego „Pilgrim”, dnia 22 stycznia podniósł kotwicę, a 2 lutego znajdował się już na niezmierzonym oceanie, w punkcie, który wskazaliśmy na początku tego rozdziału.ROZDZIAŁ II
Dick Sand i historia jego życia
Początek podróży był bardziej niż pomyślny. Bez względu na małe wymiary statku i brak wygodnych kajut pasażerskich, pani Weldon zdołała się ulokować wygodnie w dość prymitywnie urządzonym pomieszczeniu kapitana. Na szczęście kajuta była dosyć obszerna, więc w dzień zmieniała się ona w salon jadalny, w którym zasiadali do stołu: pani Weldon, Janek, kuzyn Benedykt i kapitan.
Ci dwaj ostatni znaleźli schronienie: pierwszy w kajucie pomocnika kapitana, zaś drugi – w obszernym pomieszczeniu, które normalnie było przeznaczone dla załogi przygodnie werbowanej.
Stali majtkowie „Pilgrima” mieli swą oddzielną kajutę, którą od pięciu lat wspólnie zajmowali. Byli to ludzie doskonale znający morze i bardzo do swego kapitana przywiązani. Wszyscy oni byli zadowoleni ze swej służby, ponieważ pan Weldon nagradzał szczodrze ich pracę.
Jednym jedynym człowiekiem zupełnie obcym na pokładzie „Pilgrima” był kucharz, Negoro, przyjęty do służby w Auckland na miejsce dawniejszego, Niemca, który zbuntował się wraz z resztą załogi.
Portugalczyk Negoro zaofiarował swe usługi i został przyjęty. Okazało się, iż był to człowiek dobrze znający swą pracę i obowiązkowy. Z morzem był on również, jak się zdawało, nieźle zaznajomiony. Choć nowo przyjęty kucharz wypełniał wzorowo swe obowiązki, był cichy, zgodny i gotował bardzo smacznie, kapitan nie był zadowolony z siebie, iż go przyjął na pokład, a to z tej przyczyny, iż nic nie wiedział o jego przeszłości. Nikt mu Negora nie polecił, bo nikt go nie znał. Uporczywe milczenie tego czterdziestoletniego, bladego i ponurego Portugalczyka, jego stalowe, zimne, o złym wyrazie oczy, wreszcie urągliwy uśmiech na jego wąskich wargach również nie bardzo przypadały kapitanowi do gustu.
Czy Negoro posiadał jakieś wykształcenie?... Czym się dawniej zajmował? Gdzie się urodził i wychował?... Wszystkie te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Kapitan wiedział tylko to, iż Negoro pragnął opuścić statek w Valparaiso. Czy miał tam rodzinę, do której zmierzał?... Czy też stamtąd chciał się udać gdzieś dalej? – było to absolutnie niewiadome. Sternik Howick był zdania, że kucharz „posiada wychowanie, jakiego i oficer by się nie powstydził”, ale były to subiektywne jedynie wrażenia, na niczym nie oparte. Prawda, iż wyrażał się on nieco wytworniej, aniżeli ogół majtków, ale to jeszcze nie dowodziło niczego. Twierdzić cokolwiek o nim stanowczo – było nie sposób. Był tajemniczy – oto wszystko. Robił wrażenie tajemniczego z tej może przyczyny jedynie, iż trzymał się w odosobnieniu, z dala od wszystkich. A tacy ludzie nie są lubiani.
Pomocnikiem kapitana na „Pilgrimie”, wobec braku starszego oficera, był tak zwany „ochotnik”, młodzieniec, który dopiero się kształcił w szkole marynarzy, lecz który na statku pełnił obowiązki zwykłego majtka, nie z potrzeby, lecz by tym sposobem zdobyć wiedzę praktyczną. Dick Sand, tak się nazywał ów młodzieniec, urodzony był w Ameryce Północnej, w okolicach Nowego Jorku. Nie było to pewne, ponieważ biedny chłopiec był podrzutkiem, którego dobrzy ludzie znaleźli na ulicach tego wielkiego miasta; imię Dick – Richard otrzymał, ponieważ takie właśnie imię nosił człowiek, który go znalazł na ulicy, zaś nazwisko Sand – z racji mielizny, na której został znaleziony, a która nosi miano „Sandy Hook”. Pierwsze wychowanie maleńki Dick otrzymał w ochronce, przy czym bardzo szybko pojął swe smutne położenie i ocenił, iż ochronka, choć starannie prowadzona, nic mu nie da, bo nic mu dać nie jest w stanie. Toteż mając osiem lat zaledwie, uprosił swoich przełożonych, aby ci zechcieli go oddać na jakiś statek. Jego prośba została wysłuchana i Dick znalazł się wkrótce na pasażerskim statku, kursującym regularnie pomiędzy portami Południowej i Północnej Ameryki.
Na statku tym nie tylko pasażerowie, ale i oficerowie zajęli się bardzo życzliwie bezdomnym sierotą i zaczęli go kształcić tak, iż Dick po trzyletniej na tym pasażerskim statku służbie, zdał egzamin do wyższej szkoły marynarskiej, do której został następnie przyjęty dzięki protekcji kapitana Hulla. Zacny ten człowiek opowiedział dzieje chłopca swemu chlebodawcy, panu Weldonowi i sprawił, iż bogaty właściciel okrętów zajął się losem Dicka, co spowodowało, że i profesorowie w szkole zajęli się gorliwie jego nauką i w rezultacie pojętny, pilny i pracowity chłopiec w piętnastym roku życia posiadał już wiedzę bardzo rozległą.
Ponadto Dick był zbudowany jak atleta: był silny, gibki i zręczny. Oczy miał niebieskie, włosy ciemne. Zawód marynarski wyrobił w nim energię, bystrość, szybką orientację i przedsiębiorczość. Nadmierna umysłowa praca wyczerpała jednak nieco organizm młodego chłopca, więc sam kapitan Hull poradził mu, ażeby przyjął on na krótko obowiązki praktykanta na „Pilgrimie”, co będzie z dużą korzyścią dla jego wiedzy praktycznej. Dick zgodził się na to z ochotą i tak znalazł się na pokładzie statku.
Pani Weldon znała Dicka jeszcze z San Francisco, toteż na jego widok bardzo się ucieszyła. Jeszcze bardziej był uradowany widokiem swego przyjaciela mały Janek, dla którego Dick był zawsze bardzo dobry.
Podróż odbywała się, jak dotąd, w warunkach dość sprzyjających, chociaż kapitan uskarżał się nieco na wiatr nie najpomyślniejszy, który mógłby, dmąc dłużej w tym samym zachodnim kierunku, przedłużyć znacznie podróż.
Monotonię jazdy ożywił, dnia 16 lutego, około godziny dziewiątej rano, wypadek nie tak znów często zdarzający się na oceanie.
Pogoda w tym dniu była jasna, słoneczna i cicha. Korzystając z niej, Dick i Janek wesoło zabawiali się na pokładzie, a następnie wdrapali się po maszcie aż do bocianiego gniazda.
Gdy się tam znaleźli, na twarzy Dicka zamarł nagle niefrasobliwy śmiech, chwilę patrzył on uważnie na jakiś oddalony punkt, a następnie zawołał głośno: – Rozbity statek!ROZDZIAŁ III
Rozbity statek
Krzyk ten zwabił wszystkich na pokład. Nie mówiąc o kapitanie, pani Weldon i Noon, nawet kuzyn Benedykt oderwał się od swych zbiorów i zaciekawiony wychylił głowę zza drzwi swej wiecznie zamkniętej kajuty. Jeden tylko Negoro pozostał głuchy, jak zwykle, najzupełniej obojętny nawet na ten wypadek. Cóż go obchodzić mógł cudzy rozbity statek?
Wszyscy wpatrywali się z uwagą w daleki, ciemny punkt na morzu, znajdujący się od nich w odległości trzech mil.
– Nie ma wątpliwości, że jest to wrak! – powiedział kapitan.
– Ach, Boże! – zawołała wtedy pani Weldon – Kapitanie, śpieszmy tam!... Przecież na tych szczątkach znajdować się mogą ludzie oczekujący pomocy!
– Przekonamy się o tym – odpowiedział spokojnie Hull, który, zwracając się następnie do sternika, zakomenderował:
– Howicku, skieruj statek ku rozbitym szczątkom.
W bardzo krótkim czasie „Pilgrim” znalazł się w odległości pół mili od wraku. Wtedy wszyscy z całą dokładnością zobaczyli, iż statek, leżący na lewym boku, był ciężko uszkodzony i fale zalewały jego część znajdującą się już w wodzie.
– Tutaj miało miejsce zderzenie dwóch statków – powiedział z bólem w głosie kapitan Hull, pokazując pani Weldon dużą szczelinę widniejącą w prawej burcie okrętu – gdyby otwór ten znajdował się pod wodą, statek zatonąłby już dawno; na szczęście stało się inaczej.
– No, w takim razie chwała Bogu, że przynajmniej na tym nieszczęsnym statku nie ma rozbitków – rzekła z westchnieniem ulgi pani Weldon – bo przecież statek, który był winowajcą zderzenia, musiał wziąć niewątpliwie całą załogę statku poszkodowanego na swój pokład.
– Tak przynajmniej statek ten powinien zrobić – odpowiedział kapitan – mogło się stać i inaczej, mianowicie tak, że załoga tonącego statku zmuszona została do szukania ratunku na swych własnych szalupach. Bardzo często się bowiem zdarza, iż statki, które wyszły cało z wypadku, ratują się ucieczką, ażeby uniknąć odpowiedzialności.
Pani Weldon podniosła wtedy na mówiącego swe piękne, pełne zdumienia oczy.
– Czyżby mogli się znaleźć ludzie – zawołała – do tego stopnia podli, by pozostawić bez ratunku tonących, świadomi tego, iż są winni nieszczęściu? Czyżby mógł się znaleźć kapitan do tego stopnia nieludzki?
– Niestety, podobnego rodzaju nikczemnicy trafiają się dość często pomiędzy żeglarzami wszystkich narodowości, zaś najczęściej – pomiędzy Anglikami. Chęć uniknięcia odpowiedzialności, a zwłaszcza obawa, iż w razie stwierdzenia winy trzeba płacić odszkodowanie za uczynione straty, sprawia, iż winowajcy, nie troszcząc się o załogę skazaną przez nich na zagładę, szybką ucieczką starają się zatrzeć swój ślad. I w tym wypadku tak właśnie się niewątpliwie stało, zaś moje mniemanie opieram na fakcie, że nie widzę przy burcie tonącego statku ani jednej łodzi ratunkowej. Gdyby załoga była przyjęta na pokład tamtego statku, szalupy by pozostały.
– Może jednak zostały one porwane falami – nieśmiało odważył się wtrącić swe zdanie młody Dick.
– Byłyby wtedy resztki sznurów, a tych nie widzę tutaj – odpowiedział kapitan. – Wynika stąd, iż były opuszczane na wodę przez samą załogę.
– A więc należy jedynie prosić Boga, ażeby nieszczęśliwym pozwolił cało dotrzeć do brzegów – żałosnym głosem powiedziała pani Weldon.
– Niestety!... Stać by się to mogło cudem jedynie. Najbliższy ląd jest tak daleko, iż nadzieja ocalenia równa się zeru.
– Mamo, mamo! – wmieszał się nieoczekiwanie do rozmowy mały Janek. – Mnie się zdaje, iż z tamtego statku dochodzi do nas jakiś głos. Może więc tam ktoś został?
Te słowa chłopca zastanowiły wszystkich. Zaczęli się uważnie przysłuchiwać.
– Mam wrażenie – powiedział Dick – jakbym słyszał szczekanie psa.
– Tak jest – zawołał radośnie Janek – to piesek szczeka! My go uratujemy, prawda, mamusiu?...
– Poproś o to kapitana, dziecino moja! On jest tutaj panem – odpowiedziała ciepłym głosem pani Weldon. – Jestem jednak przekonana, że wysłucha on twej prośby.
– Uczynię to bez najmniejszego sprzeciwu, proszę pani. Grzechem by było pozostawiać na pastwę głodowej, powolnej śmierci nieszczęśliwe stworzenie.
Po wypowiedzeniu tych słów zacny kapitan zwrócił się z rozkazem do sternika:
– Hallo!... zatrzymać statek i spuścić na wodę szalupę. Dicku – mówił dalej kapitan, zwracając się do praktykanta – popłyniesz ze mną, aby obejrzeć szczątki i przyprowadzić na statek tego nieszczęśliwego psiaka.
– Słucham! – odpowiedział młody chłopiec, przywykły do ślepego posłuszeństwa.
Nie upłynęło pięć minut, gdy mała łódka kapitańska płynęła ku resztkom rozbitego statku, popychana dwoma parami wioseł, znajdujących się w żylastych rękach dwóch marynarzy. Młody Dick zajął miejsce przy sterze i skierował łódkę ku rufie, gdzie jak się wydawało, najłatwiej było można wydostać się na pokład.
W miarę zbliżania się statku, szczekanie słychać było coraz wyraźniej, aż na koniec wielki pies ukazał się na pokładzie, utrzymując się z trudem na pochyłości.
– Dicku!... stop! – zakomenderował kapitan.
Pies, na widok zbliżających się, zaczął ujadać gwałtownie, a następnie wyć żałośnie i podbiegać do drzwi prowadzących do wnętrza statku.
– Czyżby się tam ktoś znajdował? – krzyknął kapitan.
– Uważaj, piesku, uważaj, bo spadniesz – wołał tymczasem z oddali mały Janek, przesyłając psu pocałunki.
Pies na ten głos ucichł nagle, wyciągnął mordę i zaczął węszyć.
W tej samej chwili ze swego kuchennego państwa wyszedł na pokład Negoro i w milczeniu, jak zazwyczaj, zbliżył się ku przodowi statku.
Zaledwie Negoro zaczął się zbliżać ku rozbitemu statkowi, idąc po pokładzie „Pilgrima”, zachowanie psa zmieniło się zasadniczo. Ze wściekłym ujadaniem zaczął się rwać ku „Pilgrimowi” i była taka chwila, iż chciał się już rzucić do wody.
Brwi Portugalczyka na widok psa zmarszczyły się, a twarz, zawsze blada, nabrała ziemistych odcieni. Negoro niczym nie ujawnił swego wzburzenia i, równie spokojnie jak przyszedł, wrócił do swej kuchni, jakby nie znajdując nic ciekawego w widoku tonącego statku.
– Co się temu psu nagle stało, wściekł się, czy co? – zapytał kapitan Hull ze zdziwieniem.
Lecz wraz z odejściem Negora i pies uspokoił się momentalnie.
– Biedak, najwidoczniej ginie z głodu – zrobił uwagę kapitan – i to go chwilami doprowadza do szału.
Łódź tymczasem przybiła już do burty tonącego statku, wynurzającego się z wody i wtedy Dick przeczytał nazwę okrętu: „Waldeck”. Nic ponadto. Z budowy pudła i z różnych szczegółów, które ujść nie mogły fachowemu oku, kapitan Hull wywnioskował, iż „Waldeck” był zbudowany w Ameryce, czego dowodziła zresztą sama nazwa. Statek miał około 500 ton nośności.
Poza psem na statku nie było najmniejszego śladu żywej istoty. Stan pokładu okrętowego, z którego fale zmiotły już wszystko, ujawniał, iż katastrofa wydarzyła się dość dawno.
– Jeżeli na statku tym pozostali nawet ludzie, to od dawna musieli już poumierać z głodu i pragnienia – odezwał się smutnym głosem sternik – i jestem zdumiony, że ten pies żyje jeszcze, wypadek bowiem zdarzył się co najmniej dwa tygodnie temu.
– Masz całkowitą rację, Howicku – przyznał kapitan – jednak obowiązkiem naszym, gdy już tu jesteśmy, jest zbadać wnętrze statku, zwłaszcza iż zachowywanie się tego psa daje do myślenia. Być może, iż znajdziemy jeszcze pod pokładem nieszczęśliwych, czekających na ratunek.
– Znajdziemy co najwyżej parę trupów – pochmurnie odpowiedział stary sternik.
– Mylisz się, Howicku – pełnym wiary głosem odezwał się Dick. – Inne byłoby zachowanie tego psa, gdyby w kajutach nie było nikogo żyjącego.
Pies, jakby zrozumiał te słowa, z głośnym skowytem podskoczył ku drzwiom prowadzącym do kajut, a następnie jednym skokiem rzucił się do wody i zaczął płynąć ku łódce, na którą wydostały go bez większego trudu silne ręce majtków i Dicka. Gdy pies znalazł się już w łodzi, natychmiast podbiegł do beczułki ze słodką wodą i zaczął pić.
– Otóż to – zawołał sternik – czyż nie mówiłem?... biedak zdychał z pragnienia. No, teraz możemy już śmiało wracać do „Pilgrima”.
Mówiąc to, uderzył wiosłami, które oddaliły natychmiast łódkę od rozbitego pudła.
Lecz pies spostrzegł to natychmiast, bez najmniejszego ociągania się przestał gasić pragnienie i zaczął wyć żałośnie, zwracając mordę ku okrętowym szczątkom. Jego postać i wycie były tak wymowne, że zrozumieć je musiał każdy. Nie mogło już być najmniejszej wątpliwości, iż na statku ktoś się znajdował, najprawdopodobniej właściciel psa. Lecz z jakich przyczyn nie dawał on znaku życia? Jeżeli żyje, to słyszeć musiał przecież głosy nawołujących majtków... Dlaczego więc nie odpowiada?...
Nie można było wahać się dłużej. Łódka ponownie przybliżyła się do pudła, a gdy to się stało, pies momentalnie wydostał się na pokład i stanął przy drzwiach kajuty, przymilającym skomleniem przywołując przybyłych.
Dick i kapitan podążyli za nim i wydostali się na pokład, po którym, czołgając się z wielkim trudem, dotarli do przejścia między masztami i weszli pod pokład. Gdy się tam znaleźli, ujrzeli pięć ciał, które leżały bez ruchu na podłodze, zdawało się, że martwe. Byli to Murzyni.
– Spóźniliśmy się! – smutnie powiedział kapitan, zdejmując czapkę z głowy. – Niech ich Bóg przyjmie do Chwały Swojej.
Lecz pies najwidoczniej nie podzielał tego zdania, gdyż z głośnymi skowytami rzucał się na nieruchome ciała, liżąc ręce i twarze.
– Możliwe, iż w biedakach tych tli się jeszcze życie, że znajdują się oni w silnym omdleniu, wywołanym wycieńczeniem organizmu – odezwał się Dick. – W każdym razie nie możemy ich tak pozostawić, bez próby przyprowadzenia ich do przytomności.
Aby to zrobić, wszyscy zostali przewiezieni szalupami na pokład „Pilgrima”, gdzie po licznych zabiegach zaczęli powracać do życia.
Wtedy kapitan zawołał Negora, ażeby ten dał bulionu i rumu dla uratowanych.
Kapitan nie zdążył wymówić słowa „Negoro”, gdy pies, który do tej chwili tulił się do uratowanych, skomląc cicho, stanął wyprostowany i zaczął pokazywać groźne kły.
– Negoro! – zawołał kapitan ponownie. – Ogłuchłeś, czy co?
Portugalczyk ukazał się na koniec na pokładzie, lecz wtedy pies jednym skokiem rzucił się na niego, chcąc go pochwycić za gardło.
Na szczęście inni majtkowie powstrzymali rozjuszone zwierzę.
– Co to ma znaczyć? – zapytał zdziwionym głosem kapitan Hull – Dlaczego pies ten, taki łagodny dla wszystkich, tobie jednemu pokazuje zęby, Negoro? Czy go znałeś? A może wyrządziłeś mu jakąś krzywdę?
– Ja? Pierwszy raz w życiu widzę tą bestię – spokojnie odpowiedział Negoro – psisko oszalało z głodu i ma coś przeciw mnie.
– Dziwna sprawa – szepnął do siebie Dick – i myślę, że pies ten mógłby nam opowiedzieć wiele o przeszłości tego człowieka, którego nie znamy zupełnie.ROZDZIAŁ IV
Ocaleni pasażerowie „Waldecka”
Choć stanowiło to hańbę cywilizacji, do samego niemal końca XIX wieku handel niewolnikami na wielką skalę kwitł nieprzerwanie w pewnych okolicach Afryki. Bez względu na międzynarodowe konwencje, jak również staranny nadzór licznych krążących po morzach okrętów wojennych wszystkich państw Europy, statki pełne niewolników odbijały od brzegów Angoli* (*Angola – państwo w południowo-zachodniej Afryce, w XIX w. kolonia portugalska) i Mozambiku* (*Mozambik – państwo na południowym wschodzie Afryki, w XIX w. kolonia portugalska), aby dowozić „heban” czyli czarnych niewolników do różnych punktów odbiorczych, pomiędzy którymi, co ze wstydem przyznać trzeba, były i zakątki świata cywilizowanego.
Wszystko to wiedział kapitan Hull, toteż pierwszą jego myślą było, iż „Waldeck” należał do tego samego typu statków i że uratowani Murzyni byli niewolnikami wiezionymi na sprzedaż. Tak czy inaczej, ocaleni niewolnicy stali się wolnymi z chwilą, gdy wstąpili nogą na pokład okrętu płynącego pod amerykańską flagą. Toteż pani Weldon już cieszyła się myślą, że biedakom przekaże tę radosną nowinę, gdy tylko wrócą oni do przytomności. Otoczono nieszczęśliwych staranną opieką i już po upływie trzech dni wszyscy Negrzy* (*Negrzy (z łac.) – Murzyni) znajdowali się w dobrym stanie. Można było wtedy rozpocząć rozmowę. Wszyscy mówili po angielsku, wyrażając się bardzo poprawnie.
– Wasz statek rozbił się wskutek zderzenia z drugim? – zapytał przede wszystkim kapitan Hull.
– Tak jest – odpowiedział najstarszy z gromadki ocalonych, wysoki, potężny mężczyzna lat około 60-ciu, z sympatyczną twarzą, z której przebijał rozum i silna wola – stało się to nocą, gdyśmy spali w swej kajucie, musiało to nastąpić nagle, bo gdyśmy się przebudzili i wyszli na pokład, ujrzeliśmy jedynie obie łodzie „Waldecka” ginące już we mgle. Zostaliśmy na statku sami – zapomniani. Winny katastrofy statek najwidoczniej uciekł.
– Skąd i dokąd płynął „Waldeck”?
– Z Melbourne w Australii, do portów Południowej Ameryki.
– A więc nie jesteście niewolnikami? – zapytał szybko orientujący się Dick, wyciągając do starca rękę.
– Dzięki Niebiosom jesteśmy wolnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki – z poczuciem godności odpowiedział stary Tom za siebie i za swych przyjaciół. – Pamiętam okropności niewoli, ponieważ wywieźli mnie z Afryki, gdy byłem bardzo małym chłopcem, dzieckiem prawie i sprzedali do plantacji znajdujących się na południu Stanów Zjednoczonych. Szczęśliwy traf sprawił, iż stamtąd dostałem się do Pensylwanii, gdzie nie tylko uzyskałem wolność, ale uzyskałem prawa obywatelskie Stanów Zjednoczonych. Co się zaś tyczy moich towarzyszy, to jeden jest moim synem i nazywa się Baty. Tak on, jak i reszta moich przyjaciół urodziła się już z wolnych rodziców, więc wszyscy są już wolnymi obywatelami Ameryki. W poszukiwaniu pracy pojechaliśmy przed pięcioma laty do Australii, gdzie pracowaliśmy na plantacjach. Poszczęściło się nam, gdyż zarabialiśmy dosyć dużo i obecnie właśnie, na pokładzie „Waldecka”, wracaliśmy do swych rodzin, gdy zły los nie tylko pozbawił nas pięcioletnich zarobków, ale i sami omal nie straciliśmy życia. Oto cała nasza historia – zakończył stary Tom swe przemówienie.
Wszystko to opowiedziane było z taką szczerością, że nikt nie wątpił w prawdę słów starego Murzyna.
Następnie Tom i jego towarzysze: Baty, Herkules, Austyn i Akteon gorąco dziękować zaczęli za uratowanie im życia.
Za ocalenie nie mniej wdzięczny od ludzi był i pies. Był to okaz pierwszorzędny, należący do rasy brytanów. Wabił się Dingo. Według opowieści Murzynów, należał on do kapitana, który go znalazł w warunkach dość niezwykłych, na pół martwego, w Afryce, nad brzegami rzeki Kongo. Dingo okazywał swemu wybawcy duże przywiązanie, lecz był stale bardzo smutny i osowiały. Jego olbrzymia siła i odwaga były ogólnie znane. Znaleziono go w obroży, na której znajdował się napis: „Dingo” oraz litery: „S.V.”
ROZDZIAŁ I
Na pokładzie „Pilgrima”
W pierwszych dniach lutego 1873 r. dwumasztowy statek „Pilgrim” znajdował się pod 43o57' szerokości południowej i 165o19' długości wschodniej, według południka Greenwich.* (*Greenwich – dzielnica Londynu nad Tamizą, przechodzi tam południk zerowy).
Był to bryg* (*Bryg – żaglowiec dwumasztowy z ożaglowaniem rejowym) specjalnie przystosowany do połowu wielorybów; zbudowany był w San Francisco i należał do Jakuba Weldona, który sprzedał go przed dziesięcioma laty kapitanowi Hullowi. Aczkolwiek bryg ten był najmniejszym z całej floty tego bogatego właściciela statków, był jednak zaliczany do najlepszych.
„Pilgrim” był godny swego kapitana, zaś ten ostatni cieszył się od dawna utrwaloną już sławą wytrawnego marynarza i niezrównanego łowcy wielorybów. Ze względu na małe rozmiary statku, jego załoga była bardzo nieliczna, gdyż składała się zaledwie z pięciu majtków. Ilość ta była niewystarczająca do łowów, lecz pan Weldon, idąc za przykładem wielu amerykańskich właścicieli statków wielorybniczych, wolał kompletować załogę po przybyciu statku do Nowej Zelandii, gdzie ludzi szukających pracy jest zawsze aż nadto.
Aczkolwiek polowania miały zazwyczaj przebieg – dla „Pilgrima” – nader pomyślny, ostatnia ekspedycja była dziwnie nieudana. Nie poszczęściło się absolutnie. Wielorybów nie spotkano zupełnie i trzeba było polegać na kaszalotach, na które polowanie nie należy do najbezpieczniejszych. Lecz i tych upolować zdołano małą liczbę, tak iż tylko niewielką ilość beczek zdołano wypełnić tranem. Wobec takiego niepowodzenia, kapitan Hull miał zamiar skierować swój statek jeszcze bardziej na południe, ku biegunowi, lecz projektu tego nie mógł zrealizować, ponieważ zebrana dorywczo załoga zaczęła nagle wyrażać swe niezadowolenie. Wobec tego, kapitan Hull uznał za wskazane pozbyć się jak najprędzej wszystkich przygodnie najętych majtków, którzy mogli się okazać nader niebezpiecznymi dla całego statku. Ostrożny kapitan, tłumiąc gniew, od razu zmienił kierunek i skierował bryg ku Nowej Zelandii.
W połowie stycznia zbliżył się on ku brzegom Auckland* (*Auckland – miasto w Nowej Zelandii, na Wyspie Pn., zał. 1840, główny port morski i ośrodek przemysłowy kraju), a następnie zarzucił kotwicę w Waitemata* (*Waitemata – zatoka Oceanu Spokojnego, nad którą leży Auckland), gdzie pozbył się całej zbuntowanej załogi.
Na statku pozostali wtedy amerykańscy majtkowie, którzy byli, rzecz zrozumiała, krańcowo przygnębieni niepomyślnym wynikiem wyprawy, jak również przedwczesnym jej zakończeniem. Jeszcze bardziej był zmartwiony kapitan Hull, który zły wynik uważał wprost za hańbę dla siebie. Starał się więc usilnie o zebranie nowej załogi, lecz zabiegi te nie zostały uwieńczone powodzeniem, ze względu na to, iż było już zbyt późno na zawieranie podobnych kontraktów. Z konieczności więc należało pogodzić się z losem i uważać wyprawę za zakończoną. Przeklinając w duszy zbuntowaną załogę, kapitan miał już porzucić Auckland, gdy inne okoliczności zmusiły go do dalszego przebywania w porcie, a w dodatku sprawiły, iż „Pilgrim”, zamiast beczek z tranem, dostał najniespodziewaniej na swój pokład pasażerów, choć pasażerskim statkiem nigdy nie był.
Niezwykłym zbiegiem okoliczności zdarzyło się mianowicie, iż w Auckland znajdowała się pani Weldon ze swym pięcioletnim synkiem, Jankiem. Przybyła ona tam wraz ze swym mężem i miała z nim razem powrócić również do San Francisco* (*San Francisco – miasto w USA w Kalifornii nad Oceanem Spokojnym), czemu jednak stanęła na przeszkodzie nagła choroba małego Janka. Pan Weldon musiał wracać, gdyż jego rozliczne interesy domagały się tego i z tej przyczyny pani Weldon pozostała w Auckland sama.
Trzy długie miesiące przeżyła pani Weldon z mężem w rozłące. Ukochany jej synek wrócił jednak w tym czasie całkowicie do zdrowia i mógł już śmiało udać się w podróż, na nieszczęście jednak ani jeden statek nie płynął do Kalifornii i pani Weldon skazana być mogła na długie miesiące oczekiwania.
W odległych czasach Nowa Zelandia nie miała jeszcze bezpośredniego połączenia z Kalifornią i chcąc się tam dostać, należało przedtem jechać do Australii, do Melbourne* (*Melbourne – miasto w Związku Australijskim, stolica i główny port stanu Wiktoria), stamtąd – do brzegów Panamy i tam dopiero oczekiwać na rejs do San Francisco. Taki sposób podróżowania, z licznymi przesiadkami jest niewygodny i uciążliwy dla każdego, a cóż dopiero dla młodej kobiety, obarczonej małym dzieckiem!
Toteż pani Weldon szczerze się ucieszyła, gdy posłyszała o przybyciu do portu „Pilgrima”, i niezwłocznie zwróciła się do kapitana Hulla z prośbą, by ten zechciał przyjąć na pokład ją wraz z synkiem, a także i towarzyszącego jej kuzyna Benedykta, oraz wierną niańkę chłopczyka, Murzynkę Noon, która całe swe życie spędziła w domu Jakuba Weldona. Perspektywa odbycia długiej podróży na małym statku, o wyporności 400 ton, bynajmniej nie przerażała pani Weldon, zwłaszcza iż znała ona kapitana Hulla jako doskonałego marynarza i miała do niego olbrzymie zaufanie.
Kapitan Hull propozycję pani Weldon przyjął z radością i natychmiast oddał do jej dyspozycji swą kajutę kapitańską, ażeby mogła odbyć podróż w warunkach możliwie najdogodniejszych, co było tym konieczniejsze, iż rejs miał trwać 30 do 40 dni.
Faktem, w pewnej mierze niekorzystnym dla pani Weldon, była ta okoliczność jedynie, iż „Pilgrim” musiał bezwarunkowo parę dni zatrzymać się w Valparaiso* (*Valparaiso – miasto w Chile, główny port handlowy na zachodnim wybrzeżu Ameryki Pd.) w Chile, gdzie miał wyładować część swych wypełnionych tranem beczek. Ale z tym trzeba się było pogodzić. Poza tym pani Weldon była młoda, silna i zdrowa – nie obawiała się więc trudów podróży.
Co do kuzyna Benedykta, ten bez jednego słowa sprzeciwu zgodził się na wszystko, zdając się całkowicie na wolę swej kuzynki. Kuzyn Benedykt był w ogóle typem człowieka, który zgadzał się zawsze i na wszystko, nie dlatego, by był tak zgodny, lecz że wszystko było mu najzupełniej obojętne. Był on człowiekiem najzacniejszym, lat około pięćdziesięciu, lecz tak niezaradnym, iż wprost nie sposób było pozostawić go bez opieki. Było to życiowe dziecko. Pani Weldon traktowała go, jakby był jej drugim synkiem, starszym, ale o wiele mniej aniżeli jej Janek rozgarniętym. Nie szczupły, ale wprost chudy; twarz miał również wydłużoną, kościstą, włosy długie i gęste; charakterystyczną cechą tej oryginalnej postaci były bardzo długie ręce i nogi. Natrętnym nie był, przykrym również; zanudzał jednak wszystkich, a nawet i siebie. Dodatnim rysem jego charakteru było to jednak, iż był bardzo zgodny i łatwy w pożyciu. Zaliczyć go było można raczej do świata roślin, aniżeli do istot, żyjących indywidualnym swym życiem. Był jak drzewo, wysoko strzelające ku niebu, nie dające ni cienia, ni owoców. Dobry, szlachetny, prawy... jego pragnieniem było być użytecznym, lecz nie leżało to w jego możliwościach. Każda chęć zrobienia komuś przysługi kończyła się dla kuzyna Benedykta jakąś komiczną katastrofą. Mimo to poczciwy niedołęga cieszył się ogólną sympatią, był lubiany za swe złote serce, wypełnione zresztą po brzegi jedną jedyną namiętnością: miłością nauki.
Jego pasją była entomologia, tj. nauka o owadach. Jej poświęcał wszystkie dni, a często i nieprzespane noce.
By wzbogacić swe zbiory, kuzyn Benedykt udał się z państwem Weldon w daleką podróż do Nowej Zelandii. Gdy zaś pani Weldon zdecydowała się powrócić do San Francisco na pokładzie „Pilgrima”, kuzyn Benedykt zgodził się bez żadnego namysłu na to, iż jej będzie towarzyszyć również i w powrotnej drodze.
Nie upłynęły trzy dni, a pani Weldon wraz z synkiem, kuzynem Benedyktem i z Noon znalazła się na pokładzie „Pilgrima”. Gdy to się już stało, kapitan Hull chciał od razu dać rozkaz podniesienia kotwicy, lecz powstrzymał się, a następnie zbliżył się do pani Weldon ze słowami:
– Szanowna pani zechce po powrocie zakomunikować swemu małżonkowi, iż na własną odpowiedzialność wsiadła na pokład „Pilgrima”.
– Cóż to ma znaczyć, drogi kapitanie? – ze zdziwieniem zapytała pani Weldon. – Czyżby pan przypuszczał, że mi grozi jakieś niebezpieczeństwo?
– Nie, pani, tego nie musi się pani obawiać – kategorycznym tonem odpowiedział kapitan, ale widać było, iż zapytanie pani Weldon trochę go dotknęło. – „Pilgrim” jest brygiem doskonałym, któremu śmiało można zaufać; jednak wszystko jest w ręku Boga i nigdy ręczyć nie można za to, co się stanie. Nie będzie pani również miała tutaj należnych jej wygód.
– Ależ jeżeli tylko o to chodzi, to nie ma o czym mówić, kapitanie! – zawołała z wesołym śmiechem młoda kobieta. – Możemy śmiało ruszać w drogę.
Wobec tego „Pilgrim”, dnia 22 stycznia podniósł kotwicę, a 2 lutego znajdował się już na niezmierzonym oceanie, w punkcie, który wskazaliśmy na początku tego rozdziału.ROZDZIAŁ II
Dick Sand i historia jego życia
Początek podróży był bardziej niż pomyślny. Bez względu na małe wymiary statku i brak wygodnych kajut pasażerskich, pani Weldon zdołała się ulokować wygodnie w dość prymitywnie urządzonym pomieszczeniu kapitana. Na szczęście kajuta była dosyć obszerna, więc w dzień zmieniała się ona w salon jadalny, w którym zasiadali do stołu: pani Weldon, Janek, kuzyn Benedykt i kapitan.
Ci dwaj ostatni znaleźli schronienie: pierwszy w kajucie pomocnika kapitana, zaś drugi – w obszernym pomieszczeniu, które normalnie było przeznaczone dla załogi przygodnie werbowanej.
Stali majtkowie „Pilgrima” mieli swą oddzielną kajutę, którą od pięciu lat wspólnie zajmowali. Byli to ludzie doskonale znający morze i bardzo do swego kapitana przywiązani. Wszyscy oni byli zadowoleni ze swej służby, ponieważ pan Weldon nagradzał szczodrze ich pracę.
Jednym jedynym człowiekiem zupełnie obcym na pokładzie „Pilgrima” był kucharz, Negoro, przyjęty do służby w Auckland na miejsce dawniejszego, Niemca, który zbuntował się wraz z resztą załogi.
Portugalczyk Negoro zaofiarował swe usługi i został przyjęty. Okazało się, iż był to człowiek dobrze znający swą pracę i obowiązkowy. Z morzem był on również, jak się zdawało, nieźle zaznajomiony. Choć nowo przyjęty kucharz wypełniał wzorowo swe obowiązki, był cichy, zgodny i gotował bardzo smacznie, kapitan nie był zadowolony z siebie, iż go przyjął na pokład, a to z tej przyczyny, iż nic nie wiedział o jego przeszłości. Nikt mu Negora nie polecił, bo nikt go nie znał. Uporczywe milczenie tego czterdziestoletniego, bladego i ponurego Portugalczyka, jego stalowe, zimne, o złym wyrazie oczy, wreszcie urągliwy uśmiech na jego wąskich wargach również nie bardzo przypadały kapitanowi do gustu.
Czy Negoro posiadał jakieś wykształcenie?... Czym się dawniej zajmował? Gdzie się urodził i wychował?... Wszystkie te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Kapitan wiedział tylko to, iż Negoro pragnął opuścić statek w Valparaiso. Czy miał tam rodzinę, do której zmierzał?... Czy też stamtąd chciał się udać gdzieś dalej? – było to absolutnie niewiadome. Sternik Howick był zdania, że kucharz „posiada wychowanie, jakiego i oficer by się nie powstydził”, ale były to subiektywne jedynie wrażenia, na niczym nie oparte. Prawda, iż wyrażał się on nieco wytworniej, aniżeli ogół majtków, ale to jeszcze nie dowodziło niczego. Twierdzić cokolwiek o nim stanowczo – było nie sposób. Był tajemniczy – oto wszystko. Robił wrażenie tajemniczego z tej może przyczyny jedynie, iż trzymał się w odosobnieniu, z dala od wszystkich. A tacy ludzie nie są lubiani.
Pomocnikiem kapitana na „Pilgrimie”, wobec braku starszego oficera, był tak zwany „ochotnik”, młodzieniec, który dopiero się kształcił w szkole marynarzy, lecz który na statku pełnił obowiązki zwykłego majtka, nie z potrzeby, lecz by tym sposobem zdobyć wiedzę praktyczną. Dick Sand, tak się nazywał ów młodzieniec, urodzony był w Ameryce Północnej, w okolicach Nowego Jorku. Nie było to pewne, ponieważ biedny chłopiec był podrzutkiem, którego dobrzy ludzie znaleźli na ulicach tego wielkiego miasta; imię Dick – Richard otrzymał, ponieważ takie właśnie imię nosił człowiek, który go znalazł na ulicy, zaś nazwisko Sand – z racji mielizny, na której został znaleziony, a która nosi miano „Sandy Hook”. Pierwsze wychowanie maleńki Dick otrzymał w ochronce, przy czym bardzo szybko pojął swe smutne położenie i ocenił, iż ochronka, choć starannie prowadzona, nic mu nie da, bo nic mu dać nie jest w stanie. Toteż mając osiem lat zaledwie, uprosił swoich przełożonych, aby ci zechcieli go oddać na jakiś statek. Jego prośba została wysłuchana i Dick znalazł się wkrótce na pasażerskim statku, kursującym regularnie pomiędzy portami Południowej i Północnej Ameryki.
Na statku tym nie tylko pasażerowie, ale i oficerowie zajęli się bardzo życzliwie bezdomnym sierotą i zaczęli go kształcić tak, iż Dick po trzyletniej na tym pasażerskim statku służbie, zdał egzamin do wyższej szkoły marynarskiej, do której został następnie przyjęty dzięki protekcji kapitana Hulla. Zacny ten człowiek opowiedział dzieje chłopca swemu chlebodawcy, panu Weldonowi i sprawił, iż bogaty właściciel okrętów zajął się losem Dicka, co spowodowało, że i profesorowie w szkole zajęli się gorliwie jego nauką i w rezultacie pojętny, pilny i pracowity chłopiec w piętnastym roku życia posiadał już wiedzę bardzo rozległą.
Ponadto Dick był zbudowany jak atleta: był silny, gibki i zręczny. Oczy miał niebieskie, włosy ciemne. Zawód marynarski wyrobił w nim energię, bystrość, szybką orientację i przedsiębiorczość. Nadmierna umysłowa praca wyczerpała jednak nieco organizm młodego chłopca, więc sam kapitan Hull poradził mu, ażeby przyjął on na krótko obowiązki praktykanta na „Pilgrimie”, co będzie z dużą korzyścią dla jego wiedzy praktycznej. Dick zgodził się na to z ochotą i tak znalazł się na pokładzie statku.
Pani Weldon znała Dicka jeszcze z San Francisco, toteż na jego widok bardzo się ucieszyła. Jeszcze bardziej był uradowany widokiem swego przyjaciela mały Janek, dla którego Dick był zawsze bardzo dobry.
Podróż odbywała się, jak dotąd, w warunkach dość sprzyjających, chociaż kapitan uskarżał się nieco na wiatr nie najpomyślniejszy, który mógłby, dmąc dłużej w tym samym zachodnim kierunku, przedłużyć znacznie podróż.
Monotonię jazdy ożywił, dnia 16 lutego, około godziny dziewiątej rano, wypadek nie tak znów często zdarzający się na oceanie.
Pogoda w tym dniu była jasna, słoneczna i cicha. Korzystając z niej, Dick i Janek wesoło zabawiali się na pokładzie, a następnie wdrapali się po maszcie aż do bocianiego gniazda.
Gdy się tam znaleźli, na twarzy Dicka zamarł nagle niefrasobliwy śmiech, chwilę patrzył on uważnie na jakiś oddalony punkt, a następnie zawołał głośno: – Rozbity statek!ROZDZIAŁ III
Rozbity statek
Krzyk ten zwabił wszystkich na pokład. Nie mówiąc o kapitanie, pani Weldon i Noon, nawet kuzyn Benedykt oderwał się od swych zbiorów i zaciekawiony wychylił głowę zza drzwi swej wiecznie zamkniętej kajuty. Jeden tylko Negoro pozostał głuchy, jak zwykle, najzupełniej obojętny nawet na ten wypadek. Cóż go obchodzić mógł cudzy rozbity statek?
Wszyscy wpatrywali się z uwagą w daleki, ciemny punkt na morzu, znajdujący się od nich w odległości trzech mil.
– Nie ma wątpliwości, że jest to wrak! – powiedział kapitan.
– Ach, Boże! – zawołała wtedy pani Weldon – Kapitanie, śpieszmy tam!... Przecież na tych szczątkach znajdować się mogą ludzie oczekujący pomocy!
– Przekonamy się o tym – odpowiedział spokojnie Hull, który, zwracając się następnie do sternika, zakomenderował:
– Howicku, skieruj statek ku rozbitym szczątkom.
W bardzo krótkim czasie „Pilgrim” znalazł się w odległości pół mili od wraku. Wtedy wszyscy z całą dokładnością zobaczyli, iż statek, leżący na lewym boku, był ciężko uszkodzony i fale zalewały jego część znajdującą się już w wodzie.
– Tutaj miało miejsce zderzenie dwóch statków – powiedział z bólem w głosie kapitan Hull, pokazując pani Weldon dużą szczelinę widniejącą w prawej burcie okrętu – gdyby otwór ten znajdował się pod wodą, statek zatonąłby już dawno; na szczęście stało się inaczej.
– No, w takim razie chwała Bogu, że przynajmniej na tym nieszczęsnym statku nie ma rozbitków – rzekła z westchnieniem ulgi pani Weldon – bo przecież statek, który był winowajcą zderzenia, musiał wziąć niewątpliwie całą załogę statku poszkodowanego na swój pokład.
– Tak przynajmniej statek ten powinien zrobić – odpowiedział kapitan – mogło się stać i inaczej, mianowicie tak, że załoga tonącego statku zmuszona została do szukania ratunku na swych własnych szalupach. Bardzo często się bowiem zdarza, iż statki, które wyszły cało z wypadku, ratują się ucieczką, ażeby uniknąć odpowiedzialności.
Pani Weldon podniosła wtedy na mówiącego swe piękne, pełne zdumienia oczy.
– Czyżby mogli się znaleźć ludzie – zawołała – do tego stopnia podli, by pozostawić bez ratunku tonących, świadomi tego, iż są winni nieszczęściu? Czyżby mógł się znaleźć kapitan do tego stopnia nieludzki?
– Niestety, podobnego rodzaju nikczemnicy trafiają się dość często pomiędzy żeglarzami wszystkich narodowości, zaś najczęściej – pomiędzy Anglikami. Chęć uniknięcia odpowiedzialności, a zwłaszcza obawa, iż w razie stwierdzenia winy trzeba płacić odszkodowanie za uczynione straty, sprawia, iż winowajcy, nie troszcząc się o załogę skazaną przez nich na zagładę, szybką ucieczką starają się zatrzeć swój ślad. I w tym wypadku tak właśnie się niewątpliwie stało, zaś moje mniemanie opieram na fakcie, że nie widzę przy burcie tonącego statku ani jednej łodzi ratunkowej. Gdyby załoga była przyjęta na pokład tamtego statku, szalupy by pozostały.
– Może jednak zostały one porwane falami – nieśmiało odważył się wtrącić swe zdanie młody Dick.
– Byłyby wtedy resztki sznurów, a tych nie widzę tutaj – odpowiedział kapitan. – Wynika stąd, iż były opuszczane na wodę przez samą załogę.
– A więc należy jedynie prosić Boga, ażeby nieszczęśliwym pozwolił cało dotrzeć do brzegów – żałosnym głosem powiedziała pani Weldon.
– Niestety!... Stać by się to mogło cudem jedynie. Najbliższy ląd jest tak daleko, iż nadzieja ocalenia równa się zeru.
– Mamo, mamo! – wmieszał się nieoczekiwanie do rozmowy mały Janek. – Mnie się zdaje, iż z tamtego statku dochodzi do nas jakiś głos. Może więc tam ktoś został?
Te słowa chłopca zastanowiły wszystkich. Zaczęli się uważnie przysłuchiwać.
– Mam wrażenie – powiedział Dick – jakbym słyszał szczekanie psa.
– Tak jest – zawołał radośnie Janek – to piesek szczeka! My go uratujemy, prawda, mamusiu?...
– Poproś o to kapitana, dziecino moja! On jest tutaj panem – odpowiedziała ciepłym głosem pani Weldon. – Jestem jednak przekonana, że wysłucha on twej prośby.
– Uczynię to bez najmniejszego sprzeciwu, proszę pani. Grzechem by było pozostawiać na pastwę głodowej, powolnej śmierci nieszczęśliwe stworzenie.
Po wypowiedzeniu tych słów zacny kapitan zwrócił się z rozkazem do sternika:
– Hallo!... zatrzymać statek i spuścić na wodę szalupę. Dicku – mówił dalej kapitan, zwracając się do praktykanta – popłyniesz ze mną, aby obejrzeć szczątki i przyprowadzić na statek tego nieszczęśliwego psiaka.
– Słucham! – odpowiedział młody chłopiec, przywykły do ślepego posłuszeństwa.
Nie upłynęło pięć minut, gdy mała łódka kapitańska płynęła ku resztkom rozbitego statku, popychana dwoma parami wioseł, znajdujących się w żylastych rękach dwóch marynarzy. Młody Dick zajął miejsce przy sterze i skierował łódkę ku rufie, gdzie jak się wydawało, najłatwiej było można wydostać się na pokład.
W miarę zbliżania się statku, szczekanie słychać było coraz wyraźniej, aż na koniec wielki pies ukazał się na pokładzie, utrzymując się z trudem na pochyłości.
– Dicku!... stop! – zakomenderował kapitan.
Pies, na widok zbliżających się, zaczął ujadać gwałtownie, a następnie wyć żałośnie i podbiegać do drzwi prowadzących do wnętrza statku.
– Czyżby się tam ktoś znajdował? – krzyknął kapitan.
– Uważaj, piesku, uważaj, bo spadniesz – wołał tymczasem z oddali mały Janek, przesyłając psu pocałunki.
Pies na ten głos ucichł nagle, wyciągnął mordę i zaczął węszyć.
W tej samej chwili ze swego kuchennego państwa wyszedł na pokład Negoro i w milczeniu, jak zazwyczaj, zbliżył się ku przodowi statku.
Zaledwie Negoro zaczął się zbliżać ku rozbitemu statkowi, idąc po pokładzie „Pilgrima”, zachowanie psa zmieniło się zasadniczo. Ze wściekłym ujadaniem zaczął się rwać ku „Pilgrimowi” i była taka chwila, iż chciał się już rzucić do wody.
Brwi Portugalczyka na widok psa zmarszczyły się, a twarz, zawsze blada, nabrała ziemistych odcieni. Negoro niczym nie ujawnił swego wzburzenia i, równie spokojnie jak przyszedł, wrócił do swej kuchni, jakby nie znajdując nic ciekawego w widoku tonącego statku.
– Co się temu psu nagle stało, wściekł się, czy co? – zapytał kapitan Hull ze zdziwieniem.
Lecz wraz z odejściem Negora i pies uspokoił się momentalnie.
– Biedak, najwidoczniej ginie z głodu – zrobił uwagę kapitan – i to go chwilami doprowadza do szału.
Łódź tymczasem przybiła już do burty tonącego statku, wynurzającego się z wody i wtedy Dick przeczytał nazwę okrętu: „Waldeck”. Nic ponadto. Z budowy pudła i z różnych szczegółów, które ujść nie mogły fachowemu oku, kapitan Hull wywnioskował, iż „Waldeck” był zbudowany w Ameryce, czego dowodziła zresztą sama nazwa. Statek miał około 500 ton nośności.
Poza psem na statku nie było najmniejszego śladu żywej istoty. Stan pokładu okrętowego, z którego fale zmiotły już wszystko, ujawniał, iż katastrofa wydarzyła się dość dawno.
– Jeżeli na statku tym pozostali nawet ludzie, to od dawna musieli już poumierać z głodu i pragnienia – odezwał się smutnym głosem sternik – i jestem zdumiony, że ten pies żyje jeszcze, wypadek bowiem zdarzył się co najmniej dwa tygodnie temu.
– Masz całkowitą rację, Howicku – przyznał kapitan – jednak obowiązkiem naszym, gdy już tu jesteśmy, jest zbadać wnętrze statku, zwłaszcza iż zachowywanie się tego psa daje do myślenia. Być może, iż znajdziemy jeszcze pod pokładem nieszczęśliwych, czekających na ratunek.
– Znajdziemy co najwyżej parę trupów – pochmurnie odpowiedział stary sternik.
– Mylisz się, Howicku – pełnym wiary głosem odezwał się Dick. – Inne byłoby zachowanie tego psa, gdyby w kajutach nie było nikogo żyjącego.
Pies, jakby zrozumiał te słowa, z głośnym skowytem podskoczył ku drzwiom prowadzącym do kajut, a następnie jednym skokiem rzucił się do wody i zaczął płynąć ku łódce, na którą wydostały go bez większego trudu silne ręce majtków i Dicka. Gdy pies znalazł się już w łodzi, natychmiast podbiegł do beczułki ze słodką wodą i zaczął pić.
– Otóż to – zawołał sternik – czyż nie mówiłem?... biedak zdychał z pragnienia. No, teraz możemy już śmiało wracać do „Pilgrima”.
Mówiąc to, uderzył wiosłami, które oddaliły natychmiast łódkę od rozbitego pudła.
Lecz pies spostrzegł to natychmiast, bez najmniejszego ociągania się przestał gasić pragnienie i zaczął wyć żałośnie, zwracając mordę ku okrętowym szczątkom. Jego postać i wycie były tak wymowne, że zrozumieć je musiał każdy. Nie mogło już być najmniejszej wątpliwości, iż na statku ktoś się znajdował, najprawdopodobniej właściciel psa. Lecz z jakich przyczyn nie dawał on znaku życia? Jeżeli żyje, to słyszeć musiał przecież głosy nawołujących majtków... Dlaczego więc nie odpowiada?...
Nie można było wahać się dłużej. Łódka ponownie przybliżyła się do pudła, a gdy to się stało, pies momentalnie wydostał się na pokład i stanął przy drzwiach kajuty, przymilającym skomleniem przywołując przybyłych.
Dick i kapitan podążyli za nim i wydostali się na pokład, po którym, czołgając się z wielkim trudem, dotarli do przejścia między masztami i weszli pod pokład. Gdy się tam znaleźli, ujrzeli pięć ciał, które leżały bez ruchu na podłodze, zdawało się, że martwe. Byli to Murzyni.
– Spóźniliśmy się! – smutnie powiedział kapitan, zdejmując czapkę z głowy. – Niech ich Bóg przyjmie do Chwały Swojej.
Lecz pies najwidoczniej nie podzielał tego zdania, gdyż z głośnymi skowytami rzucał się na nieruchome ciała, liżąc ręce i twarze.
– Możliwe, iż w biedakach tych tli się jeszcze życie, że znajdują się oni w silnym omdleniu, wywołanym wycieńczeniem organizmu – odezwał się Dick. – W każdym razie nie możemy ich tak pozostawić, bez próby przyprowadzenia ich do przytomności.
Aby to zrobić, wszyscy zostali przewiezieni szalupami na pokład „Pilgrima”, gdzie po licznych zabiegach zaczęli powracać do życia.
Wtedy kapitan zawołał Negora, ażeby ten dał bulionu i rumu dla uratowanych.
Kapitan nie zdążył wymówić słowa „Negoro”, gdy pies, który do tej chwili tulił się do uratowanych, skomląc cicho, stanął wyprostowany i zaczął pokazywać groźne kły.
– Negoro! – zawołał kapitan ponownie. – Ogłuchłeś, czy co?
Portugalczyk ukazał się na koniec na pokładzie, lecz wtedy pies jednym skokiem rzucił się na niego, chcąc go pochwycić za gardło.
Na szczęście inni majtkowie powstrzymali rozjuszone zwierzę.
– Co to ma znaczyć? – zapytał zdziwionym głosem kapitan Hull – Dlaczego pies ten, taki łagodny dla wszystkich, tobie jednemu pokazuje zęby, Negoro? Czy go znałeś? A może wyrządziłeś mu jakąś krzywdę?
– Ja? Pierwszy raz w życiu widzę tą bestię – spokojnie odpowiedział Negoro – psisko oszalało z głodu i ma coś przeciw mnie.
– Dziwna sprawa – szepnął do siebie Dick – i myślę, że pies ten mógłby nam opowiedzieć wiele o przeszłości tego człowieka, którego nie znamy zupełnie.ROZDZIAŁ IV
Ocaleni pasażerowie „Waldecka”
Choć stanowiło to hańbę cywilizacji, do samego niemal końca XIX wieku handel niewolnikami na wielką skalę kwitł nieprzerwanie w pewnych okolicach Afryki. Bez względu na międzynarodowe konwencje, jak również staranny nadzór licznych krążących po morzach okrętów wojennych wszystkich państw Europy, statki pełne niewolników odbijały od brzegów Angoli* (*Angola – państwo w południowo-zachodniej Afryce, w XIX w. kolonia portugalska) i Mozambiku* (*Mozambik – państwo na południowym wschodzie Afryki, w XIX w. kolonia portugalska), aby dowozić „heban” czyli czarnych niewolników do różnych punktów odbiorczych, pomiędzy którymi, co ze wstydem przyznać trzeba, były i zakątki świata cywilizowanego.
Wszystko to wiedział kapitan Hull, toteż pierwszą jego myślą było, iż „Waldeck” należał do tego samego typu statków i że uratowani Murzyni byli niewolnikami wiezionymi na sprzedaż. Tak czy inaczej, ocaleni niewolnicy stali się wolnymi z chwilą, gdy wstąpili nogą na pokład okrętu płynącego pod amerykańską flagą. Toteż pani Weldon już cieszyła się myślą, że biedakom przekaże tę radosną nowinę, gdy tylko wrócą oni do przytomności. Otoczono nieszczęśliwych staranną opieką i już po upływie trzech dni wszyscy Negrzy* (*Negrzy (z łac.) – Murzyni) znajdowali się w dobrym stanie. Można było wtedy rozpocząć rozmowę. Wszyscy mówili po angielsku, wyrażając się bardzo poprawnie.
– Wasz statek rozbił się wskutek zderzenia z drugim? – zapytał przede wszystkim kapitan Hull.
– Tak jest – odpowiedział najstarszy z gromadki ocalonych, wysoki, potężny mężczyzna lat około 60-ciu, z sympatyczną twarzą, z której przebijał rozum i silna wola – stało się to nocą, gdyśmy spali w swej kajucie, musiało to nastąpić nagle, bo gdyśmy się przebudzili i wyszli na pokład, ujrzeliśmy jedynie obie łodzie „Waldecka” ginące już we mgle. Zostaliśmy na statku sami – zapomniani. Winny katastrofy statek najwidoczniej uciekł.
– Skąd i dokąd płynął „Waldeck”?
– Z Melbourne w Australii, do portów Południowej Ameryki.
– A więc nie jesteście niewolnikami? – zapytał szybko orientujący się Dick, wyciągając do starca rękę.
– Dzięki Niebiosom jesteśmy wolnymi obywatelami Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki – z poczuciem godności odpowiedział stary Tom za siebie i za swych przyjaciół. – Pamiętam okropności niewoli, ponieważ wywieźli mnie z Afryki, gdy byłem bardzo małym chłopcem, dzieckiem prawie i sprzedali do plantacji znajdujących się na południu Stanów Zjednoczonych. Szczęśliwy traf sprawił, iż stamtąd dostałem się do Pensylwanii, gdzie nie tylko uzyskałem wolność, ale uzyskałem prawa obywatelskie Stanów Zjednoczonych. Co się zaś tyczy moich towarzyszy, to jeden jest moim synem i nazywa się Baty. Tak on, jak i reszta moich przyjaciół urodziła się już z wolnych rodziców, więc wszyscy są już wolnymi obywatelami Ameryki. W poszukiwaniu pracy pojechaliśmy przed pięcioma laty do Australii, gdzie pracowaliśmy na plantacjach. Poszczęściło się nam, gdyż zarabialiśmy dosyć dużo i obecnie właśnie, na pokładzie „Waldecka”, wracaliśmy do swych rodzin, gdy zły los nie tylko pozbawił nas pięcioletnich zarobków, ale i sami omal nie straciliśmy życia. Oto cała nasza historia – zakończył stary Tom swe przemówienie.
Wszystko to opowiedziane było z taką szczerością, że nikt nie wątpił w prawdę słów starego Murzyna.
Następnie Tom i jego towarzysze: Baty, Herkules, Austyn i Akteon gorąco dziękować zaczęli za uratowanie im życia.
Za ocalenie nie mniej wdzięczny od ludzi był i pies. Był to okaz pierwszorzędny, należący do rasy brytanów. Wabił się Dingo. Według opowieści Murzynów, należał on do kapitana, który go znalazł w warunkach dość niezwykłych, na pół martwego, w Afryce, nad brzegami rzeki Kongo. Dingo okazywał swemu wybawcy duże przywiązanie, lecz był stale bardzo smutny i osowiały. Jego olbrzymia siła i odwaga były ogólnie znane. Znaleziono go w obroży, na której znajdował się napis: „Dingo” oraz litery: „S.V.”
więcej..