Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Piętnastoletni kapitan - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
14,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piętnastoletni kapitan - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 346 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I Na po­kła­dzie "Pil­gri­ma"

W pierw­szych dniach lu­te­go 1873 r. dwu­masz­to­wy sta­tek "Pil­grim" znaj­do­wał się pod 43 °57' sze­ro­ko­ści po­łu­dnio­wej i 165 °19'dłu­go­ści wschod­niej, we­dług po­łu­dni­ka Gre­en­wich.

Był to bryg spe­cjal­nie przy­sto­so­wa­ny do po­ło­wu wie­lo­ry­bów; zbu­do­wa­ny był w San Fran­ci­sco i na­le­żał do Ja­ku­ba We­ldo­na, któ­ry sprze­dał go przed dzie­się­cio­ma laty ka­pi­ta­no­wi Hul­lo­wi. Acz­kol­wiek bryg ten był naj­mniej­szym z ca­łej flo­ty tego bo­ga­te­go wła­ści­cie­la stat­ków, był jed­nak za­li­cza­ny do naj­lep­szych.

"Pil­grim" był god­ny swe­go ka­pi­ta­na, zaś ten ostat­ni cie­szył się od daw­na utrwa­lo­ną już sła­wą wy­traw­ne­go ma­ry­na­rza i nie­zrów­na­ne­go łow­cy wie­lo­ry­bów. Ze wzglę­du na małe roz­mia­ry stat­ku, jego za­ło­ga była bar­dzo nie­licz­na, gdyż skła­da­ła się za­le­d­wie z pię­ciu majt­ków. Ilość ta była nie­wy­star­cza­ją­ca do ło­wów, lecz pan We­ldon, idąc za przy­kła­dem wie­lu ame­ry­kań­skich wła­ści­cie­li stat­ków wie­lo­ryb­ni­czych, wo­lał kom­ple­to­wać za­ło­gę po przy­by­ciu stat­ku do No­wej Ze­lan­dii, gdzie lu­dzi szu­ka­ją­cych pra­cy jest za­wsze aż nad­to.

Acz­kol­wiek po­lo­wa­nia mia­ły za­zwy­czaj prze­bieg – dla "Pil­gri­ma "- na­der po­myśl­ny, ostat­nia eks­pe­dy­cja była dziw­nie nie­uda­na. Nie po­szczę­ści­ło się ab­so­lut­nie. Wie­lo­ry­bów nie spo­tka­no zu­peł­nie i trze­ba było po­le­gać na ka­sza­lo­tach, na któ­re po­lo­wa­nie nie na­le­ży do naj­bez­piecz­niej­szych. Lecz i tych upo­lo­wać zdo­ła­no małą licz­bę, tak iż tyl­ko nie­wiel­ką ilość be­czek zdo­ła­no wy­peł­nić tra­nem. Wo­bec ta­kie­go nie­po­wo­dze­nia, ka­pi­tan Hull miał za­miar skie­ro­wać swój sta­tek jesz­cze bar­dziej na po­łu­dnie, ku bie­gu­no­wi, lecz pro­jek­tu tego nie mógł zre­ali­zo­wać, po­nie­waż ze­bra­na do­ryw­czo za­ło­ga za­czę­ła na­gle wy­ra­żać swe nie­za­do­wo­le­nie.

Wo­bec tego, ka­pi­tan Hull uznał za wska­za­ne po­zbyć się jak naj­prę­dzej wszyst­kich przy­god­nie na­ję­tych majt­ków, któ­rzy mo­gli się oka­zać na­der nie­bez­piecz­ny­mi dla ca­łe­go stat­ku. Ostroż­ny ka­pi­tan, tłu­miąc gniew, od razu zmie­nił kie­ru­nek i skie­ro­wał bryg ku No­wej Ze­lan­dii.

W po­ło­wie stycz­nia zbli­żył się on ku brze­gom Auc­kland, a na­stęp­nie za­rzu­cił ko­twi­cę w Wa­ite­ma­ta, gdzie po­zbył się ca­łej zbun­to­wa­nej za­ło­gi.

Na stat­ku po­zo­sta­li wte­dy ame­ry­kań­scy majt­ko­wie, któ­rzy byli, rzecz zro­zu­mia­ła, krań­co­wo przy­gnę­bie­ni nie­po­myśl­nym wy­ni­kiem wy­pra­wy, jak rów­nież przed­wcze­snym jej za­koń­cze­niem.

Jesz­cze bar­dziej był zmar­twio­ny ka­pi­tan Hull, któ­ry zły wy­nik uwa­żał wprost za hań­bę dla sie­bie. Sta­rał się więc usil­nie o ze­bra­nie no­wej za­ło­gi, lecz za­bie­gi te nie zo­sta­ły uwień­czo­ne po­wo­dze­niem, ze wzglę­du na to, iż było już zbyt póź­no na za­wie­ra­nie po­dob­nych kon­trak­tów. Z ko­niecz­no­ści więc na­le­ża­ło po­go­dzić się z lo­sem i uwa­żać wy­pra­wę za za­koń­czo­ną. Prze­kli­na­jąc w du­szy zbun­to­wa­ną za­ło­gę, ka­pi­tan miał już po­rzu­cić Auc­kland, gdy inne oko­licz­no­ści zmu­si­ły go do dal­sze­go prze­by­wa­nia w por­cie, a w do­dat­ku spra­wi­ły, iż "Pil­grim", za­miast be­czek z tra­nem, do­stał naj­nie­spo­dzie­wa­niej na swój po­kład pa­sa­że­rów, choć pa­sa­żer­skim stat­kiem nig­dy nie był.

Nie­zwy­kłym zbie­giem oko­licz­no­ści zda­rzy­ło się mia­no­wi­cie, iż w Auc­kland znaj­do­wa­ła się pani We­ldon ze swym pię­cio­let­nim syn­kiem, Jan­kiem. Przy­by­ła ona tam wraz ze swym mę­żem i mia­ła z nim ra­zem po­wró­cić rów­nież do San Fran­ci­sco, cze­mu jed­nak sta­nę­ła na prze­szko­dzie na­gła cho­ro­ba ma­łe­go Jan­ka. Pan We­ldon mu­siał wra­cać, gdyż jego roz­licz­ne in­te­re­sy do­ma­ga­ły się tego i z tej przy­czy­ny pani We­ldon po­zo­sta­ła w Auc­kland sama.

Trzy dłu­gie mie­sią­ce prze­ży­ła pani We­ldon z mę­żem w roz­łą­ce. Uko­cha­ny jej sy­nek wró­cił jed­nak w tym cza­sie cał­ko­wi­cie do zdro­wia i mógł już śmia­ło udać się w po­dróż, na nie­szczę­ście jed­nak ani je­den sta­tek nie pły­nął do Ka­li­for­nii i pani We­ldon ska­za­na być mo­gła na dłu­gie mie­sią­ce ocze­ki­wa­nia.

W od­le­głych cza­sach Nowa Ze­lan­dia nie mia­ła jesz­cze bez­po­śred­nie­go po­łą­cze­nia z Ka­li­for­nią i chcąc się tam do­stać, na­le­ża­ło przed­tem je­chać do Au­stra­lii, do Mel­bo­ur­ne, stam­tąd do brze­gów Pa­na­my i tam do­pie­ro ocze­ki­wać na rejs do San Fran­ci­sco. Taki spo­sób po­dró­żo­wa­nia, z licz­ny­mi prze­siad­ka­mi jest nie­wy­god­ny i uciąż­li­wy dla każ­de­go, a cóż do­pie­ro dla mło­dej ko­bie­ty, obar­czo­nej ma­łym dziec­kiem!

To­też pani We­ldon szcze­rze się ucie­szy­ła, gdy po­sły­sza­ła o przy­by­ciu do por­tu "Pil­gri­ma", i nie­zwłocz­nie zwró­ci­ła się do ka­pi­ta­na Hul­la z proś­bą, by ten ze­chciał przy­jąć na po­kład ją wraz z syn­kiem, a tak­że i to­wa­rzy­szą­ce­go jej ku­zy­na Be­ne­dyk­ta, oraz wier­ną niań­kę chłop­czy­ka, Mu­rzyn­kę Noon, któ­ra całe swe ży­cie spę­dzi­ła w domu Ja­ku­ba We­ldo­na. Per­spek­ty­wa od­by­cia dłu­giej po­dró­ży na ma­łym stat­ku, o wy­por­no­ści 400 ton, by­najm­niej nie prze­ra­ża­ła pani We­ldon, zwłasz­cza iż zna­ła ona ka­pi­ta­na Hul­la jako do­sko­na­łe­go ma­ry­na­rza i mia­ła do nie­go ol­brzy­mie za­ufa­nie.

Ka­pi­tan Hull pro­po­zy­cję pani We­ldon przy­jął z ra­do­ścią i na­tych­miast od­dał do jej dys­po­zy­cji swą ka­ju­tę ka­pi­tań­ską, aże­by mo­gła od­być po­dróż w wa­run­kach moż­li­wie naj­do­god­niej­szych, co było tym ko­niecz­niej­sze, iż rejs miał trwać 30 do 40 dni.

Fak­tem, w pew­nej mie­rze nie­ko­rzyst­nym dla pani We­ldon, była ta oko­licz­ność je­dy­nie, iż "Pil­grim" mu­siał bez­wa­run­ko­wo parę dni za­trzy­mać się w Val­pa­ra­iso w Chi­le, gdzie miał wy­ła­do­wać część swych wy­peł­nio­nych tra­nem be­czek. Ale z tym trze­ba się było po­go­dzić. Poza tym pani We­ldon była mło­da, sil­na i zdro­wa – nie oba­wia­ła się więc tru­dów po­dró­ży.

Co do ku­zy­na Be­ne­dyk­ta, ten bez jed­ne­go sło­wa sprze­ci­wu zgo­dził się na wszyst­ko, zda­jąc się cał­ko­wi­cie na wolę swej ku­zyn­ki. Ku­zyn Be­ne­dykt był w ogó­le ty­pem czło­wie­ka, któ­ry zga­dzał się za­wsze i na wszyst­ko, nie dla­te­go, by był tak zgod­ny, lecz że wszyst­ko było mu naj­zu­peł­niej obo­jęt­ne. Był on czło­wie­kiem naj­zac­niej­szym, lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu, lecz tak nie­za­rad­nym, iż wprost nie spo­sób było po­zo­sta­wić go bez opie­ki. Było to ży­cio­we dziec­ko. Pani We­ldon trak­to­wa­ła go, jak­by był jej dru­gim syn­kiem, star­szym, ale o wie­le mniej ani­że­li jej Ja­nek roz­gar­nię­tym. Nie szczu­pły, ale wprost chu­dy; twarz miał rów­nież wy­dłu­żo­ną, ko­ści­stą, wło­sy dłu­gie i gę­ste; cha­rak­te­ry­stycz­ną ce­chą tej ory­gi­nal­nej po­sta­ci były bar­dzo dłu­gie ręce i nogi.

Na­tręt­nym nie był, przy­krym rów­nież; za­nu­dzał jed­nak wszyst­kich, a na­wet i sie­bie. Do­dat­nim ry­sem jego cha­rak­te­ru było to jed­nak, iż był bar­dzo zgod­ny i ła­twy w po­ży­ciu. Za­li­czyć go było moż­na ra­czej do świa­ta ro­ślin, ani­że­li do istot, ży­ją­cych in­dy­wi­du­al­nym swym ży­ciem. Był jak drze­wo, wy­so­ko strze­la­ją­ce ku nie­bu, nie da­ją­ce ni cie­nia, ni owo­ców. Do­bry, szla­chet­ny, pra­wy… jego pra­gnie­niem było być uży­tecz­nym, lecz nie le­ża­ło to w jego moż­li­wo­ściach. Każ­da chęć zro­bie­nia ko­muś przy­słu­gi koń­czy­ła się dla ku­zy­na Be­ne­dyk­ta ja­kąś ko­micz­ną ka­ta­stro­fą.

Mimo to po­czci­wy nie­do­łę­ga cie­szył się ogól­ną sym­pa­tią, był lu­bia­ny za swe zło­te ser­ce, wy­peł­nio­ne zresz­tą po brze­gi jed­ną je­dy­ną na­mięt­no­ścią: mi­ło­ścią na­uki.

Jego pa­sją była en­to­mo­lo­gia, tj. na­uka o owa­dach. Jej po­świę­cał wszyst­kie dni, a czę­sto i nie­prze­spa­ne noce.

By wzbo­ga­cić swe zbio­ry, ku­zyn Be­ne­dykt udał się z pań­stwem We­ldon w da­le­ką po­dróż do No­wej Ze­lan­dii. Gdy zaś pani We­ldon zde­cy­do­wa­ła się po­wró­cić do San Fran­ci­sco na po­kła­dzie "Pil­gri­ma", ku­zyn Be­ne­dykt zgo­dził się bez żad­ne­go na­my­słu na to, iż jej bę­dzie to­wa­rzy­szyć rów­nież i w po­wrot­nej dro­dze.

Nie upły­nę­ły trzy dni, a pani We­ldon wraz z syn­kiem, ku­zy­nem Be­ne­dyk­tem i z Noon zna­la­zła się na po­kła­dzie "Pil­gri­ma". Gdy to się już sta­ło, ka­pi­tan Hull chciał od razu dać roz­kaz pod­nie­sie­nia ko­twi­cy, lecz po­wstrzy­mał się, a na­stęp­nie zbli­żył się do pani We­ldon ze sło­wa­mi:

– Sza­now­na pani ze­chce po po­wro­cie za­ko­mu­ni­ko­wać swe­mu mał­żon­ko­wi, iż na wła­sną od­po­wie­dzial­ność wsia­dła na po­kład "Pil­gri­ma".

– Cóż to ma zna­czyć, dro­gi ka­pi­ta­nie? – ze zdzi­wie­niem za­py­ta­ła pani We­ldon. – Czyż­by pan przy­pusz­czał, że mi gro­zi ja­kieś nie­bez­pie­czeń­stwo?

– Nie, pani, tego nie musi się pani oba­wiać – ka­te­go­rycz­nym to­nem od­po­wie­dział ka­pi­tan, ale wi­dać było, iż za­py­ta­nie pani We­ldon tro­chę go do­tknę­ło. – "Pil­grim" jest bry­giem do­sko­na­łym, któ­re­mu śmia­ło moż­na za­ufać; jed­nak wszyst­ko jest w ręku Boga i nig­dy rę­czyć nie moż­na za to, co się sta­nie. Nie bę­dzie pani rów­nież mia­ła tu­taj na­leż­nych jej wy­gód.

– Ależ je­że­li tyl­ko o to cho­dzi, to nie ma o czym mó­wić, ka­pi­ta­nie! – za­wo­ła­ła z we­so­łym śmie­chem mło­da ko­bie­ta. – Mo­że­my śmia­ło ru­szać w dro­gę.

Wo­bec tego "Pil­grim", dnia 22 stycz­nia pod­niósł ko­twi­cę, a 2 lu­te­go znaj­do­wał się już na nie­zmie­rzo­nym oce­anie, w punk­cie, któ­ry wska­za­li­śmy na po­cząt­ku tego roz­dzia­łu.ROZ­DZIAŁ II Dick Sand i hi­sto­ria jego ży­cia

Po­czą­tek po­dró­ży był bar­dziej niż po­myśl­ny. Bez wzglę­du na małe wy­mia­ry stat­ku i brak wy­god­nych ka­jut pa­sa­żer­skich, pani We­ldon zdo­ła­ła się ulo­ko­wać wy­god­nie w dość pry­mi­tyw­nie urzą­dzo­nym po­miesz­cze­niu ka­pi­ta­na. Na szczę­ście ka­ju­ta była do­syć ob­szer­na, więc w dzień zmie­nia­ła się ona w sa­lon ja­dal­ny, w któ­rym za­sia­da­li do sto­łu: pani We­ldon, Ja­nek, ku­zyn Be­ne­dykt i ka­pi­tan.

Ci dwaj ostat­ni zna­leź­li schro­nie­nie: pierw­szy w ka­ju­cie po­moc­ni­ka ka­pi­ta­na, zaś dru­gi – w ob­szer­nym po­miesz­cze­niu, któ­re nor­mal­nie było prze­zna­czo­ne dla za­ło­gi przy­god­nie wer­bo­wa­nej.

Sta­li majt­ko­wie "Pil­gri­ma" mie­li swą od­dziel­ną ka­ju­tę, któ­rą od pię­ciu lat wspól­nie zaj­mo­wa­li. Byli to lu­dzie do­sko­na­le zna­ją­cy mo­rze i bar­dzo do swe­go ka­pi­ta­na przy­wią­za­ni.

Wszy­scy oni byli za­do­wo­le­ni ze swej służ­by, po­nie­waż pan We­ldon na­gra­dzał szczo­drze ich pra­cę.

Jed­nym je­dy­nym czło­wie­kiem zu­peł­nie ob­cym na po­kła­dzie "Pil­gri­ma "był ku­charz, Ne­go­ro, przy­ję­ty do służ­by w Auc­kland na miej­sce daw­niej­sze­go, Niem­ca, któ­ry zbun­to­wał się wraz z resz­tą za­ło­gi.

Por­tu­gal­czyk Ne­go­ro za­ofia­ro­wał swe usłu­gi i zo­stał przy­ję­ty. Oka­za­ło się, iż był to czło­wiek do­brze zna­ją­cy swą pra­cę i obo­wiąz­ko­wy. Z mo­rzem był on rów­nież, jak się zda­wa­ło, nie­źle za­zna­jo­mio­ny. Choć nowo przy­ję­ty ku­charz wy­peł­niał wzo­ro­wo swe obo­wiąz­ki, był ci­chy, zgod­ny i go­to­wał bar­dzo smacz­nie, ka­pi­tan nie był za­do­wo­lo­ny z sie­bie, iż go przy­jął na po­kład, a to z tej przy­czy­ny, iż nic nie wie­dział o jego prze­szło­ści. Nikt mu Ne­go­ra nie po­le­cił, bo nikt go nie znał. Upo­rczy­we mil­cze­nie tego czter­dzie­sto­let­nie­go, bla­de­go i po­nu­re­go Por­tu­gal­czy­ka, jego sta­lo­we, zim­ne, o złym wy­ra­zie oczy, wresz­cie urą­gli­wy uśmiech na jego wą­skich war­gach rów­nież nie bar­dzo przy­pa­da­ły ka­pi­ta­no­wi do gu­stu.

Czy Ne­go­ro po­sia­dał ja­kieś wy­kształ­ce­nie?… Czym się daw­niej zaj­mo­wał? Gdzie się uro­dził i wy­cho­wał?… Wszyst­kie te py­ta­nia po­zo­sta­wa­ły bez od­po­wie­dzi. Ka­pi­tan wie­dział tyl­ko to, iż Ne­go­ro pra­gnął opu­ścić sta­tek w Val­pa­ra­iso. Czy miał tam ro­dzi­nę, do któ­rej zmie­rzał?… Czy też stam­tąd chciał się udać gdzieś da­lej? – było to ab­so­lut­nie nie­wia­do­me. Ster­nik Ho­wick był zda­nia, że ku­charz" po­sia­da wy­cho­wa­nie, ja­kie­go i ofi­cer by się nie po­wsty­dził", ale były to su­biek­tyw­ne je­dy­nie wra­że­nia, na ni­czym nie opar­te. Praw­da, iż wy­ra­żał się on nie­co wy­twor­niej, ani­że­li ogół majt­ków, ale to jesz­cze nie do­wo­dzi­ło ni­cze­go. Twier­dzić co­kol­wiek o nim sta­now­czo – było nie spo­sób. Był ta­jem­ni­czy – oto wszyst­ko. Ro­bił wra­że­nie ta­jem­ni­cze­go z tej może przy­czy­ny je­dy­nie, iż trzy­mał się w od­osob­nie­niu, z dala od wszyst­kich. A tacy lu­dzie nie są lu­bia­ni.

Po­moc­ni­kiem ka­pi­ta­na na "Pil­gri­mie", wo­bec bra­ku star­sze­go ofi­cer a, był tak zwa­ny "ochot­nik", mło­dzie­niec, któ­ry do­pie­ro się kształ­cił w szko­le ma­ry­na­rzy, lecz któ­ry na stat­ku peł­nił obo­wiąz­ki zwy­kłe­go majt­ka, nie z po­trze­by, lecz by tym spo­so­bem zdo­być wie­dzę prak­tycz­ną. Dick Sand, tak się na­zy­wał ów mło­dzie­niec, uro­dzo­ny był w Ame­ry­ce Pół­noc­nej, w oko­li­cach No­we­go Jor­ku. Nie było to pew­ne, po­nie­waż bied­ny chło­piec był pod­rzut­kiem, któ­re­go do­brzy lu­dzie zna­leź­li na uli­cach tego wiel­kie­go mia­sta; imię Dick – Ri­chard otrzy­mał, po­nie­waż ta­kie wła­śnie imię no­sił czło­wiek, któ­ry go zna­lazł na uli­cy, zaś na­zwi­sko Sand – z ra­cji mie­li­zny, na któ­rej zo­stał zna­le­zio­ny, a któ­ra nosi mia­no "San­dy Hook". Pierw­sze wy­cho­wa­nie ma­leń­ki Dick otrzy­mał w ochron­ce, przy czym bar­dzo szyb­ko po­jął swe smut­ne po­ło­że­nie i oce­nił, iż ochron­ka, choć sta­ran­nie pro­wa­dzo­na, nic mu nie da, bo nic mu dać nie jest w sta­nie.

To­też ma­jąc osiem lat za­le­d­wie, upro­sił swo­ich prze­ło­żo­nych, aby ci ze­chcie­li go od­dać na ja­kiś sta­tek. Jego proś­ba zo­sta­ła wy­słu­cha­na i Dick zna­lazł się wkrót­ce na pa­sa­żer­skim stat­ku, kur­su­ją­cym re­gu­lar­nie po­mię­dzy por­ta­mi Po­łu­dnio­wej i Pół­noc­nej Ame­ry­ki.

Na stat­ku tym nie tyl­ko pa­sa­że­ro­wie, ale i ofi­ce­ro­wie za­ję­li się bar­dzo życz­li­wie bez­dom­nym sie­ro­tą i za­czę­li go kształ­cić tak, iż Dick po trzy­let­niej na tym pa­sa­żer­skim stat­ku służ­bie, zdał eg­za­min do wyż­szej szko­ły ma­ry­nar­skiej, do któ­rej zo­stał na­stęp­nie przy­ję­ty dzię­ki pro­tek­cji ka­pi­ta­na Hul­la. Za­cny ten czło­wiek opo­wie­dział dzie­je chłop­ca swe­mu chle­bo­daw­cy, panu We­ldo­no­wi i spra­wił, iż bo­ga­ty wła­ści­ciel okrę­tów za­jął się lo­sem Dic­ka, co spo­wo­do­wa­ło, że i pro­fe­so­ro­wie w szko­le za­ję­li się gor­li­wie jego na­uką i w re­zul­ta­cie po­jęt­ny, pil­ny i pra­co­wi­ty chło­piec w pięt­na­stym roku ży­cia po­sia­dał już wie­dzę bar­dzo roz­le­głą.

Po­nad­to Dick był zbu­do­wa­ny jak atle­ta: był sil­ny, gib­ki i zręcz­ny. Oczy miał nie­bie­skie, wło­sy ciem­ne. Za­wód ma­ry­nar­ski wy­ro­bił w nim ener­gię, by­strość, szyb­ką orien­ta­cję i przed­się­bior­czość. Nad­mier­na umy­sło­wa pra­ca wy­czer­pa­ła jed­nak nie­co or­ga­nizm mło­de­go chłop­ca, więc sam ka­pi­tan Hull po­ra­dził mu, aże­by przy­jął on na krót­ko obo­wiąz­ki prak­ty­kan­ta na "Pil­gri­mie ", co bę­dzie z dużą ko­rzy­ścią dla jego wie­dzy prak­tycz­nej. Dick zgo­dził się na to z ocho­tą i tak zna­lazł się na po­kła­dzie stat­ku.

Pani We­ldon zna­ła Dic­ka jesz­cze z San Fran­ci­sco, to­też na jego wi­dok bar­dzo się ucie­szy­ła.

Jesz­cze bar­dziej był ura­do­wa­ny wi­do­kiem swe­go przy­ja­cie­la mały Ja­nek, dla któ­re­go Dick był za­wsze bar­dzo do­bry.

Po­dróż od­by­wa­ła się, jak do­tąd, w wa­run­kach dość sprzy­ja­ją­cych, cho­ciaż ka­pi­tan uskar­żał się nie­co na wiatr nie naj­po­myśl­niej­szy, któ­ry mógł­by, dmąc dłu­żej w tym sa­mym za­chod­nim kie­run­ku, prze­dłu­żyć znacz­nie po­dróż.

Mo­no­to­nię jaz­dy oży­wił, dnia 16 lu­te­go, oko­ło go­dzi­ny dzie­wią­tej rano, wy­pa­dek nie tak znów czę­sto zda­rza­ją­cy się na oce­anie.

Po­go­da w tym dniu była ja­sna, sło­necz­na i ci­cha. Ko­rzy­sta­jąc z niej, Dick i Ja­nek we­so­ło za­ba­wia­li się na po­kła­dzie, a na­stęp­nie wdra­pa­li się po masz­cie aż do bo­cia­nie­go gniaz­da.

Gdy się tam zna­leź­li, na twa­rzy Dic­ka za­marł na­gle nie­fra­so­bli­wy śmiech, chwi­lę pa­trzył on uważ­nie na ja­kiś od­da­lo­ny punkt, a na­stęp­nie za­wo­łał gło­śno:

– Roz­bi­ty sta­tek!ROZ­DZIAŁ III Roz­bi­ty sta­tek

Krzyk ten zwa­bił wszyst­kich na po­kład. Nie mó­wiąc o ka­pi­ta­nie, pani We­ldon i Noon, na­wet ku­zyn Be­ne­dykt ode­rwał się od swych zbio­rów i za­cie­ka­wio­ny wy­chy­lił gło­wę zza drzwi swej wiecz­nie za­mknię­tej ka­ju­ty. Je­den tyl­ko Ne­go­ro po­zo­stał głu­chy, jak zwy­kle, naj­zu­peł­niej obo­jęt­ny na­wet na ten wy­pa­dek. Cóż go ob­cho­dzić mógł cu­dzy roz­bi­ty sta­tek?

Wszy­scy wpa­try­wa­li się z uwa­gą w da­le­ki, ciem­ny punkt na mo­rzu, znaj­du­ją­cy się od nich w od­le­gło­ści trzech mil.

– Nie ma wąt­pli­wo­ści, że jest to wrak! – po­wie­dział ka­pi­tan.

– Ach, Boże! – za­wo­ła­ła wte­dy pani We­ldon – Ka­pi­ta­nie, śpiesz­my tam!… Prze­cież na tych szcząt­kach znaj­do­wać się mogą lu­dzie ocze­ku­ją­cy po­mo­cy!

– Prze­ko­na­my się o tym – od­po­wie­dział spo­koj­nie Hull, któ­ry, zwra­ca­jąc się na­stęp­nie do ster­ni­ka, za­ko­men­de­ro­wał:

– Ho­wic­ku, skie­ruj sta­tek ku roz­bi­tym szcząt­kom.

W bar­dzo krót­kim cza­sie "Pil­grim" zna­lazł się w od­le­gło­ści pół mili od wra­ku. Wte­dy wszy­scy z całą do­kład­no­ścią zo­ba­czy­li, iż sta­tek, le­żą­cy na le­wym boku, był cięż­ko uszko­dzo­ny i fale za­le­wa­ły jego część znaj­du­ją­cą się już w wo­dzie.

– Tu­taj mia­ło miej­sce zde­rze­nie dwóch stat­ków – po­wie­dział z bó­lem w gło­sie ka­pi­tan Hull, po­ka­zu­jąc pani We­ldon dużą szcze­li­nę wid­nie­ją­cą w pra­wej bur­cie okrę­tu – gdy­by otwór ten znaj­do­wał się pod wodą, sta­tek za­to­nął­by już daw­no; na szczę­ście sta­ło się in­a­czej.

– No, w ta­kim ra­zie chwa­ła Bogu, że przy­najm­niej na tym nie­szczę­snym stat­ku nie ma roz­bit­ków – rze­kła z wes­tchnie­niem ulgi pani We­ldon – bo prze­cież sta­tek, któ­ry był wi­no­waj­cą zde­rze­nia, mu­siał wziąć nie­wąt­pli­wie całą za­ło­gę stat­ku po­szko­do­wa­ne­go na swój po­kład.

– Tak przy­najm­niej sta­tek ten po­wi­nien zro­bić – od­po­wie­dział ka­pi­tan – mo­gło się stać i in­a­czej, mia­no­wi­cie tak, że za­ło­ga to­ną­ce­go stat­ku zmu­szo­na zo­sta­ła do szu­ka­nia ra­tun­ku na swych wła­snych sza­lu­pach. Bar­dzo czę­sto się bo­wiem zda­rza, iż stat­ki, któ­re wy­szły cało z wy­pad­ku, ra­tu­ją się uciecz­ką, aże­by unik­nąć od­po­wie­dzial­no­ści.

Pani We­ldon pod­nio­sła wte­dy na mó­wią­ce­go swe pięk­ne, peł­ne zdu­mie­nia oczy.

– Czyż­by mo­gli się zna­leźć lu­dzie – za­wo­ła­ła – do tego stop­nia pod­li, by po­zo­sta­wić bez ra­tun­ku to­ną­cych, świa­do­mi tego, iż są win­ni nie­szczę­ściu? Czyż­by mógł się zna­leźć ka­pi­tan do tego stop­nia nie­ludz­ki?

– Nie­ste­ty, po­dob­ne­go ro­dza­ju nik­czem­ni­cy tra­fia­ją się dość czę­sto po­mię­dzy że­gla­rza­mi wszyst­kich na­ro­do­wo­ści, zaś naj­czę­ściej – po­mię­dzy An­gli­ka­mi. Chęć unik­nię­cia od­po­wie­dzial­no­ści, a zwłasz­cza oba­wa, iż w ra­zie stwier­dze­nia winy trze­ba pła­cić od­szko­do­wa­nie za uczy­nio­ne stra­ty, spra­wia, iż wi­no­waj­cy, nie trosz­cząc się o za­ło­gę ska­za­ną przez nich na za­gła­dę, szyb­ką uciecz­ką sta­ra­ją się za­trzeć swój ślad. I w tym wy­pad­ku tak wła­śnie się nie­wąt­pli­wie sta­ło, zaś moje mnie­ma­nie opie­ram na fak­cie, że nie wi­dzę przy bur­cie to­ną­ce­go stat­ku ani jed­nej ło­dzi ra­tun­ko­wej. Gdy­by za­ło­ga była przy­ję­ta na po­kład tam­te­go stat­ku, sza­lu­py by po­zo­sta­ły.

– Może jed­nak zo­sta­ły one po­rwa­ne fa­la­mi – nie­śmia­ło od­wa­żył się wtrą­cić swe zda­nie mło­dy Dick.

– By­ły­by wte­dy reszt­ki sznu­rów, a tych nie wi­dzę tu­taj – od­po­wie­dział ka­pi­tan. – Wy­ni­ka stąd, iż były opusz­cza­ne na wodę przez samą za­ło­gę.

– A więc na­le­ży je­dy­nie pro­sić Boga, aże­by nie­szczę­śli­wym po­zwo­lił cało do­trzeć do brze­gów – ża­ło­snym gło­sem po­wie­dzia­ła pani We­ldon.

– Nie­ste­ty!… Stać by się to mo­gło cu­dem je­dy­nie. Naj­bliż­szy ląd jest tak da­le­ko, iż na­dzie­ja oca­le­nia rów­na się zeru.

– Mamo, mamo! – wmie­szał się nie­ocze­ki­wa­nie do roz­mo­wy mały Ja­nek. – Mnie się zda­je, iż z tam­te­go stat­ku do­cho­dzi do nas ja­kiś głos. Może więc tam ktoś zo­stał?

Te sło­wa chłop­ca za­sta­no­wi­ły wszyst­kich. Za­czę­li się uważ­nie przy­słu­chi­wać.

– Mam wra­że­nie – po­wie­dział Dick – jak­bym sły­szał szcze­ka­nie psa.

– Tak jest – za­wo­łał ra­do­śnie Ja­nek – to pie­sek szcze­ka! My go ura­tu­je­my, praw­da, ma­mu­siu?…

– Po­proś o to ka­pi­ta­na, dzie­ci­no moja! On jest tu­taj pa­nem – od­po­wie­dzia­ła cie­płym gło­sem pani We­ldon. – Je­stem jed­nak prze­ko­na­na, że wy­słu­cha on twej proś­by.

– Uczy­nię to bez naj­mniej­sze­go sprze­ci­wu, pro­szę pani. Grze­chem by było po­zo­sta­wiać na pa­stwę gło­do­wej, po­wol­nej śmier­ci nie­szczę­śli­we stwo­rze­nie.

Po wy­po­wie­dze­niu tych słów za­cny ka­pi­tan zwró­cił się z roz­ka­zem do ster­ni­ka:

– Hal­lo!… za­trzy­mać sta­tek i spu­ścić na wodę sza­lu­pę. Dic­ku – mó­wił da­lej ka­pi­tan, zwra­ca­jąc się do prak­ty­kan­ta – po­pły­niesz ze mną, aby obej­rzeć szcząt­ki i przy­pro­wa­dzić na sta­tek tego nie­szczę­śli­we­go psia­ka.

– Słu­cham! – od­po­wie­dział mło­dy chło­piec, przy­wy­kły do śle­pe­go po­słu­szeń­stwa.

Nie upły­nę­ło pięć mi­nut, gdy mała łód­ka ka­pi­tań­ska pły­nę­ła ku reszt­kom roz­bi­te­go stat­ku, po­py­cha­na dwo­ma pa­ra­mi wio­seł, znaj­du­ją­cych się w ży­la­stych rę­kach dwóch ma­ry­na­rzy. Mło­dy Dick za­jął miej­sce przy ste­rze i skie­ro­wał łód­kę ku ru­fie, gdzie jak się wy­da­wa­ło, naj­ła­twiej było moż­na wy­do­stać się na po­kład.

W mia­rę zbli­ża­nia się stat­ku, szcze­ka­nie sły­chać było co­raz wy­raź­niej, aż na ko­niec wiel­ki pies uka­zał się na po­kła­dzie, utrzy­mu­jąc się z tru­dem na po­chy­ło­ści.

– Dic­ku!… stop! – za­ko­men­de­ro­wał ka­pi­tan. Pies, na wi­dok zbli­ża­ją­cych się, za­czął uja­dać gwał­tow­nie, a na­stęp­nie wyć ża­ło­śnie i pod­bie­gać do drzwi pro­wa­dzą­cych do wnę­trza stat­ku.

– Czyż­by się tam ktoś znaj­do­wał? – krzyk­nął ka­pi­tan.

– Uwa­żaj, pie­sku, uwa­żaj, bo spad­niesz – wo­łał tym­cza­sem z od­da­li mały Ja­nek, prze­sy­ła­jąc psu po­ca­łun­ki.

Pies na ten głos ucichł na­gle, wy­cią­gnął mor­dę i za­czął wę­szyć.

W tej sa­mej chwi­li ze swe­go ku­chen­ne­go pań­stwa wy­szedł na po­kład Ne­go­ro i w mil­cze­niu, jak za­zwy­czaj, zbli­żył się ku przo­do­wi stat­ku.

Za­le­d­wie Ne­go­ro za­czął się zbli­żać ku roz­bi­te­mu stat­ko­wi, idąc po po­kła­dzie "Pil­gri­ma", za­cho­wa­nie psa zmie­ni­ło się za­sad­ni­czo. Ze wście­kłym uja­da­niem za­czął się rwać ku "Pil­gri­mo­wi" i była taka chwi­la, iż chciał się już rzu­cić do wody.

Brwi Por­tu­gal­czy­ka na wi­dok psa zmarsz­czy­ły się, a twarz, za­wsze bla­da, na­bra­ła zie­mi­stych od­cie­ni. Ne­go­ro ni­czym nie ujaw­nił swe­go wzbu­rze­nia i, rów­nie spo­koj­nie jak przy­szedł, wró­cił do swej kuch­ni, jak­by nie znaj­du­jąc nic cie­ka­we­go w wi­do­ku to­ną­ce­go stat­ku.

– Co się temu psu na­gle sta­ło, wściekł się, czy co? – za­py­tał ka­pi­tan Hull ze zdzi­wie­niem.

Lecz wraz z odej­ściem Ne­go­ra i pies uspo­ko­ił się mo­men­tal­nie.

– Bie­dak, naj­wi­docz­niej gi­nie z gło­du – zro­bił uwa­gę ka­pi­tan – i to go chwi­la­mi do­pro­wa­dza do sza­łu.

Łódź tym­cza­sem przy­bi­ła już do bur­ty to­ną­ce­go stat­ku, wy­nu­rza­ją­ce­go się z wody i wte­dy Dick prze­czy­tał na­zwę okrę­tu: "Wal­deck". Nic po­nad­to. Z bu­do­wy pu­dła i z róż­nych szcze­gó­łów, któ­re ujść nie mo­gły fa­cho­we­mu oku, ka­pi­tan Hull wy­wnio­sko­wał, iż "Wal­deck" był zbu­do­wa­ny w Ame­ry­ce, cze­go do­wo­dzi­ła zresz­tą sama na­zwa. Sta­tek miał oko­ło 500 ton no­śno­ści.

Poza psem na stat­ku nie było naj­mniej­sze­go śla­du ży­wej isto­ty. Stan po­kła­du okrę­to­we­go, z któ­re­go fale zmio­tły już wszyst­ko, ujaw­niał, iż ka­ta­stro­fa wy­da­rzy­ła się dość daw­no.

– Je­że­li na stat­ku tym po­zo­sta­li na­wet lu­dzie, to od daw­na mu­sie­li już po­umie­rać z gło­du i pra­gnie­nia – ode­zwał się smut­nym gło­sem ster­nik – i je­stem zdu­mio­ny, że ten pies żyje jesz­cze, wy­pa­dek bo­wiem zda­rzył się co naj­mniej dwa ty­go­dnie temu.

– Masz cał­ko­wi­tą ra­cję, Ho­wic­ku – przy­znał ka­pi­tan – jed­nak obo­wiąz­kiem na­szym, gdy już tu je­ste­śmy, jest zba­dać wnę­trze stat­ku, zwłasz­cza iż za­cho­wy­wa­nie się tego psa daje do my­śle­nia. Być może, iż znaj­dzie­my jesz­cze pod po­kła­dem nie­szczę­śli­wych, cze­ka­ją­cych na ra­tu­nek.

– Znaj­dzie­my co naj­wy­żej parę tru­pów – po­chmur­nie od­po­wie­dział sta­ry ster­nik.

– My­lisz się, Ho­wic­ku – peł­nym wia­ry gło­sem ode­zwał się Dick. – Inne by­ło­by za­cho­wa­nie tego psa, gdy­by w ka­ju­tach nie było ni­ko­go ży­ją­ce­go.

Pies, jak­by zro­zu­miał te sło­wa, z gło­śnym sko­wy­tem pod­sko­czył ku drzwiom pro­wa­dzą­cym do ka­jut, a na­stęp­nie jed­nym sko­kiem rzu­cił się do wody i za­czął pły­nąć ku łód­ce, na któ­rą wy­do­sta­ły go bez więk­sze­go tru­du sil­ne ręce majt­ków i Dic­ka. Gdy pies zna­lazł się już w ło­dzi, na­tych­miast pod­biegł do be­czuł­ki ze słod­ką wodą i za­czął pić.

– Otóż to – za­wo­łał ster­nik – czyż nie mó­wi­łem?… bie­dak zdy­chał z pra­gnie­nia. No, te­raz mo­że­my już śmia­ło wra­cać do "Pil­gri­ma".

Mó­wiąc to, ude­rzył wio­sła­mi, któ­re od­da­li­ły na­tych­miast łód­kę od roz­bi­te­go pu­dła.

Lecz pies spo­strzegł to na­tych­miast, bez naj­mniej­sze­go ocią­ga­nia się prze­stał ga­sić pra­gnie­nie i za­czął wyć ża­ło­śnie, zwra­ca­jąc mor­dę ku okrę­to­wym szcząt­kom. Jego po­stać i wy­cie były tak wy­mow­ne, że zro­zu­mieć je mu­siał każ­dy. Nie mo­gło już być naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści, iż na stat­ku ktoś się znaj­do­wał, naj­praw­do­po­dob­niej wła­ści­ciel psa. Lecz z ja­kich przy­czyn nie da­wał on zna­ku ży­cia? Je­że­li żyje, to sły­szeć mu­siał prze­cież gło­sy na­wo­łu­ją­cych majt­ków. Dla­cze­go więc nie od­po­wia­da?…

Nie moż­na było wa­hać się dłu­żej. Łód­ka po­now­nie przy­bli­ży­ła się do pu­dła, a gdy to się sta­ło, pies mo­men­tal­nie wy­do­stał się na po­kład i sta­nął przy drzwiach ka­ju­ty, przy­mi­la­ją­cym skom­le­niem przy­wo­łu­jąc przy­by­łych.

Dick i ka­pi­tan po­dą­ży­li za nim i wy­do­sta­li się na po­kład, po któ­rym, czoł­ga­jąc się z wiel­kim tru­dem, do­tar­li do przej­ścia mię­dzy masz­ta­mi i we­szli pod po­kład. Gdy się tam zna­leź­li, uj­rze­li pięć ciał, któ­re le­ża­ły bez ru­chu na pod­ło­dze, zda­wa­ło się, że mar­twe. Byli to Mu­rzy­ni.

– Spóź­ni­li­śmy się! – smut­nie po­wie­dział ka­pi­tan, zdej­mu­jąc czap­kę z gło­wy. – Niech ich Bóg przyj­mie do Chwa­ły Swo­jej.

Lecz pies naj­wi­docz­niej nie po­dzie­lał tego zda­nia, gdyż z gło­śny­mi sko­wy­ta­mi rzu­cał się na nie­ru­cho­me cia­ła, li­żąc ręce i twa­rze.

– Moż­li­we, iż w bie­da­kach tych tli się jesz­cze ży­cie, że znaj­du­ją się oni w sil­nym omdle­niu, wy­wo­ła­nym wy­cień­cze­niem or­ga­ni­zmu – ode­zwał się Dick. – W każ­dym ra­zie nie mo­że­my ich tak po­zo­sta­wić, bez pró­by przy­pro­wa­dze­nia ich do przy­tom­no­ści.

Aby to zro­bić, wszy­scy zo­sta­li prze­wie­zie­ni sza­lu­pa­mi na po­kład "Pil­gri­ma", gdzie po licz­nych za­bie­gach za­czę­li po­wra­cać do ży­cia.

Wte­dy ka­pi­tan za­wo­łał Ne­go­ra, aże­by ten dał bu­lio­nu i rumu dla ura­to­wa­nych.

Ka­pi­tan nie zdą­żył wy­mó­wić sło­wa "Ne­go­ro ", gdy pies, któ­ry do tej chwi­li tu­lił się do ura­to­wa­nych, skom­ląc ci­cho, sta­nął wy­pro­sto­wa­ny i za­czął po­ka­zy­wać groź­ne kły.

– Ne­go­ro! – za­wo­łał ka­pi­tan po­now­nie. – Ogłu­chłeś, czy co? Por­tu­gal­czyk uka­zał się na ko­niec na po­kła­dzie, lecz wte­dy pies jed­nym sko­kiem rzu­cił się na nie­go, chcąc go po­chwy­cić za gar­dło.

Na szczę­ście inni majt­ko­wie po­wstrzy­ma­li roz­ju­szo­ne zwie­rzę.

– Co to ma zna­czyć? – za­py­tał zdzi­wio­nym gło­sem ka­pi­tan Hull – Dla­cze­go pies ten, taki ła­god­ny dla wszyst­kich, to­bie jed­ne­mu po­ka­zu­je zęby, Ne­go­ro? Czy go zna­łeś? A może wy­rzą­dzi­łeś mu ja­kąś krzyw­dę?

– Ja? Pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzę tą be­stię – spo­koj­nie od­po­wie­dział Ne­go­ro – psi­sko osza­la­ło z gło­du i ma coś prze­ciw mnie.

– Dziw­na spra­wa – szep­nął do sie­bie Dick – i my­ślę, że pies ten mógł­by nam opo­wie­dzieć wie­le o prze­szło­ści tego czło­wie­ka, któ­re­go nie zna­my zu­peł­nie.ROZ­DZIAŁ IV Oca­le­ni pa­sa­że­ro­wie "Wal­dec­ka"

Choć sta­no­wi­ło to hań­bę cy­wi­li­za­cji, do sa­me­go nie­mal koń­ca XIX wie­ku han­del nie­wol­ni­ka­mi na wiel­ką ska­lę kwitł nie­prze­rwa­nie w pew­nych oko­li­cach Afry­ki. Bez wzglę­du na mię­dzy­na­ro­do­we kon­wen­cje, jak rów­nież sta­ran­ny nad­zór licz­nych krą­żą­cych po mo­rzach okrę­tów wo­jen­nych wszyst­kich państw Eu­ro­py, stat­ki peł­ne nie­wol­ni­ków od­bi­ja­ły od brze­gów An­go­li i Mo­zam­bi­ku, aby do­wo­zić "he­ban"czy­li czar­nych nie­wol­ni­ków do róż­nych punk­tów od­bior­czych, po­mię­dzy któ­ry­mi, co ze wsty­dem przy­znać trze­ba, były i za­kąt­ki świa­ta cy­wi­li­zo­wa­ne­go.

Wszyst­ko to wie­dział ka­pi­tan Hull, to­też pierw­szą jego my­ślą było, iż "Wal­deck" na­le­żał do tego sa­me­go typu stat­ków i że ura­to­wa­ni Mu­rzy­ni byli nie­wol­ni­ka­mi wie­zio­ny­mi na sprze­daż.

Tak czy in­a­czej, oca­le­ni nie­wol­ni­cy sta­li się wol­ny­mi z chwi­lą, gdy wstą­pi­li nogą na po­kład okrę­tu pły­ną­ce­go pod ame­ry­kań­ską fla­gą. To­też pani We­ldon już cie­szy­ła się my­ślą, że bie­da­kom prze­ka­że tę ra­do­sną no­wi­nę, gdy tyl­ko wró­cą oni do przy­tom­no­ści. Oto­czo­no nie­szczę­śli­wych sta­ran­ną opie­ką i już po upły­wie trzech dni wszy­scy Ne­grzy znaj­do­wa­li się w do­brym sta­nie.

Moż­na było wte­dy roz­po­cząć roz­mo­wę. Wszy­scy mó­wi­li po an­giel­sku, wy­ra­ża­jąc się bar­dzo po­praw­nie.

– Wasz sta­tek roz­bił się wsku­tek zde­rze­nia z dru­gim? – za­py­tał przede wszyst­kim ka­pi­tan Hull.

– Tak jest – od­po­wie­dział naj­star­szy z gro­mad­ki oca­lo­nych, wy­so­ki, po­tęż­ny męż­czy­zna lat oko­ło 60 – ciu, z sym­pa­tycz­ną twa­rzą, z któ­rej prze­bi­jał ro­zum i sil­na wola – sta­ło się to nocą, gdy­śmy spa­li w swej ka­ju­cie, mu­sia­ło to na­stą­pić na­gle, bo gdy­śmy się prze­bu­dzi­li i wy­szli na po­kład, uj­rze­li­śmy je­dy­nie obie ło­dzie "Wal­dec­ka "gi­ną­ce już we mgle. Zo­sta­li­śmy na stat­ku sami – za­po­mnia­ni. Win­ny ka­ta­stro­fy sta­tek naj­wi­docz­niej uciekł.

– Skąd i do­kąd pły­nął "Wal­deck"?

– Z Mel­bo­ur­ne w Au­stra­lii, do por­tów Po­łu­dnio­wej Ame­ry­ki.

– A więc nie je­ste­ście nie­wol­ni­ka­mi? – za­py­tał szyb­ko orien­tu­ją­cy się Dick, wy­cią­ga­jąc do star­ca rękę.

– Dzię­ki Nie­bio­som je­ste­śmy wol­ny­mi oby­wa­te­la­mi Sta­nów Zjed­no­czo­nych Pół­noc­nej Ame­ry­ki – z po­czu­ciem god­no­ści od­po­wie­dział sta­ry Tom za sie­bie i za swych przy­ja­ciół. – Pa­mię­tam okrop­no­ści nie­wo­li, po­nie­waż wy­wieź­li mnie z Afry­ki, gdy by­łem bar­dzo ma­łym chłop­cem, dziec­kiem pra­wie i sprze­da­li do plan­ta­cji znaj­du­ją­cych się na po­łu­dniu Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Szczę­śli­wy traf spra­wił, iż stam­tąd do­sta­łem się do Pen­syl­wa­nii, gdzie nie tyl­ko uzy­ska­łem wol­ność, ale uzy­ska­łem pra­wa oby­wa­tel­skie Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Co się zaś ty­czy mo­ich to­wa­rzy­szy, to je­den jest moim sy­nem i na­zy­wa się Baty. Tak on, jak i resz­ta mo­ich przy­ja­ciół uro­dzi­ła się już z wol­nych ro­dzi­ców, więc wszy­scy są już wol­ny­mi oby­wa­te­la­mi Ame­ry­ki. W po­szu­ki­wa­niu pra­cy po­je­cha­li­śmy przed pię­cio­ma laty do Au­stra­lii, gdzie pra­co­wa­li­śmy na plan­ta­cjach. Po­szczę­ści­ło się nam, gdyż za­ra­bia­li­śmy do­syć dużo i obec­nie wła­śnie, na po­kła­dzie "Wal­dec­ka", wra­ca­li­śmy do swych ro­dzin, gdy zły los nie tyl­ko po­zba­wił nas pię­cio­let­nich za­rob­ków, ale i sami omal nie stra­ci­li­śmy ży­cia. Oto cała na­sza hi­sto­ria – za­koń­czył sta­ry Tom swe prze­mó­wie­nie.

Wszyst­ko to opo­wie­dzia­ne było z taką szcze­ro­ścią, że nikt nie wąt­pił w praw­dę słów sta­re­go Mu­rzy­na.

Na­stęp­nie Tom i jego to­wa­rzy­sze: Baty, Her­ku­les, Au­styn i Ak­te­on go­rą­co dzię­ko­wać za­czę­li za ura­to­wa­nie im ży­cia.

Za oca­le­nie nie mniej wdzięcz­ny od lu­dzi był i pies. Był to okaz pierw­szo­rzęd­ny, na­le­żą­cy do rasy bry­ta­nów. Wa­bił się Din­go. We­dług opo­wie­ści Mu­rzy­nów, na­le­żał on do ka­pi­ta­na, któ­ry go zna­lazł w wa­run­kach dość nie­zwy­kłych, na pół mar­twe­go, w Afry­ce, nad brze­ga­mi rze­ki Kon­go.

Din­go oka­zy­wał swe­mu wy­baw­cy duże przy­wią­za­nie, lecz był sta­le bar­dzo smut­ny i oso­wia­ły.

Jego ol­brzy­mia siła i od­wa­ga były ogól­nie zna­ne. Zna­le­zio­no go w ob­ro­ży, na któ­rej znaj­do­wał się na­pis: "Din­go" oraz li­te­ry: "S. V."ROZ­DZIAŁ V Ta­jem­ni­cze li­te­ry

Wy­pa­dek z wra­kiem oka­zał się bar­dzo ko­rzyst­ny dla jed­ne­go z pa­sa­że­rów "Pil­gri­ma".

Szczę­śliw­cem tym był mały Ja­nek, po­nie­waż po­zy­skał dwóch przy­ja­ciół: Din­ga i Her­ku­le­sa. Ten ostat­ni był jed­nym z Mu­rzy­nów, zbu­do­wa­nym jak atle­ta, o sile nie­wia­ry­god­nej wprost, ła­god­ny przy tym jak dziec­ko. Chłop­czyk ba­wił się z nim po ca­łych dniach, co roz­we­se­la­ło jego mat­kę zmar­twio­ną nie­co tym, iż wiatr dął bez zmia­ny w nie­wła­ści­wym kie­run­ku, co mo­gło bar­dzo opóź­nić po­dróż.

Mały Ja­nek lu­bił pa­trzeć na swe­go nowo po­zy­ska­ne­go przy­ja­cie­la, ol­brzy­ma, ma­ją­ce­go oko­ło sied­miu stóp wy­so­ko­ści. Nie tyl­ko się go nie oba­wiał, lecz z naj­wyż­szą ra­do­ścią się z nim ba­wił.

Po­do­ba­ło mu się zwłasz­cza, gdy Her­ku­les sta­wiał go so­bie na swych po­tęż­nych dło­niach i tak pod­no­sił w górę, jak małą la­lecz­kę.

– Je­stem naj­wyż­szym czło­wie­kiem na ca­łym po­kła­dzie – wo­łał chłop­czyk z ra­do­snym śmie­chem.

– A czy ja je­stem bar­dzo cięż­ki? – py­tał.

– Bar­dzo! – od­po­wia­dał Her­ku­les. – Jak mo­tyl bu­ja­ją­cy na traw­ce!

In­ne­go ro­dza­ju, lecz rów­nież bar­dzo mi­łym przy­ja­cie­lem był Din­go. Pies ten na po­kła­dzie "Wal­dec­ka" – we­dług re­la­cji Mu­rzy­nów – uni­kał lu­dzi, na "Pil­gri­mie" za­cho­wy­wał się zu­peł­nie in­a­czej. Prze­pa­dał zwłasz­cza za Jan­kiem, któ­ry znów lu­bił bar­dzo jeź­dzić na bry­ta­nie, i był wierz­chow­cem o wie­le lep­szym, niż naj­pięk­niej­sze ko­nie na bie­gu­nach.

Nie za­wsze, nie­ste­ty, mały Ja­nek mógł spę­dzać swój czas na tak mi­łych za­ba­wach, a to z tej przy­czy­ny, iż pani We­ldon, ko­rzy­sta­jąc z tego, że na po­kła­dzie "Pil­gri­ma" wszy­scy mie­li dużo wol­ne­go cza­su, za­czę­ła uczyć chłop­ca trud­nej sztu­ki czy­ta­nia. By mu jed­nak uła­twić zdo­by­cie tej wie­dzy, za­czę­ła na­ukę od za­ba­wy. Ja­nek mia­no­wi­cie roz­po­zna­wać za­czął li­te­ry na ru­cho­mych de­secz­kach, a gdy to się uda­ło, z wol­na z li­ter po­je­dyn­czych ukła­dał naj­pierw od­dziel­ne wy­ra­zy, jak: mama, tata, Dick, Din­go… a na­stęp­nie i całe zda­nia. Była to do­sko­na­ła za­ba­wa, któ­rą chło­piec po­lu­bił tak bar­dzo, iż się nią zaj­mo­wał na­wet wte­dy, gdy mat­ki przy nim nie było.

Pew­ne­go dnia li­te­ra­mi za­czął się zaj­mo­wać rów­nież i Din­go. Na­przód ob­wą­chał każ­dą de­secz­kę sta­ran­nie, a na­stęp­nie za­czął się pil­nie przy­glą­dać li te­rom. Aż wresz­cie jed­na z de­se­czek zwró­ci­ła jego spe­cjal­ną uwa­gę, stał nad nią dłu­go, ma­chał dłu­go swym pu­szy­stym ogo­nem, aż wresz­cie gło­śno szczek­nął i po­rwał zę­ba­mi de­secz­kę, któ­rą zło­żył po­tem ostroż­nie z da­le­ka od in­nych.

Była to de­secz­ka z li­te­rą "S".

– Din­go!… co ty ro­bisz? – za­wo­łał prze­stra­szo­ny chłop­czyk, pe­łen oba­wy o ca­łość swych za­ba­wek.

Lecz wiel­ki bry­tan nie miał za­mia­ru nisz­cze­nia li­ter, nie tyl­ko nie od­stę­po­wał ich, lecz prze­ciw­nie – sta­nął nad po­zo­sta­ły­mi, wpa­try­wał się w nie dłu­go, aż wresz­cie po­chwy­cił py­skiem de­secz­kę dru­gą, któ­rą po­ło­żył obok pierw­szej.

Gdy to zro­bił, z trium­fem pod­niósł łeb do góry i gło­śno za­szcze­kał.

Mały Ja­nek, jak rów­nież i sta­ry Tom, któ­ry w tej chwi­li opie­ko­wał się chłop­czy­kiem, byli jed­na­ko­wo zdu­mie­ni za­cho­wa­niem Din­ga. Ja­nek był prze­ko­na­ny, iż jego czwo­ro­noż­ny przy­ja­ciel rów­nież na­uczył się czy­tać, a przy­najm­niej roz­po­zna­je li­te­ry nie go­rzej od nie­go.

– Mamo! Dic­ku!… chodź­cie tu­taj jak naj­prę­dzej – wo­łał ura­do­wa­nym gło­sem. – Chodź­cie! prze­ko­naj­cie się, że nasz Din­go umie czy­tać.

Dick Sand pierw­szy zbli­żył się do psa, któ­ry nie­ru­cho­mo stał wciąż nad li­te­ra­mi przez sie­bie wy­bra­ny­mi i prze­czy­tał: "S. V."

– Ze­chciej wy­mie­szać li­te­ry, a zo­ba­czysz, że Din­go wy­bie­rze je po­wtór­nie – wo­łał Ja­nek peł­nym głę­bo­kiej wia­ry gło­sem.

Wo­ła­nia te za­in­te­re­so­wa­ły rów­nież ka­pi­ta­na Hul­la oraz pa­nią Wel don, któ­ra do­pie­ro te­raz mia­ła moż­ność ode­rwa­nia się od pra­cy, jaką była za­ję­ta w swej ka­ju­cie.

Dick, mimo pew­ne­go opo­ru Din­ga, zmie­szał wszyst­kie li­te­ry, a na­stęp­nie roz­ło­żył je wszyst­kie po­now­nie przed psem. Wte­dy ten de­li­kat­nie za­czął ob­wą­chi­wać de­secz­ki, przy­glą­dać się im, aż wresz­cie wy­brał po­wtór­nie te same, na któ­rych były li­te­ry "S. V."

– Rzecz za­praw­dę zdu­mie­wa­ją­ca – ode­zwa­ła się pani We­ldon – czyż­by ten pies istot­nie roz­po­zna­wał li­te­ry?

– Zwłasz­cza, że są to te same li­te­ry, któ­re Din­go ma wy­ry­te na swej ob­ro­ży – po­wie­dział w głę­bo­kim za­my­śle­niu ka­pi­tan Hull. – To­mie!… ka­pi­tan "Wal­dec­ka "miał po­dob­no zna­leźć tego psa nad brze­ga­mi Kon­ga, praw­da?

– Tak jest, pa­nie ka­pi­ta­nie – od­po­wie­dział sta­ry Tom – ka­pi­tan "Wal­dec­ka" nie­jed­no­krot­nie opo­wia­dał tę hi­sto­rię.

– Ha! w ta­kim ra­zie pies ten miał­by wie­le do opo­wie­dze­nia o so­bie – zro­bił uwa­gę ka­pi­tan – i wiel­ka szko­da, że to ro­zum­ne zwie­rzę nie ma moż­li­wo­ści zro­bie­nia tego, bo w ta­kim ra­zie po­wie­dział­by on nam może… – tu­taj ka­pi­tan Hull za­milkł i wpadł w głę­bo­kie za­my­śle­nie.

– Li­te­ry te, przez psa wy­bra­ne, coś ci przy­po­mi­na­ją, ka­pi­ta­nie? – z za­cie­ka­wie­niem za­py­ta­ła pani We­ldon.

– Być może, pani. Coś mi się tam ko­ła­cze w gło­wie, ja­kaś myśl za­mglo­na, ja­kieś wspo­mnie­nie… Był­by to dziw­ny zbieg oko­licz­no­ści w każ­dym ra­zie.

Moż­li­we, iż te li­te­ry dają wska­zów­ki co do losu pew­ne­go mło­de­go po­dróż­ni­ka po Afry­ce, któ­ry do dziś jest nie­wia­do­my.

– O kim ta­kim mó­wisz, ka­pi­ta­nie? – za­py­ta­ła pani We­ldon. – Nie przy­po­mi­nam so­bie bo­wiem imie­nia i na­zwi­ska, któ­re roz­po­czy­na­ły by się od li­ter "S. V.".

– O, pani mo­gła nie sły­szeć na­wet o fran­cu­skim uczo­nym. Sa­mu­elu Ver­no­nie, któ­ry udał się do Środ­ko­wej Afry­ki przed dwo­ma laty z po­le­ce­nia Pa­ry­skie­go To­wa­rzy­stwa Geo­gra­ficz­ne­go.

Miał on za­miar przejść przez Czar­ny Kon­ty­nent z za­cho­du na wschód. Otóż tę swą wy­pra­wę roz­po­czął, o ile so­bie przy­po­mi­nam, od uj­ścia Kon­ga, zaś kre­sem jego po­dró­ży mia­ły być:

Przy­lą­dek Del­ga­do i uj­ście rze­ki Ru­wu­my, brze­ga­mi któ­rej iść wła­śnie mia­ła wy­pra­wa wspo­mnia­ne­go po­dróż­ni­ka.

– I uczo­ny ten na­zy­wał się Sa­mu­el Ver­non?

– Tego ostat­nie­go fak­tu je­stem cał­ko­wi­cie pe­wien. Otóż moż­li­we, iż pierw­sze li­te­ry imie­nia i na­zwi­ska tego po­dróż­ni­ka wła­śnie wy­ry­te zo­sta­ły na ob­ro­ży Din­ga.

– I losy tego po­dróż­ni­ka nie są zna­ne, bez wzglę­du na to, iż roz­po­czął on swą po­dróż przed dwo­ma z górą laty? – ze wzru­sze­niem do­py­ty­wa­ła się pani We­ldon.

– Nie­ste­ty, wszel­kie wie­ści o nim za­gi­nę­ły i nie są zna­ne do­tych­czas ni­ko­mu.

Naj­praw­do­po­dob­niej zo­stał on za­bi­ty gdzieś po dro­dze przez dzi­kich.

– Więc pan przy­pusz­cza, że Din­go na­le­żał do tego nie­szczę­śli­we­go po­dróż­ni­ka?… Lecz czy wia­do­mo było, że ów Sa­mu­el Ver­non wziął ze sobą psa, uda­jąc się w tę da­le­ką dro­gę?

– Jest to tyl­ko moje przy­pusz­cze­nie, któ­re przy­ją­łem wte­dy do­pie­ro, gdy uj­rza­łem, że Din­go z ca­łe­go al­fa­be­tu wy­bie­rał te wła­śnie li­te­ry. W po­dob­nych po­dró­żach by­wa­ją za­zwy­czaj bar­dzo dłu­gie po­sto­je. Otóż Sa­mu­el Ver­non dla za­bi­cia cza­su mógł po­jęt­ne zwie­rzę wy­uczyć roz­po­zna­wa­nia pierw­szych li­ter swe­go imie­nia i na­zwi­ska. Po ka­ta­stro­fie, zwłasz­cza je­że­li mia­ła ona miej­sce za­raz na po­cząt­ku po­dró­ży, pies ła­two mógł wró­cić do punk­tu, z któ­re­go wy­pra­wa ru­szy­ła, to jest do uj­ścia rze­ki Kon­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: