- promocja
- W empik go
Piętno - ebook
Piętno - ebook
Takich historii jest więcej niż myślisz
„Człowiek drugiej kategorii” – tak czuł się niemal od zawsze. Wychowany w patologicznej rodzinie robił, co mógł, by uciec od przeznaczenia. Został kapitanem lokalnej drużyny piłkarskiej, dwukrotnym magistrem, pracował jako szef tygodnika. Zmienił nazwisko i przeprowadził się do Anglii, gdzie zbudował rodzinę, o której zawsze marzył. Wydawało się, że ma wszystko, co potrzebne do szczęścia. Niestety, piętno, które nosił, miało mu przypomnieć o swoim istnieniu w najmniej oczekiwanym momencie…
Według statystyk, około 15% Polaków zmaga się z syndromem DDA.
To opowieść o jednym z nich.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-275-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz pierwszy wstydziłem się ojca, gdy miałem dziesięć lat. A potem nie potrafiłem się już z tego otrząsnąć, bo wstyd ciągnął się za mną przez całe życie. Prześladował, poniżał, upokarzał. I wiedziałem, w głębi serca czułem, że nigdy mnie nie opuści.
To było upalne sobotnie popołudnie pod koniec lat osiemdziesiątych, w niewielkim miasteczku, jakich są tysiące. Miejscowość, którą, jeśli nie trafisz na korek, miniesz na trzecim biegu w dwie minuty. A może i szybciej.
W sezonie piłkarskim co druga sobota przeobrażała się w wielkie święto. Tego majowego dnia pogoda wyjątkowo dopisywała. Lokalny klub grający w czwartej lidze rozgrywał swój mecz wczesnym popołudniem, co sprzyjało miejscowym pijaczkom chłonąć morze alkoholu od wczesnych godzin porannych. Jednym z nich był mój ojciec, którego wybłagałem, by zabrał mnie na mecz. Nienawidził piłki nożnej, w ogóle sport, nieważne jaka dyscyplina, dla niego mógłby nie istnieć. Uważał, że jedenastu idiotów biegających za skórzanym flakiem to nieporozumienie. Ale ostatecznie zgodził się pójść, bo jego kumple od kieliszka też mieli się tam zjawić, co nie było żadnym zaskoczeniem.
Sobota z meczem czy bez, jakie to miało znaczenie? Większość z nich przychodziła na gazie, a za pazuchą kryło się kolejne szkło. W miasteczku, w którym każdy znał każdego, nie miało nawet sensu sprawdzanie, czy ktoś nie wnosi alkoholu na teren stadionu. Dziurawe ogrodzenie sprzyjało przemycaniu procentów. Senne życie, smutni ludzie, brak perspektyw.
Obudziłem się gdzieś przed dziesiątą. Jak każde dziecko w moim wieku nie przykładałem większej wagi do obowiązków domowych. Odrzuciłem kołdrę, poduszka spadła na podłogę. Poszedłem do łazienki. Mocz wystrzelił na kilka różnych stron świata. Uciekał na boki, na wannę i ścianę za sedesem. Szybko włożyłem majtki, nie umyłem rąk. W tamtym czasie kąpiel mnie przerażała.
Zgasiłem światło, zamknąłem po cichu drzwi. Kątem oka zauważyłem, że tata jest już pijany. Pod łóżkiem, na którym spał, stała butelka taniego wina o wszystko mówiącej nazwie „Bizon”. Nie do wypicia – siarka pomieszana z owocami. Smak bez znaczenia, byle kopał. Koszt: dwa pięćdziesiąt. Do ogarnięcia nawet dla ekipy żuli, których w moim mieście akurat nie brakowało.
Mama jak zwykle krzątała się po kuchni.
– Cześć, syneczku. Chcesz śniadanie?
– Dopiero wstałem, mamo. Jeszcze nie teraz.
– To powiedz, kiedy będziesz głodny.
Mama zawsze na posterunku, czujna i uważna. Pracowała na trzy zmiany w jedynej fabryce w ośmiotysięcznym mieście. Tata nie pracował nigdzie. I wszędzie zarazem. Zawsze zahaczył się gdzieś na skopanie działki, zasadzenie warzyw, wyrwanie chwastów, wyniesienie mebli, odśnieżenie przed sklepem. Generalnie wszystko wydawał na alkohol, do domu przynosił drobne albo nic. W konsekwencji ludzie, którzy się na nim poznali, przestali mu dawać gotówkę.
– Panie kochany, dziękuję. To dla pana – mówiła na przykład wysuszona staruszka, podając mu dwa wina.
Tata skopał jej działkę za miastem. Peerelowską parcelę narzuconą z góry przez komunistyczne władze, by zaktywizować mieszkańców do ruszenia się z domu w weekend.
Tyle razy zmieniał legalną pracę, że w zielonym, papierowym dowodzie osobistym zabrakło miejsca na pieczątki.
– Nie znam nikogo, kto miałby taki burdel w papierach – powiedział mu raz sąsiad spod siódemki. Nawet życzliwy, choć do czasu, bo przy moim tacie nawet diabeł straciłby cierpliwość.
Wyrzucali go z każdej pracy. A to za pijaństwo, a to za kradzieże czy nieprzychodzenie do pracy. Nikt go nie szanował. Przez jego styl życia nikt nigdy nie szanował także nas.
Ale chciałem pójść na ten mecz. Przyjeżdżał lider tabeli, odwieczny wróg lokalnych mieszkańców. Wróg, bo silnych się nie lubi. Silnych się boi i unika, z trybun można krzyczeć, co się podoba, i to bez żadnych konsekwencji. Nie tylko kluby z wielkich miast się nienawidzą. W małych jest podobnie, a może nawet gorzej, bo strumień agresji skierowany jest na jedną osobę, nie na cały zespół. Piłka, alkohol, nienawiść. Obowiązkowy zestaw każdego małomiasteczkowego fana piłki nożnej.
Wyszliśmy z domu około południa, tata był już nieźle nagrzany. Rozpalone słońce robiło swoje. Pot lał się strumieniami.
Tata szedł w miarę prosto do momentu, gdy spotkał pierwszych kumpli od butelki. Zatrzymał się, został poczęstowany, przyjął z zadowoleniem. Tymczasem ja stałem z boku, nie wiedząc zupełnie, o co chodzi. Wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że mój ojciec jest degeneratem niszczącym swym nałogiem rodzinę od środka. Nie wiedziałem, że tak było już wcześniej ani że będzie to trwać aż do jego śmierci. Nie rozumiałem świata.
– Tato, chodź już. Nie zdążymy na mecz. – Ciągnąłem go za rękaw z całych sił, ale on był silny jak tur. Nawet po alkoholu.
– To twój syn? – zapytał jeden z kolegów. Człowiek o fioletowym nosie, wątpliwej aparycji i ubiorze, który zapewne miał na sobie przez minimum tydzień. Zresztą smród od niego bijący tylko to potwierdzał. Kolega pociągnął ostro z butelki. Kilka kropel uciekło z ust i trafiło na koszulkę, która czasy świetności miała już dawno za sobą.
– Chce iść na mecz, a to sport dla debili.
– Co będziesz chłopakowi bronił? Może sam kiedyś zostanie wielkim piłkarzem i będziesz miał od kogo pieniądze na wino pożyczać.
– Dobrze gadasz. Pora iść – powiedział tata i nawet na mnie nie patrząc, udał się w kierunku głównej ulicy miasta.
Rynek, mnóstwo ludzi, ciężko było przejść. Dwa razy się zgubiłem, bo straciłem go z oczu.
Gdy w końcu go znalazłem, przebrnęliśmy przez tłum ludzi kupujących wszystko, co tylko się dało. Tata zatrzymał się pod zegarem. Stara kamienica z niedziałającym czasomierzem, gdzie w obskurnej klatce schodowej tata dołączył do towarzystwa wzajemnej adoracji. Ja zostałem na zewnątrz. Po kwadransie wszedłem do środka.
– Tata, chodź już. Mecz zaraz. Spóźnimy się. Proszę – praktycznie go błagałem.
– Nie bój żaby. Zdążymy – odparł już pijanym głosem.
– Zobaczysz, że nie – traciłem cierpliwość. Nie wiedziałem, co zrobić, jak postąpić w takiej sytuacji. Byłem w tym wszystkim osamotniony.
– Dobra, idziemy. Nie panikuj, synu. – Wyszedł z klatki wprost na jezdnię, gdzie tuż przed nim gwałtownie zahamował polonez.
– Jak łazisz, idioto! Życie ci niemiłe? – krzyczał kierowca zardzewiałego zielonego poldka.
Ojciec stał niewzruszony pośrodku jezdni. Zupełnie zignorował fakt, że mógł zginąć. Zamiast tego wszedł spokojnie na ulicę, zapomniawszy o własnym dziecku.
Pobiegłem szybko na pasy i dogoniłem go na jednej ze spokojniejszych ulic. Szliśmy w milczeniu. Co jakiś czas mówiłem przechodniom dzień dobry. Tata był zbyt zajęty popijaniem z piersiówki. Minęliśmy moją podstawówkę i doszliśmy do ostatniego zakrętu przed stadionem. Sklep nieformalnie nazywał się Ostry Róg, bo był na rogu, dużo się tu piło i zawsze dochodziło do bijatyk. Na ostro.
– Poczekaj chwilę – powiedział tata.
– Tato, nie. Chodź. Mecz już się zaczął, musimy zająć miejsca.
Ale on nie słuchał. Alkoholowy ciąg znaczył dla niego więcej niż spędzenie czasu z synem. Jeszcze wtedy uważałem go za autorytet, ale szybko pozbyłem się tego złudzenia. Z każdym kolejnym dniem życia zaczynałem lepiej rozumieć mechanizmy społeczne. Zrozumiałem, że tata przysporzy mi tylko problemów.
Najpierw przywitał się z kilkoma kolegami, którzy byli już solidnie urobieni, prawie jak on. Potem wszedł do środka i zniknął na dziesięć niekończących się minut. Chciałem wejść zaraz za nim i go stamtąd wyciągnąć, ale dzieci miały zakaz wstępu. Zresztą otyła, ordynarnie umalowana i niemiła ekspedientka spojrzała na mnie tak gniewnym wzrokiem, że odwróciłem się na pięcie i usiadłem samotnie na krawężniku.
Odczekałem dokładnie minutę, którą odmierzał stoper elektronicznego zegarka z szesnastoma melodyjkami. Najlepszy prezent, jaki mogłem dostać na komunię. Wszyscy takie dostali, więc nikt nie będzie ze mnie drwił, że jestem biedny.
Bardziej niż biedę wytykano mi pijanego bez przerwy tatę. Zupełnie jakby to była moja wina, że pił. Czy wybrałem go na swojego rodzica? To mnie najbardziej bolało. Byłem miejscowym popychadłem, z którym nikt się nie liczył. Ani w szkole, ani przed blokiem. Miałem kilku nic nieznaczących kolegów, ale nikogo, kto tak naprawdę mógłby obronić mnie przed całym złem tego świata.
Stoper piknął równo po odmierzonej minucie. Wstałem, otrzepałem spodenki i krzyknąłem:
– Tato! Tato! Chodź! Mecz już grają! – Na więcej nie było mnie stać. Traciłem siły. Wyszliśmy trzy godziny przed meczem. Normalnie dojście na stadion zajęłoby góra pół godziny, ale on wciąż nie wychodził.
Usiadłem na krawężniku i ukryłem twarz w dłoniach. Zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem, prosząc tatę, by poszedł ze mną na mecz. Ale wszyscy szli, każdy z moich kolegów z bloku i z klasy był na tym cholernym meczu. Mama nie chciała, żebym poszedł sam, bo to był jeden z tych bratobójczych pojedynków, gdzie policja jest wszędzie. Mecz podwyższonego ryzyka w czwartej lidze. Ludziom odbijała palma niezależnie od poziomu rozgrywek.
Na dowód unoszących się w powietrzu emocji usłyszałem gdzieś w tle przekleństwa i jęki zawodu z oddalonego zaledwie dwieście metrów od nas stadionu. Tata wciąż nie wychodził, na szczęście żaden gol jeszcze nie padł. Słyszałbym, gdyby strzelili.
Nie mogłem zadzwonić do mamy, cioci ani babci. Po pierwsze dlatego, że nie mieliśmy wtedy telefonu, a po drugie, zakładając, że mamy stacjonarną puszkę, skąd miałbym zadzwonić? Automat pod sklepem był, ale bez słuchawki. Ktoś przy budce napisał sprayem _Jadzia jest dziwką_. Czas komórek rodził się w bólach i tylko najbogatszych stać było na noszenie cegły przypiętej do paska. Znowu zostałem sam. Bezradny. Zły. Opuszczony.
Jakiś wredny dzieciak przeszedł obok mnie. Trzymał tatę za rękę i uśmiechał się lodowato. Jakby okazywał mi swoją wyższość. _Ja mam tatę, a ty nie_ – zdawały się mówić jego zamknięte, bezwstydne usta.
Odezwał się dzwonek nad drzwiami sklepowymi. Szybko odwróciłem głowę i zobaczyłem tatę. Nie wiedziałem, ile wypił, bo moja wiedza na ten temat była ograniczona, ale alkoholem zionął przynajmniej na metr.
– Tato, proszę cię, chodźmy już na mecz. Wszyscy tam są, tylko nas nie ma – mówiłem do niego błagalnym wręcz głosem, który odbijał się pustym echem od jego zamroczonego trucizną mózgu.
Tata upadł dwa razy jeszcze przed stadionem. Nie mówił nic, nie był w stanie. Czasem chciał coś powiedzieć, ale z jego ust wydobywał się tylko nic nieznaczący bełkot.
Szedł od krawężnika do krawężnika. I po ulicy, gdy stracił balans.
Dotarliśmy wreszcie do dziury w płocie, która była skrótem do lewej trybuny. Chciałem iść na główną, ale o tej porze nie miało to już żadnego sensu. Wszystkie miejsca były zajęte, jak zawsze podczas meczu z nimi. Zostaliśmy więc tutaj, na trawiastym pagórku, gdzie rozsiadło się już kilku miejscowych pijaczków. Po twarzach poznałem, że zaczęli wcześnie rano. Zresztą to była norma, dlaczego więc ciągle się dziwiłem?
Tata usiadł z kumplami od kieliszka, choć bardziej wypadałoby powiedzieć od butelki, bo z kieliszka nikt tu nie pił. W tej kwestii kultury nie było.
Patrzyłem na mecz z zaciekawieniem. Zawsze myślałem, że tylko w telewizji biegają jak króliki za marchewką, ale się zdziwiłem. Akcja za akcją, strzał za strzałem, emocji co niemiara. Serce małego miasteczka w sobotę biło albo na rynku, albo na stadionie. Co drugi tydzień oczywiście. Moje serce waliło jak oszalałe. Oglądać mecz w telewizji to jedno. Przeżyć to wszystko na żywo to zupełnie inne doświadczenie.
Tata nie zwracał na mnie żadnej uwagi, zupełnie tak, jakby przyszedł na mecz sam. Do przerwy bez goli. Patrzyłem z ciekawością na rozgrzewających się zawodników, którzy wykonywali różne ćwiczenia, przygotowując się do ewentualnej zmiany. Kto by pomyślał, że za trzy lata będę kapitanem w trampkarzach, a za siedem stoperem w pierwszej drużynie? Nikt, nawet ja sam nie miałem aż tak bujnej wyobraźni. Wtedy jeszcze nie.
Tata tymczasem stoczył się z pagórka i zatrzymał go dopiero solidny płot. Nie potrafił się podnieść.
– Pomóc ci? – rzucił pijanym głosem jeden z jego kompanów.
Ale on nie odpowiadał. Zasnął tak, jak spadł. Podbiegłem do niego najszybciej, jak tylko mogłem.
– Tato, nic ci się nie stało? Tato, żyjesz?! – Ostatnie słowo dosłownie wykrzyczałem.
Ale ojciec się zrzygał. Nie zwymiotował. Zrzygał się. Resztki spływały po policzku. Zauważyłem też mokrą plamę na jego spodniach. Nie rozumiałem, co się wokół mnie dzieje.
– Zostaw go, pośpi i wstanie – odezwał się kolejny miejscowy filozof, którego twarz przewijała się w moim dzieciństwie nad wyraz często.
– A może tata nie żyje. – Łzy napłynęły mi do oczu, na co oni zareagowali śmiechem. Poczułem się żałośnie, chciałem się zapaść pod ziemię. Miałem wrażenie, że cały stadion, czyli ponad tysiąc ludzi, uważa mnie za ofermę.
– Żyje, żyje – powiedział kolejny amator taniego wina. – Zaraz wstanie.
Ale tata nie wstawał. Zaczęła się druga połowa meczu. Przyjezdni strzelili gola, kilku idiotów wbiegło na boisko, sędzia przerwał mecz na dziesięć minut. Tata nadal spał, nie zbudził go nawet przeraźliwy tumult. Spał jak zabity.
Koniec meczu, remis. Tata śpi, jakby nie żył. Podszedłem bliżej i usłyszałem chrapanie. Żyje, pomyślałem. To dobrze.
Ale nie do końca.
Dochodziła siedemnasta. Stadion powoli pustoszał, porządkowi zwijali banery, inni zaczęli zbierać śmieci, głównie butelki po alkoholu. Tłum zgromadzony przed siedzibą klubu żądał głowy sędziego sprzedawczyka. Na początku się tym zainteresował, ale po chwili tłum się rozszedł, a na stadionie pozostało kilkanaście osób z klubu.
I ja. I mój pijany tata.
Najpierw zacząłem do niego mówić, bez rezultatu. Potem szarpałem go i kołysałem. Łapałem za rękę, myśląc naiwnie, że jestem w stanie go podnieść. Bezskutecznie. Rozejrzałem się dokoła, nikogo do pomocy. Stadion był martwy. Drużyna przyjezdnych odjechała, służby porządkowe zwinęły żagle, miejscowi piłkarze rozeszli się do swoich domów.
Tata dalej się nie ruszał. Spróbowałem wszystkiego, ale był dziesięć razy cięższy ode mnie. Usiadłem na pagórku i zamknąłem oczy. Myśl, powiedziałem do siebie, myśl, dzieciaku.
– Zostaw go – usłyszałem głos w głowie. – Zostaw go i idź do domu. Sam trafi, gdy się obudzi. Nic tu nie wskórasz, za ciężki jest i zbyt pijany. Musi to odespać. Zostaw go i zajmij się sobą. Nie narażaj się na pośmiewisko, którym i tak już jesteś. Zacznij myśleć o sobie.
– Dobrze, tak zrobię – powiedziałem do siebie, ale wtedy w głowie pojawił się drugi głos.
– Nie możesz go tu zostawić. – Był bardziej stanowczy i ostry niż poprzedni. Rozkazujący. – To w końcu twój tata, czy tego chcesz, czy nie. Jesteś za niego odpowiedzialny.
– Ja jestem za niego odpowiedzialny? Przecież mam dopiero dziesięć lat – mówiłem sam do siebie, na szczęście wokół mnie nie było nikogo.
– No i co z tego? Tata to tata. Drugiego mieć nie będziesz. – Głos zniknął.
Siedziałem zdezorientowany na zielonej trawie, a alkohol bił stąd na kilometr. Smród był potężny, dopiero teraz go poczułem – gdy odpuściłem walkę z głosami w głowie.
Pomogę mu, zawsze byłem obowiązkowy. Zajmowałem się młodszymi siostrami, gdy tata był w delegacji, a mama w fabryce na nocnej zmianie. Najmłodsza siostra miała roczek, a starsza była dwa lata młodsza ode mnie. Tak, byłem sześciolatkiem, który opiekował się młodszym rodzeństwem, gdy mama pracowała w fabryce do rana, a ojciec był gdzieś. I miał wszystko gdzieś. Przez niego musiałem stać się dorosłym, wciąż pozostając dzieckiem.
Podniosłem się i zacząłem iść w kierunku dziury w płocie. Cisza na stadionie była symboliczna. Ja, pusty stadion oraz śpiący, zarzygany i zaszczany ojciec.
Było bardzo duszno, wiatr praktycznie nie wiał. Nie miałem czym oddychać.
Wyszedłem na chodnik. Prosiłem przechodniów, by mi pomogli. Nikt się nie zatrzymał, nikt nawet nie odpowiedział.
Wróciłem po niego.
Szarpałem, kopałem, w końcu uderzyłem go w twarz.
– Co jest? Co ty robisz?
– Tata! Ty żyjesz! – ucieszyłem się, jakby ktoś podarował mi paczkę z najlepszymi słodyczami z Pewexu.
– A co mam nie żyć – odpowiedział w miarę płynnie, co tylko potwierdziło moje przeczucia, że sen czyni cuda.
– Spałeś prawie cały mecz, myślałem, że jesteś chory – powiedziałem ze łzami w oczach, nie zdając sobie sprawy, że to dopiero początek moich kłopotów.
Zanim doszliśmy do dziurawego płotu, tata przewrócił się jeszcze cztery razy. Potem nie potrafił podnieść nogi nad niewielkim murkiem. Zahaczył o niego i rozwalił sobie nos.
– Tata, wszystko dobrze?
Nie usłyszałem odpowiedzi. Szliśmy dalej w żółwim tempie. Mijający nas przechodnie mieli teatr za darmo. Kiwali tylko głowami z niedowierzaniem, bo nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać, czy nie potrzebuję pomocy.
Minęliśmy Ostry Róg. Tata nagle odzyskał świadomość i zdał sobie sprawę, że go suszy. Zatrzymał się, odwrócił i udał w kierunku sklepu.
– Tato! Nie idź tam! Proszę!
Ale już go nie było. Zza rogu wyszedł jeden z moich prześladowców. Taki wysoki chudzielec, na którego widok dziewczynom uginały się nogi.
– Co, młody, ojciec znowu się nawalił? Gdzie jest?
– W dupie.
– Co powiedziałeś?
– Nic.
– Ja myślę. – I poszedł dalej.
Mijały minuty, tata się nie pojawiał, za to przy sklepie zebrało się sporo ludzi. Po kilku chwilach dojrzałem tatę. Wszedłem w sam środek zamieszania i zacząłem ciągnąć go za rękę.
– Tato, chodź już. Mama się pewnie denerwuje – powiedziałem, łkając, kiedy zobaczyłem, że ktoś przyniósł dwie butelki wódki. Usiadłem na krawężniku i schowałem twarz w dłoniach. Drugi raz tego dnia. Nie wiedziałem, co robić.
Ale nagle tata wyszedł z tłumu. Przewrócił się. Podniósł. I przewrócił. Nie był w stanie stanąć na równe nogi. Majaczył, mamrotał, bełkotał. I znowu się zrzygał.
Ciągnąłem go za sobą przez całe miasto. Przestałem liczyć, ile razy zatrzymaliśmy się po drodze, żeby odpocząć. Ile razy poszedł sikać, wymiotować, wysmarkać się i napić z piersiówki, która dziwnym trafem nie rozbiła się przy żadnym z wielu upadków.
Tata wyglądał strasznie, a że był już późny wieczór, to spacerowicze mieli ubaw.
– Młody! Dawaj! Ciągnij ojca do chałupy – krzyczał pijaczek, którego imienia nigdy nie potrafiłem zapamiętać.
Chciałem nawet coś powiedzieć, ale nie miałem siły. Miałem nieodparte wrażenie, że droga powrotna z meczu nie skraca się, a wydłuża z każdym kolejnym krokiem. Tata szedł kilka metrów i upadał. Gdy upadł, starał się usiąść. Gdy już usiadł, ciągnął łyk z butelki.
Zalał mnie wstyd. Wokół pełno ludzi, piękny i ciepły sobotni wieczór. Zakochani, rodziny, znajomi. Wszyscy uśmiechnięci. A ja nie podniosłem nawet wzroku, bo nie byłem w stanie przyjąć na siebie przenikliwych spojrzeń tych wszystkich ludzi, którzy będą mieli o czym plotkować przez następnych kilka tygodni.
Tata podniósł się z chodnika. Dziwnym trafem wszyscy przeszli na drugą stronę. Zdjął klapki, wziął je w rękę i szedł na boso. Potem przyszła kolej na koszulkę. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że wciąż ma wymiociny na twarzy i plamę na spodniach. Musiał się znowu zsikać, a słońce było tego dnia nieczułe na ludzką krzywdę.
Szedłem kilka kroków przed tatą. Nikogo za nami, nikogo przed. Wszyscy widzieli, co się tu właśnie dzieje. W tym nieszczęsnym momencie, w dniu, który miał być piękny, a stał się tragiczny.
Gdzieś na wysokości komendy milicji tata usiadł na krawężniku i wypił duszkiem to, co zostało w piersiówce. Nie mógł się podnieść. Próbowałem, nie dałem rady. Poprosiłem o pomoc kilka przechodzących po drugiej stronie ulicy osób, ale nikt nawet na mnie nie zerknął.
Czułem się jak ostatnia szmata. Choć miałem dopiero dziesięć lat, byłem na tyle mądrym dzieckiem, by wiedzieć, co to wstyd. Zażenowanie.
Przestałem liczyć upadki taty. Zabrakło mi odwagi, by patrzeć ludziom prosto w oczy, gdy on leżał na chodniku i majaczył. Prosiłem Boga, żeby to wszystko już się skończyło. Żeby ten koszmar był tylko zamazanym obrazem w mojej głowie.
Niestety nic takiego się nie stało. Gdy otworzyłem oczy, tata próbował nieudolnie wstać. Upadał i znowu próbował. W końcu wstał i szedł w miarę równo. Gdy podchodziliśmy pod blok, zdałem sobie sprawę, że najgorsze dopiero przede mną.
Centralnym punktem mojego podwórka była ławka. Na niej zazwyczaj spotykaliśmy się z kolegami, ale nigdy nie widziałem tu tylu ludzi naraz. Siedziało może z pięć osób, kilkanaście pozostałych stało dokoła niej.
Szedłem przodem, tata kilka metrów za mną. Już się nie potykał ani nie przewracał. Dobre i to. Niestety ławkowicze dostrzegli nas. Wiedziałem, że to się dobrze skończyć nie może. Wszyscy moi kumple z bloku, plus kilku z innych i dziewczyny.
Przechodząc obok ławki powiedziałem zwykłe _cześć_. Zerknąłem tylko na nich przez sekundę, bo nie miałem odwagi patrzeć dłużej. Ale to im wystarczyło. Szmer przebiegł przez grupę, jakieś śmiechy. Ktoś wyciągnął papierosa. Inny wystrzelił z palców ślinę pomieszaną z gilami.
Byłem już przy klatce, czekałem na tatę. I stała się rzecz najgorsza, jaka stać się mogła. Podszedł do nich i zaczął dyskusję. Myślałem, że nic gorszego od spaceru z pijanym rodzicem mnie nie spotka. Nic gorszego niż trzygodzinny spacer z alkoholikiem przez miasto w sobotni wieczór.
Jakże się myliłem.
– Tato, chodź do domu – prosiłem, ale on nie słuchał.
Nie pierwszy raz zatrzymał się przy ławce w samych spodenkach, boso i pijany. Długie, nigdy nieprzycinane paznokcie dopełniały wizerunku troglodyty, który postanowił zaszaleć z młodszymi o trzy dekady dzieciakami. I udowodnić im wszystkim, jaki to on jest zabawny.
– Zostaw tatę, ma fajne historie! – Ktoś zaśmiał się szyderczo, ktoś inny prawie zakrztusił się ze śmiechu. Któraś z dziewczyn zaklęła siarczyście.
– Tato. Tato. Tato! Chodź do domu – powiedziałem zupełnie niepotrzebnie, bo on był już w amoku.
Znalazł swoją oazę spokoju, swój raj na ziemi, w którym mógł być tym, kim chciał. I skupić na sobie całą uwagę.
– Mam dla was zagadkę. Słuchajta. Gdy wejdzieta do rzeki, mata dwa wyjścia. Możeta się utopić albo ją przepłynąć. Co wybierata?
– Ja bym wolał przepłynąć – powiedział blondyn, którego matka pracowała w Domu Opieki Społecznej i każdego dnia wynosiła stamtąd obiad dla całej rodziny. Dyrektorka okradająca schorowanych i niedołężnych ludzi. Nawet się z tym nie kryła.
– Tato! Chodź do domu! – Stałem w klatce jak idiota, wierząc, że przyjdzie.
– Płyniesz i widzisz rekina. Możesz jeszcze uciec albo spadać w podskokach na drugi brzeg. Co robisz? – Tata był w transie, nic do niego nie docierało, bo teraz nie mówił już do tłumu, tylko do blondyna. Mogły się obok niego zderzyć dwa auta, nie usłyszałby. Miał teraz atencję grupki nastolatków. Jego największe osiągnięcie w życiu.
– Rekin w rzece? Chyba się panu coś pomyliło – rzucił blondyn.
– Zamknij mordę i mów. Co się odzywata, dziady jedne? – powiedział tata, a oni ryknęli takim śmiechem, jakby usłyszeli najlepszy dowcip świata. Wiedział bardzo dobrze, że robili to celowo. By go upokorzyć, by z niego kpić, by się nad nim pastwić.
– Tato! No chodź już do domu. Mama czeka z kolacją.
– To niech czeka – rzuciła gładko któraś z dziewczyn. Chyba ta, która ostatecznie nie osiągnęła w życiu niczego nadzwyczajnego, poza wychowaniem w samotności trojga dzieci trzech różnych ojców.
– No dobra, płynę dalej – odparł blondyn i zaczął się śmiać. Pozostali co chwilę zerkali na mnie z ławki. Ubaw po pachy.
– Rekin jest koło ciebie, możesz zesrać się ze strachu albo… – Tata przerwał na chwilę, szukając czegoś po kieszeniach. – Mata jakieś piwo lub wino? – zapytał bezpośrednio, nie bacząc na fakt, że miał przed sobą nieletnich.
Zaczerwieniłem się.
– Tato! Musimy już iść, nie stój z nimi! – Wyglądałem jak idiota.
Tata nawet na mnie nie spojrzał. Był pieprzoną gwiazdą na scenie życia. A ja? Zalany łzami dzieciak proszący własnego, pijanego jak świnia, ojca, by wrócił do domu. Czy tak właśnie wygląda upadek?
– Mamy piwo. Trochę ciepłe, może być? – powiedział blondyn i zarechotał. To samo zrobiło stado siedzących wokół niego baranów.
– Dawajta – powiedział tata i wypił duszkiem, po czym zgniótł puszkę i jak gladiator przed walką rzucił ją za siebie. – Co ja mówiłem?
– O rekinie w rzece! – Znowu zaryczeli jak stado baranów.
Nie potrafiłem znieść ich wzroku, nie umiałem spojrzeć im prosto w oczy. Byłem sam, a ich cała gromada.
– No to mów.
– Ale nie było pytania.
– Było, tylko zapomniałeś.
– Niech pan przypomni.
– Rekin je blisko ciebie. Co robisz? Bijesz się z nim czy spieprzasz?
– Sram na niego! – Niedawno pomalowana ławka pełna troglodytów eksplodowała. Żart wysokich lotów tak ich rozbawił, że niektórzy pospadali na piasek.
– Nie dam rady… Padam na ryj… – powiedział patykowaty okularnik, który w przyszłości pracę w piekarni będzie łączyć z dilowaniem dragami.
Gdy oni pokładali się ze śmiechu, zrozumiałem, że tata nic już nie ugra. Ani go nie posłuchają, ani kolejnego piwa nie dadzą. Ruszył w kierunku klatki. Wężykiem, a i tak na dwudziestu metrach potknął się dwa razy.
– Tato, nareszcie – powiedziałem do niego z nieskrywaną radością, ale on przeszedł obok mnie obojętnie.
W ślimaczym tempie układał swe brudne stopy na betonowych schodach. Zapomniał o laczkach, koszulki już dawno nie miał. Wspinał się na trzecie piętro praktycznie nagi. W śmierdzących moczem spodenkach. Co kilka stopni robił pauzę, by nabrać powietrza. Pot lał się z niego strumieniami. Wejście na drugie piętro zajęło mu prawie dziesięć minut.
Nie wiedziałem, co robić. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Zamiast grać w piłkę, kraść jabłka czy rowerem bujać się po mieście, stałem późnym sobotnim wieczorem na klatce z człowiekiem, który, miałem takie wrażenie, nawet nie wiedział, że byłem tuż za nim.
– Tato, jeszcze tylko jedno piętro i będziemy w domu. – Byłem przeraźliwie głodny. Poza skromnym śniadaniem przez cały dzień nic nie jadłem. Tylko wstydu się najadłem, choć wtedy jeszcze byłem za mały, żeby to rozumieć. Dopiero kilka lat później wszystko poskładałem w całość.
Tata zdołał się wspiąć na pół trzeciego piętra. Potknął się o ostatni stopień, przeczołgał przez półpiętro i zasnął na schodach. Najpierw spanikowałem, poleciało mi kilka łez. Uspokoiłem się. Spojrzałem na zachodzące słońce przez okno niemyte od miesięcy, przy którym pająki znalazły swoje schronienie.
– Mamo! – krzyknąłem. – Mamo! Możesz tu przyjść?
Drzwi naszego mieszkania otworzyły się na oścież.
– Co się stało… – Mamę aż zatkało. Nie wiedziała, jak skomentować to, co właśnie zobaczyła.
– Tata się napił z kolegami, a potem zasnął i co chwilę się przewracał. – Patrzyłem na mamę, która dobrze wiedziała, że tak się może stać, ale była pewna, że przy dziecku ojciec się nie napije.
– Myślałam, że coś się stało. Tak długo was nie było. Chodź lepiej do domu – powiedziała tym swoim spokojnym, ciepłym głosem.
– A tata? – zapytałem po cichu.
– Tata jest w miejscu, na które sobie zasłużył – odparła krótko, po czym pocałowała mnie w głowę. – Oho, ktoś tu musi się wykąpać. I to porządnie. – Poczochrała moje jasne włosy i weszliśmy do mieszkania.
Po gorącej kąpieli poczułem się jak nowo narodzony. Lekki, świeży i pachnący. Mama na późną kolację, chyba najpóźniejszą w moim krótkim życiu, przygotowała kanapki z serem, pomidorem i ogórkiem. Trzy kawałki chleba zniknęły w moim żołądku w mniej niż pięć minut. Szczęścia dopełniła herbata z cytryną.
Siostry już spały na jednym łóżku. Położyłem się na swoim. Mama zaraz do mnie przyszła.
– Fajny był mecz?
– Bardzo. Był remis.
– A z kim grali?
– Yyy… Nie pamiętam. Przepraszam.
– Nic się nie stało. Najważniejsze, że było fajnie.
– Bardzo – odparłem szybko.
Mama pocałowała mnie w czoło, a ja zasnąłem, zanim opuściła pokój. I spałem bite szesnaście godzin.
Potem tata pił regularnie. To znaczy wcześniej też pił, ale ja tego nie pamiętam. Wszystko zaczęło się od tego meczu. Zacząłem rozumieć, że nie dzieje się dobrze, i z czasem coraz bardziej wypierałem swoje uczucia do taty. Za każdym razem, gdy był pijany, leżał gdzieś w krzakach czy męczył moich kolegów na ławce, traciłem jakiś procent uczuć do niego. Może promil, choć brzmi to dwuznacznie.
Trwało to tak długo, że w pewnym momencie nie zostało we mnie nic. Dla niego, nie dla innych. Nie nienawidziłem go nawet pomimo tego, że przez jego bicie mnie pasem po plecach i głowie (pijany nie trafiał w tyłek) jąkałem się, z czym mam zresztą problem do tej pory. Wiem, co znaczy nienawidzić. Znam definicję tego słowa, ale nie miałem, nie mam i nie będę w sobie mieć takiego uczucia. Nawet do taty.
To mocne słowo o bardzo pejoratywnym wydźwięku. Konsekwencje picia mojego taty ciągną się za mną od lat i ciągnąć się będą zapewne do końca życia. Nie da się tego wyplenić z serca.
Trzeba iść dalej.