- W empik go
Piętno Diabła - ebook
Piętno Diabła - ebook
Dzięki wrodzonemu sprytowi Kubie Sobańskiemu udaje się przetrwać więzienie. Nowa rzeczywistość na wolności nie przypomina jednak raju. Kuba nie może wykonywać swojego zawodu, w rodzinnym domu jest niechciany, a zgromadzone przed laty środki zaczynają się kończyć. Musi zacząć od zera, co stanowi poważną przeszkodę w zrealizowaniu wizji, którą snuł każdego dnia w zamknięciu – Kuba Sobański pragnie śmierci Sonii Wodzińskiej.
Tymczasem Wodzińska dobrze wykorzystuje sześć lat nieobecności mentora. Rośnie w siłę, staje się potężna i niezależna. Ma tylko jedną słabość – Kubę. Za wszelką cenę chce wynagrodzić Sobańskiemu sześć lat więzienia i sprawić, że znów połączą siły, wspólnie oddając się mrocznym żądzom. Co wyniknie ze starcia, w którym namiętność i pożądanie skrzyżują się z nienawiścią i chęcią zemsty?
Adrian Bednarek
Urodzony w 1984 roku w Częstochowie. Uwielbia pisać historie, w których głównymi bohaterami są skomplikowane czarne charaktery. Autor 14 opublikowanych powieści oraz kilku opowiadań. Laureat nagród Złoty Kościej 2018 za powieść „Skazany na zło”, Złoty Kościej 2021 za powieść „Zapomniany”, zdobywca tytułu Thriller Roku 2021 wortalu Granice.pl za powieść „Zapomniany”. Czytelnicy określają go mianem mistrza thrillerów psychologicznych i jedynym w swoim rodzaju kreatorem psychopatycznych postaci.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-145-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwa lata później
Izolacja większości kojarzy się z dyskomfortem, samotnością i ograniczeniami. Dla mnie ten stan jest zbawienny. Dzięki izolacji zamieniłem piekło na czyściec. Cena, jaką płacę, jest wysoka. Mimo to nie myślę o stratach, koncentruję się na zyskach. Siedząc w izolacji, zajrzałem głęboko w oczy wielu swoim słabościom. Poczułem, co znaczy abstynencja, odstawienie i niemożliwość zaspokojenia demonów. Stałem się silniejszy, a teraz wreszcie moja więzienna walka dobiega końca. Dziś zaczynam ostatni dzień w czyśćcu. Jeśli chodzi o wykonywane czynności, nie będzie różnił się od wczorajszego, przedwczorajszego ani dowolnie wybranego dnia w przeciągu ostatnich kilku lat.
O szóstej zaczyna się apel, wstaję więc o piątej. Nie potrzebuję budzika, już dawno się do tego przyzwyczaiłem. Ja, zakochany w świecie nocy, tutaj zasypiam przed dwudziestą drugą. Siedem godzin snu idealnie regeneruje organizm. Gdy otwieram oczy, zawsze leżę chwilę, wpatrując się w ciasną celę. Metalowa prycza na początku wydawała mi się niewygodna. Teraz odbieram ją jak każde łóżko. Przestrzeni mam niewiele, raptem półtora metra szerokości i niecałe cztery metry długości, co, ogólnie mówiąc, jest spoko. Zakratowanego okna sam nie mogę otworzyć ani uchylić. Robi to maszyna sterowana przez strażnika. W lato, gdy któryś z nich ma zły humor, panuje tu skwar jak na pustyni. Naprzeciwko pryczy mam nieduży stolik i okrągły taboret. Oba, podobnie jak prycza, są na stałe przytwierdzone do podłogi. Z tym też sobie radzę, najbardziej przeszkadzają mi kamery.
Półokrągłe wrzody wiszą na suficie w głównym pomieszczeniu, a także w ciasnym kąciku sanitarnym znajdującym się za osobnymi drzwiami. Służba więzienna monitoruje mnie przez całą dobę. Strażnicy widzą, kiedy myję zęby, podglądają mnie, kiedy jestem na kiblu, choć nazywanie tak toalety kucanej, gdzie wszystko załatwia się „na Małysza”, byłoby komplementem.
Mogą sobie też popatrzeć, jak walę konia. Na początku się krępowałem, ale potrzeba sprawienia sobie ulgi zwyciężyła ze wstydem. Poza tym wiem, że jestem lepszy od tych, którzy mnie obserwują. Jutro stąd wyjdę, zaciągnę się strutym spalinami powietrzem Krakowa, wrócę do apartamentu na Salwatorze, odpalę swoją furę, a oni nadal będą przychodzić w to paskudne miejsce i podglądać następnego lokatora. I tak w kółko, aż do emerytury.
Podnoszę się z pryczy. Zawsze śpię w samych majtkach. Czerwone spodnie i czerwona koszulka wiszą na odstającej kracie zasłaniającej kaloryfer. Jeszcze ich nie wkładam. Na razie czas na poranne rytuały. Wiem, że to właśnie rutyna, wsparta Klarą i chęcią zemsty, pozwoliła mi przetrwać izolację.
Rozkładam ręczniki na podłodze i robię brzuszki. Zajmuje mi to trzydzieści minut. Nie stosuję serii, tylko jeden intensywny cug, po którym moje ciało płonie, skóra zalewa się potem, a usta wykrzykują ból. Kolejne pięć minut poświęcam piciu wody. Czas przy prowadzeniu rutyny jest bardzo ważny.
Następne ćwiczenie zaczynam dwadzieścia minut przed apelem. Podchodzę do krat, za którymi znajdują się drzwi oddzielające mnie od korytarza. Podskakuję, chwytam dwa słupy przy samej górze i zaczynam się podciągać. Na początku miałem z tym problem. Łokcie, brzuch i nogi ocierały się o metal. Teraz ciało w ogóle nie styka się z kratami. Każdego dnia powtarzam podobny obwód przed obiadem, a po kolacji robię pompki. Jest jeszcze rower stacjonarny, jeżdżę na nim podczas godzinnego pobytu w sali rekreacji. W trakcie zwykle oglądam telewizję. Abstrakcyjne wiadomości i skretyniałe seriale paradokumentalne restartują mózg.
Tęsknię za muzyką. Tęsknię też za bieganiem. Niby mógłbym truchtać dookoła placu spacerowego, gdzie również spędzam godzinę dziennie, ale ten czas wykorzystuję na palenie. W celi nie mogę pozwolić sobie na szlugi, więc gdy wchodzę na znajdujący się na dachu zabudowany wąski plac, od góry zabezpieczony drutem kolczastym, jaram jednego za drugim. Zwykle wypalam dziesięć, rekord to cała paczka.
Podciągnięcia rozpalają piekło w mięśniach, głośno dyszę, ale czuję moc. Odcięty od używek, chyba jeszcze nigdy nie byłem w tak znakomitej formie. Szlifuję swoje ciało i uczę się kontrolować umysł, dzięki czemu trzymam demona na łańcuchu. Długo zajęło mi doprowadzenie go do posłuszeństwa, ale on wie, że wiecznie nie będziemy trwać w izolacji. Radzę sobie lepiej, niż wskazywałaby sytuacja sprzed sześciu lat. Nastolatka, która mnie tu wpakowała, ma wszelkie powody do obaw…
Zawsze myślę o niej podczas porannych treningów. Wyobrażam sobie jej usta rozwarte w wyrazie cierpienia, jej zakrwawione nogi, jej rozszarpany krok i ostatnie tchnięcie przed zgonem. Nienawiść dodaje mi energii. Popołudniowe treningi poświęcam Klarze. Jej zniewolony demon wymaga krótkich spacerów w myślach. Słowo daję, te myśli są lepsze niż środki dopingujące.
Zostaje mi pięć minut katorżniczych podciągnięć. Zza pancernych drzwi coraz lepiej słychać strażników, brzęk kluczy, pisk wykrywaczy metalu i stukot kółek wózka, w którym wiozą śniadanie. Przez tę specyficzną mieszankę przebija jeden głos świadczący o tym, że nie wszystko dziś pójdzie według rutyny. Głos brzmi, jakby jego właściciel zarzucał żartem przy kielichu, lecz to właśnie on wydaje tu polecenia. Zawsze gdy słyszę naczelnika, przypominam sobie nasz pierwszy kontakt…
Kilka chwil w czteroosobowej celi spowodowało zaprzeczenie. Wmówiłem sobie, że to, co się dzieje, mnie nie dotyczy. I choć myśl złożona ze strachu była jedynie iluzją, zdołała pobudzić lepszą część mnie. Przypomniałem sobie o czynach Rzeźnika Niewiniątek, zobaczyłem Klarę z gumową pałką. Siostra, mój demon, szepnęła: _Nie będę się tobą dzielić, jesteś mój, tak samo jak ja jestem twoja_, i kolejne mechanizmy obronne zostały uruchomione. Czułem, że bójka skończy się izolatką. Nie pomyliłem się. Strażnicy zaciągnęli mnie do pomieszczenia bez okien, oświetlonego trzema żarówkami.
Długo siedziałem na twardej pryczy, ręce miałem skute z tyłu, pewnie wbrew regulaminowi, a głód i zmęczenie coraz bardziej dawały się we znaki. W końcu drzwi się otworzyły i strażnik wprowadził niewysokiego, rudego faceta z uśmiechem przyklejonym do ust. Miał co najmniej pięćdziesiąt lat, skórę pomarszczoną od używek, a jego spojrzenie było dumne. Ubrał się w za duży, szary garnitur, pod nim miał czarną koszulkę. Gestem ręki wygonił strażnika i kazał zamknąć drzwi.
– No proszę, tak wygląda obrońca uciśnionej. – Obszedł mnie i obejrzał z każdej strony, jakbym był towarem wystawionym na sprzedaż. – Bicie ludzi, zanim pozna się ich miejsce w hierarchii, jest głupim pomysłem.
Miał rację. Ryzykowałem, jak zawsze. Pobiłem współwięźniów, żeby spotkać się z naczelnikiem. Szansa, że się zjawi, wynosiła pół na pół, wrogowie zostaliby na pewno. Ale przecież byłem szanowanym prawnikiem, zabiłem gwałciciela i już pierwszego dnia narobiłem szumu. Czułem, że zaintryguję szefa tego hotelu i przyjdzie, choćby z czystej ciekawości.
– Pan podejmuje tu decyzje? – spytałem zachrypłym głosem. Gardło miałem wyschnięte przez brak wody.
– Tak, to mój pałac, a ty wyglądasz na produkt pierwszej potrzeby, zwłaszcza dla chłopaków garujących dożywocie.
Chce mnie sprzedać do celi z większymi potworami? Ma z nimi układy? – tak brzmiały pierwsze myśli.
– Jest pan człowiekiem interesu? – zadałem najrozsądniejsze według mnie pytanie.
– A ty co? Prawnik jesteś czy biznesmen? – spytał, przyglądając się moim nogom.
– Nie chcę tu siedzieć.
– Logiczne, przypominasz krótko obciętą blondynkę – zadrwił. – Na twoim miejscu poprosiłbym o fryzjera.
Drażnił mnie, prowokował, wywyższał się, podkreślając, jak bardzo mam przejebane. Najgorsze, że nie mijał się z prawdą.
– Mam sporo forsy – postanowiłem zagrać w otwarte karty. – Może nie milion, ale trochę tego jest.
Na moim koncie w dniu wyroku zostało prawie sześćset tysięcy. Byłem w stanie oddać ostatnią złotówkę, żeby uniknąć konfrontacji ze współwięźniami. Poza tym był jeszcze ojciec, który odwiedził mnie w areszcie, przypomniawszy sobie, że oprócz martwej córki ma jeszcze żywego syna. Pomógł mi wtedy, wydawało mi się, że ciągle mogę na niego liczyć.
– Gratuluję, przyda ci się, jak skończysz odsiadkę. – Naczelnik oparł się o ścianę przy drzwiach. – Część skasuje psycholog, bo właśnie tak robicie, prawda?
– Robicie?
– No wy, współcześni indywidualiści. Golicie jaja, żrecie sałatę, a kiedy pojawiają się problemy, biegniecie na kozetkę. Po tym, co cię tu spotka – wskazał kciukiem drzwi – dostaniesz kartę stałego klienta u doktora od głowy. Śmiem twierdzić, że od dupy też. – Wciąż się uśmiechał i mówił, jakby opowiadał dowcip.
– Nienawidzę psychologów i nie golę jaj – warknąłem, uznawszy, że trzeba zacząć mówić jego językiem. Musiałem dotrzeć do gościa, który częściej oglądał więźniów niż żonę. – Proponuję umowę. Pan zapewnia mi protekcję, ja panu szmal. Niech pan powie, ile mam zapłacić i co dostanę w zamian.
Jeszcze w celi demon Klary podpowiedział mi, że istnieje tylko jeden sposób, żeby wyjść z piekła: należało wykupić się u samego szatana.
– Wie pan, co zrobiłem, zdaje pan sobie sprawę, że nie powinienem siedzieć – dodałem zaniepokojony milczeniem naczelnika. – Obaj możemy sobie pomóc. Ja będę miał spokój, pan szmal na emeryturę, może na mieszkanie dla dziecka? Albo na fajne auto. Ewentualnie na dupy. Znam doradców finansowych, jeśli zajdzie potrzeba, pomogę to panu wyprać – rzuciłem blefem. Nie znałem żadnych doradców, ale gotów byłem nadpłacić swoją adwokatkę, byle znalazła mi kogoś takiego. – Ile pan chce? Dwieście tysięcy? Trzysta? Dogadajmy się jak dwóch uczciwych ludzi – nawijałem w najlepsze, z moich ust zalatywało desperacją, a naczelnik wciąż tylko się uśmiechał. – Kurwa mać! – zakląłem poirytowany. – Musi być sposób, żebyśmy się porozumieli!
Najważniejszy człowiek w budynku pokręcił głową i zapukał w drzwi. Nagle odniosłem wrażenie, że tonę. Znów zabolał mnie tyłek, w głowie usłyszałem podły śmiech Klary. Nabijała się ze mnie, jakby ten moment, w którym dzięki niej zyskałem siłę, był tylko głupim żartem, a ona tak naprawdę nie mogła się doczekać, aż znów zostanę zniewolony i… zgwałcony. Pomyślałem o Soni. To wszystko była jej wina!
– Niech sobie jeszcze tu posiedzi – zakomunikował, wychodząc.2
Nikt nie zgasił światła, nikt mnie nie rozkuł. Zasnąłem zmęczony na twardej pryczy bez koca. Śniła mi się Ada Remiszewska. Piękna i inteligentna drapieżnica, której śmierci żałowałem najbardziej. Potem nawiedziła mnie Julia Merk, jedyna kobieta potrafiąca wzbudzić we mnie pozytywne uczucia. Niemal czułem jej rozpalone ciało, wilgoć języka na skórze, a potem zobaczyłem igłę zatrutą wirusem HIV, którym chciała mnie zarazić, i nagle obudził mnie strażnik. Rozkuł mi ręce z tyłu, skuł z przodu, zostawił kanapkę z czymś, co wyglądało jak imitacja szynki, oraz wodę. Zjadłem, wypiłem, odlałem się do kucanej toalety i rozbudzony zacząłem zastanawiać się, co dalej.
Groził mi powrót do celi – jeśli tej samej, to z góry byłem spisany na straty. Jeśli do innej, też pewnie nie czekało mnie nic dobrego. Rozważałem, co będzie. Całe noce czuwania? Walka z trzema przeciwnikami naraz? Czujny pod prysznicem, a później nieprzytomny podczas obowiązkowej pracy wykonywanej przez więźniów? Jak ja to wytrzymam? Rzeczywistość coraz bardziej mnie przytłaczała. Chciało mi się wyć na myśl, że przez najbliższe sześć lat o moim losie będą decydowali strażnicy i więzienni degeneraci.
Czekało mnie najgorsze z najgorszych, a ja nie miałem pomysłów, jak się stąd wydostać. Może ojciec da radę jakoś pomóc? Może przekupi kilku zwyroli, żeby się mną opiekowali? Przecież forsą da się załatwić wszystko… Myśli formułowane głosem wystraszonego dzieciaka przerwało chrobotanie w zamku.
Do izolatki wszedł naczelnik.
Wyglądał na zmęczonego, sińce pod oczami były oznaką niewyspania. Śmierdział wódką, co oznaczało, że prawdopodobnie jest ranek, a on miał suto zakrapianą noc. Usiadł obok mnie na pryczy. Chciałem go zapytać, czy rozważył moją propozycję, czy jest chociaż szansa wsadzić mnie do jakiejś łagodnej celi ze złodziejaszkiem, pijanym kierowcą i kreatywnym księgowym. W takim towarzystwie mógłbym spać spokojnie, zostałyby tylko wyjścia pod prysznic… Milczałem jednak, nie chcąc znów wyjść na desperata, bo tacy są mało wiarygodni i najczęściej sypią. Obserwowaliśmy więc podłogę, a ja zaciągałem się paskudnym odorem parującego alkoholu.
W końcu naczelnik uznał, że nie zagaję pierwszy.
– Twoje zachowanie w trakcie pobytu w zakładzie karnym stwarza zagrożenie dla funkcjonowania i bezpieczeństwa zakładu – powiedział tym swoim żartobliwym tonem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że inaczej nie potrafi. – Pobiłeś trzech więźniów, jesteś agresywny, sam powiedziałeś mi, że dla podkreślenia swojej siły znów zaatakujesz pierwszy. – Milczeniem skwitowałem jego kłamstwo. – Według mojej opinii kwalifikujesz się na „enkę”. Wiesz, co to znaczy?
– Nie mam pojęcia.
Będąc adwokatem, większość spraw wygrałem, poza ojcem Ady celowo podkładałem się na procesach gwałcicieli, potem nie interesowałem się ich losem. Na myśl, że mógłbym spać prycza w pryczę z jednym z nich, poczułem odruch wymiotny.
– Kategoria „N” oznacza więźnia niebezpiecznego. Mamy tu specjalny blok dla takich delikwentów.
Wkurwił się o próbę przekupstwa i chce wepchnąć mnie do najgorszych degeneratów – pomyślałem. Skóra ścierpła mi na karku, dłonie zacisnąłem w pięści, a naczelnik kontynuował:
– Taki więzień jest skazany na stałą izolację. Pojedyncza cela, ciągły monitoring, zakaz kontaktu z innymi więźniami, brak możliwości wykonywania pracy, widzenia tylko przez szybę, wszędzie wychodzisz w kajdankach. Masz dostęp do gazet i książek, o ile ktoś ci je przyśle. Przysługuje ci godzina dziennie na rekreację i godzina na spacer. Zawsze w pojedynkę. Kąpiele też odbywają się w pojedynkę. Co ty na to?
Chyba nigdy wcześniej nie słyszałem tak przyjaznych słów! Miałem ochotę rzucić mu się na szyję i zaproponować wspólny wypad na dziwki doprawione kokainą.
– Ile zapłacę za tę przyjemność? – spytałem, zamiast proponować imprezę.
– Każdy rozpoczęty rok sto tysięcy. Oczywiście gotówka.
– Będę musiał wykonać jeden telefon. – Całe szczęście numer ojca już w dzieciństwie wyryłem na pamięć. – Potem dogramy metodę przekazywania kasy. – Po raz pierwszy, odkąd przekroczyłem bramy piekła, serce zaczęło bić pozytywnym rytmem. Mogłem się wymiksować, naprawdę mogłem się wymiksować!
– Dostaniesz taką możliwość. Wałek, jaki organizujemy, wymagał będzie zaangażowania osób trzecich. Inaczej mówiąc: smarowania. Dojdą więc dodatkowe koszty – powiedział naczelnik, a ja skinąłem głową. – „Enki” co kilka miesięcy muszą się stawiać przed komisją penitencjarną. Ona ocenia, czy nadajesz się już do powrotu do normalnej celi. Każdy, kto…
– Wcale nie chcę tam wracać! – niechcący wszedłem mu w zdanie. Poza murami więzienia potrafiłem zachować chłodny umysł, tu czułem się nieswój.
– Każdy, kto posiedzi w takim czymś, prędzej czy później chce wrócić na blok ogólny – prychnął naczelnik. – Teoretycznie nie możesz być „enką” zbyt długo, ale nie martw się. W komisji mam kumpli, moja opinia też jest ważna, jakby co, można mącić w papierach. Biorę to na siebie, rachunek poleci na ciebie. Tylko posłuchaj… – Chwycił mnie za koszulkę i przyciągnął. Z bliska cuchnął jak gorzelnia. – To nie będą wczasy. Siedzisz tam oficjalnie. Żadnej taryfy ulgowej, żadnych bonusów, żadnych pozaregulaminowych rzeczy przemycanych do celi, żadnych bezpośrednich widzeń, nikt na nic nie przymknie oka. Podlegasz tym samym przepisom, co wielokrotni mordercy, więzienni gwałciciele i gangsterzy. Właśnie tak wyglądać będzie twoje najbliższe sąsiedztwo. O przedterminowym wyjściu możesz zapomnieć. Garujesz bite sześć lat, a jeśli choć raz nie dostanę kasy, to wiesz, co będzie.
– Tak, wiem. Cela z najgorszymi. Dostanie pan kasę.
– Świetnie. Póki jej nie ma, wracasz do normalnej celi. – Klepnął mnie w kolano. – Trochę okrzepniesz.
– Bez żartów! – Wstałem, jakby jego słowa ukłuły mnie w tylne rejony ciała. – Mamy umowę, potrzebuję czasu. Przecież nie skoczę do bankomatu! Muszę tu zostać, szmal będzie w ciągu tygodnia!
Byłem pewien, że nawet jeśli ojciec się na mnie wypnie, moja prawniczka Cichocka po otrzymaniu odpowiednich upoważnień wyciągnie kasę z mojego konta. Zjebała proces, była mi to winna. Gorzej wyglądałaby przyszłość. Naczelnik żądał sześciuset kawałków, a nie miałem pojęcia, ile wyniosą bonusy. Czy chciałem, czy nie, musiałem dogadać się z ojcem.
– Niech ci będzie. – Podniósł się z pryczy. – Dzisiaj zadzwonisz i wrócisz do izolatki. Przyjdę za trzy dni. Masz mieć datę i miejsce przekazania szmalu. Wiesz, czemu to robię?
– Bo równy ze mnie gość? – Uznałem, że szczypta żartu nie zaszkodzi.
– Poczytałem o tobie, Sobański. Zasięgnąłem też języka. – To akurat było czuć. Dyskusja z kropidłem. – Wiem, że broniłeś ludzi podobnych do klientów mojego hotelu i znasz się z komendantem Kubiakiem. Jesteś wymuskanym typem goniącym za karierą, ale w najważniejszej próbie bez zastanowienia ratowałeś kobietę. Za to cię szanuję. – Zapukał w drzwi. – Do zobaczenia.
W ten sposób wykupiłem się z piekła, zamieniając je na czyściec, a człowiek, któremu zawdzięczam status więźnia niebezpiecznego, właśnie stoi obok strażnika otwierającego drzwi do mojej celi.
– Cześć, Kubek! – krzyczy naczelnik. Ciągle nazywa mnie kubkiem, bo wie, że tego nienawidzę. Wkurwianie mnie sprawia mu radość. – Przestań wisieć jak małpa, audiencja się zaczyna!
Puszczam kraty i zeskakuję na podłogę. Wkładam dłonie w prostokątną lukę pośrodku krat. Zgodnie z procedurą strażnik powinien skuć mi ręce kajdankami. Już się za to zabiera, ale naczelnik chwyta go za ramię.
– Weź się najpierw ubierz – wydaje polecenie, którego choćbym chciał, nie mogę nie wykonać.
Wkładam czerwone spodnie i czerwoną koszulkę. Materiał jest szorstki i śmierdzący. Pot klei się do gaci jak do repliki piłkarskiego T-shirtu z lat dziewięćdziesiątych. Ubrany znów wsuwam dłonie przez prostokątną szparę. Gdy jestem skuty, cofam się trzy kroki, a strażnik otwiera kraty. Teraz powinien mnie zrewidować, przeszukać celę, wysłuchać moich ewentualnych zgłoszeń, takich jak potrzeba kontaktu z lekarzem, potrzeba wizyty u fryzjera, psychologa lub wychowawcy, a także przekazać informacje o rozkładzie dnia lub dacie najbliższego przysługującego mi widzenia. Nie robi żadnej z tych rzeczy. Wie, że już nie ma sensu. W zamian przepuszcza naczelnika i wychodzi.
Przez sześć lat poznałem wielu strażników. Większość zachowywała się w stosunku do mnie neutralnie, nieliczni byli chamscy, z jednym nawet się zakumplowałem, o ile można tak powiedzieć o człowieku, który podgląda przez kamery, jak kucam nad kiblem. Ogólnie nie było z nimi najgorzej.
– Stęskniłem się za VIP-owską pogawędką – mówię do Jarosława Dziuby. Wyjątkowo chytrego, lecz uczciwego człowieka.
Odwiedza mnie średnio raz na trzy, cztery miesiące. Wpada zamienić kilka słów, ponabijać się ze mnie i wychodzi. Wyjątki stanowią rocznice mojego zamknięcia. Wtedy strażnicy wyłączają kamery, a my dogrywamy przekazanie forsy. Podaje też dodatkowe sumy na smarowanie swoim ludziom. Z każdym rokiem kwoty są większe. Kiedy pytam o powód, zawsze wspomina, że przez inflację.
– Dawno się nie widzieliśmy, przypakowałeś. Panny za murem będą zadowolone. – Strzepuje niewidzialny brud z taboretu i siada. – Szkoda, że opuszczasz naszego Ritza… – Niby wzdycha, a jednak to też brzmi, jakby opowiadał kawał. – Mógłbyś zostać jeszcze przez rok, może dwa. Będzie mi brakować ulubionego bankomatu.
– Za rok, dwa brakłoby mi kasy na Ritza – przyznaję zgodnie z prawdą.
Przez pierwsze trzy lata w ogóle nie czułem strat finansowych. Ojciec bez problemu zgodził się mi pomóc i płacił naczelnikowi, ale potem sprawy zaczęły się jebać. Utrzymanie pojedynczej celi kosztowało mnie sporo gimnastyki.
– Cóż, wówczas trafiłbyś na blok ogólny i poznał smak prawdziwego pierdla. – Wzrusza ramionami. – Swoją drogą, podziwiam cię, że tyle tu wytrzymałeś. Podobno jesteśmy zwierzętami stadnymi, a ty cały czas siedzisz w izolacji.
Po części ma rację. Wiele razy słyszałem wrzaski niemocy przebijające się przez grube mury z sąsiednich cel. Ludzie z bloku „N” nie radzili sobie, zamknięci sami z własnymi demonami. Mnie, mimo kryzysów, izolacja dobrze zrobiła.
– Zależy od stada, w jakim się obracamy. Tu nie ma samic.
– Słuszna uwaga, Kubek. No! – Uderza ręką o blat, na którym stoją dwie butelki wody i książka. – Czas się pożegnać. Kiedy zaczynaliśmy, nie sądziłem, że wywiążesz się z umowy. – Wstaje.
– Jesteśmy na czysto, naczelniku? – pytam, zatrzymując się przed nim. Wcześniej cały czas krążyłem po celi.
– Wczoraj zastanawiałem się, czy nie zażądać dodatkowych dwudziestu kafli tytułem wypisowego, grożąc ci zieloną nocą na ogólnym, ale jak na ciebie patrzę… – Omiata wzrokiem moje ciało. – Wolę dać spokój. Jeszcze doszłoby do sytuacji, w której to ja martwię się o swoją dupę na wolności. – Przez ten jego żartobliwy ton nie wiem, czy robi sobie jaja, czy serio chciał mnie rzucić na ogólny. – Jesteśmy na czysto. – Wyciąga dłoń.
– Do niewidzenia, naczelniku – mówię, odwzajemniając uścisk.
– Na pewno nie po tej stronie, chyba że znów kogoś zabijesz. – Mija kraty, puka w stalowe drzwi, wychodzi, nawet się nie oglądając.
Dalsza część dnia mija według ustalonego schematu. Śniadanie, rozmyślania, strefa rekreacji, ćwiczenia, obiad, palenie na placu spacerowym, ćwiczenia, rozmyślania, kolacja i ciemność.
Zamykam oczy, licząc, że ostatnia noc w czyśćcu przyniesie spokojny sen.Polecamy również:
ONA ma na imię Alicja. Jest jedyną kobietą, której pożądam. Gdy byliśmy nastolatkami, potajemnie odwiedzałem jej pokój, śledziłem ją, poznawałem sekrety i próbowałem się do niej zbliżyć. Ona nigdy nie zwracała na mnie uwagi. Potem wyjechała, ale ja z niej nie zrezygnowałem. Zmieniłem wygląd, rozkochałem w sobie jej przyjaciółkę, nauczyłem się trudnej sztuki manipulowania ludzkimi uczuciami. Po sześciu latach Ona wróciła, a ja wreszcie jestem gotowy. Nie obchodzi mnie, że wkrótce ma wyjść za mąż. Nie obchodzi mnie, że jest zakazaną trucizną, a to, co zamierzam, wywoła chaos. Ona mnie pokocha, nawet jeśli nasz świat będzie musiał stanąć w płomieniach.