Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Piętno. Stigma. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
2 grudnia 2025
4249 pkt
punktów Virtualo

Piętno. Stigma. Tom 1 - ebook

Powieść autorki bestsellerowego „Rzeźbiarza łez”

„Wszystko zaczyna się od bólu.

Lub od miłości, jeśli akurat nie są jednym i tym samym”.

Mireya. Nieokiełznana piękność o nieodpartym uroku i ciemnych oczach, w których roi się od koszmarów. Jej serce bije w rytmie dawnych ran, które nigdy w pełni się nie zagoją.

Andras. Naznaczony piętnem przeszłości, utkany z bólu i tajemnic. Niebezpieczny jak trucizna – i równie uzależniający.

Samotna i bez środków do życia Mireya przyjeżdża do Filadelfii, niosąc ze sobą tylko starą walizkę i złudzenia, które dawno przestały ją chronić. Gdy trafia na niepozorne światło neonowego szyldu „Milagro”, nie wie jeszcze, że właśnie przekracza próg miejsca, które na zawsze odmieni jej życie.

Za barwną fasadą klubu, pośród dymu i świateł sceny, kryje się wiele tajemnic. A największą i najniebezpieczniejszą z nich okazuje się mężczyzna. Andras – szef ochrony, którego obecność budzi w niej niepokój, a samo spojrzenie potrafi przeszyć serce jak sztylet.

Od pierwszego spotkania rodzi się między nimi niechęć, ale los wciąż splata ich drogi. Z każdym kolejnym spojrzeniem, z każdym słowem wypowiedzianym przez zaciśnięte zęby toczy się między nimi niebezpieczna gra na granicy nienawiści i obsesji…

„W tamtym momencie, patrząc mu w oczy, zrozumiałam jedną rzecz. Na świecie roiło się od potworów i wystarczyło tylko na niego spojrzeć, żeby zrozumieć, że jest jednym z nich. Jednak to monstrum różniło się od innych. Nie było zwykłym demonem. Było piękne jak anioł i nosiło koronę z krwiaków i odłamków kości”.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8427-652-5
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_PROLOG_

Mówią, że jesteśmy głównymi bohaterami swoich opowieści.

I że ścieżki naszego życia oświetla blask, który jest tam specjalnie dla nas – zupełnie jak odzież szyta na miarę, której nikt nas nie pozbawi, bo należy wyłącznie do nas.

Ale w rzeczywistości nas okłamują.

Owszem, istnieją historie i ich bohaterowie, ale nie każdy z nas ma na tyle szczęścia, żeby się w nich wcielić. Niektórzy rodzą się, by być statystami. Niektórzy umierają poza blaskiem jupiterów. Są tacy, którzy oglądają spektakl jedynie zza kulis, i tacy, którzy bezradnie obserwują los, jaki nie przypadł im w udziale.

Bywają też ludzie o pięknych, świetlistych duszach, którzy nigdy nie stają na scenie.

To jest ta prawda, której wam nie mówią. Jedyna, jaka istnieje.

Tak właśnie było ze mną.

Nie byłam nikim wyjątkowym.

Nikt nie napisał dla mnie historii.

Nikt nie wziął do ręki czerwonej przędzy mojego przeznaczenia, by utkać z niej baśń.

W teatrze mojego życia było wprawdzie jedno szczególne miejsce.

Ale nie należało do mnie.

1
OBJAWIENIE

_Zwycięzców i przegranych łączy jedna wielka wiktoria:
fakt, że próbowali._

Zapadł zmrok.

Miasto wokół pulsowało niczym uśpione serce; budynki, w których odbijała się feeria neonów i kolorowych migających światełek, były tak wysokie, że aż kręciło mi się w głowie.

Krążyłam po ulicach od wielu godzin. Szczelnie opatulona szalikiem, wędrowałam przed siebie ze starą walizką w ręce. Mój płaszcz był stanowczo za lekki na panujące o tej porze roku chłody.

Palce kompletnie mi zdrętwiały. Powietrze cuchnęło ściekami i mokrym asfaltem, w nozdrza gryzł ostry zapach Delaware. Było piekielnie zimno i jakby tego było mało, miałam nieprzyjemne wrażenie, że się zgubiłam.

– Cholera – mruknęłam z niepokojem, wydmuchując chmurę pary.

To miasto nie było dla mnie łaskawe. Byłam tu dopiero od rana, ale te kilka godzin wystarczyło, żeby ogromne drapacze chmur i metalowe iglice pochłonęły mnie, przeżuły, a potem wypluły na ulice pełne przechodniów i pędzących pojazdów. Filadelfia była dziwną, agresywną bestią, złożoną z zatkanych arterii, którą w filmach zawsze oswajano za pomocą romantycznej migawki na Dzwon Wolności, jednak słynnej braterskiej miłości, tak wychwalanej w broszurach reklamowych, doświadczyłam tu tyle, co kot napłakał.

Zacisnęłam zęby i po raz kolejny wyciągnęłam pogniecioną gazetę.

Z trudem wygładziłam ją skostniałymi palcami i ponownie przebiegłam wzrokiem ogłoszenia, odkreślając w myślach miejsca, w których mi odmówiono. Niemożliwe, żebym zapukała już do wszystkich możliwych drzwi… Przeczytałam je kilka razy, przestudiowałam każdą linijkę w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, w którym jeszcze nie byłam, ale problem cały czas pozostawał ten sam.

Nigdy nie miałam aż takich trudności ze znalezieniem pracy. Ale tutaj albo byłam za młoda, albo za mało doświadczona, albo wyglądałam im na kogoś, kto przy pierwszym problemie rzuci papierami. Wszędzie żądano referencji, nawet w wypadku mniej skomplikowanych zajęć; nikt nie miał ochoty zatrudnić przybłędy, nie mówiąc już o pracach, które wymagały minimalnego doświadczenia.

A ja prosiłam tylko o to, żeby ktoś dał mi szansę.

Jedną szansę.

Wcisnęłam gazetę z powrotem do kieszeni i ruszyłam przed siebie, tłumiąc frustrację.

Szłam wzdłuż Market Street, mijając świąteczne dekoracje i światełka. Był pierwszy grudnia, powietrze pulsowało marzeniami, niecierpliwością i oczekiwaniami. Sklepy wyglądały jak żywcem wyjęte z lśniących kolorowych magazynów, ludzie żyli już zbliżającymi się świętami. Tylko ja, zziębnięta i bez dachu nad głową, byłam jak czarna kropka w tym barw­nym, jaskrawym wszechświecie.

Wędrowałam ulicami, smagana wilgocią i mrozem przenikającym mnie do szpiku kości. Tu i ówdzie zapach rzeki mieszał się z odorem slumsów, uwalniając stęchliznę, którą mróz więził w moich płucach.

Sztywnym krokiem przeszłam obok zasłoniętych żaluzjami wnęk, pod którymi schronili się pogwizdujący na mnie bezdomni. Wtem jeden z nich, facet o zmasakrowanej twarzy i gnijących resztkach zębów, wstał i zatacza­jąc się, zaczął rozpinać rozporek i wykonywać w moją stronę obsceniczne gesty. Zacisnęłam mocniej palce na rączce walizki, opuściłam głowę i przyspieszyłam kroku, po czym skręciłam w pierwszą lepszą uliczkę.

Na jej końcu obejrzałam się przez ramię, by sprawdzić, czy nikt za mną nie idzie. Wprawdzie byłam tu sama, ale zupełnie nie nawykłam do tak rozpasanej i chaotycznej metropolii, pełnej pułapek, pokus i niebezpieczeństw; w końcu pochodziłam z małej mieściny w hrabstwie Chester, dziury na obrzeżach Filadelfii. Choć z pozoru wyglądałam na pewną siebie, w rzeczywistości pierwszy raz miałam do czynienia z tak ogromnym miastem.

Westchnęłam i w przypływie frustracji nerwowo dotknęłam szalika.

_I co teraz?_

_Co, do diabła, mam dalej robić?_

Przygryzłam wargi, starając się nie myśleć o coraz dotkliwszym chłodzie, który sprawiał, że czułam się jeszcze bardziej zagubiona, samotna i załamana. Najchętniej cisnęłabym walizką o chodnik lub walnęła pięścią w latarnię, desperacja wzbierała w moim gardle, dławiła mnie, sprawiała, że miałam ochotę krzyczeć, ale ze względu na okoliczności robiłam wszystko, żeby nie oszaleć. Postanowiłam więc trzymać swoje instynkty na wodzy i wymyślić jakieś rozsądne wyjście, mimo że mózg i serce drżały mi jak trybiki w zepsutej przekładni.

Potrzebowałam planu działania. Jakiegoś sensownego projektu…

W samochodzie przede mną warknął silnik. Stojąca na końcu uliczki taksówka odjechała, odsłaniając kłęby dymu unoszące się z kratek w chodniku i czerwony zarys hydrantu oświetlonego dziwną fosforescencją. Niespodziewanie ujrzałam jasny neon odbijający się na śliskim asfalcie niczym płynne srebro.

To stało się w ułamku sekundy.

Coś wewnątrz mnie kurczowo uczepiło się tego świecącego słowa: „Milagro”.

Objawienie.

Stałam i wpatrywałam się w ten napis, zastygła, oszołomiona niebieskim blaskiem, świecącym jak latarnia wśród pociągniętej czarnym lakierem nocy. Te eleganckie litery mnie oczarowały, a jasne światło przyciągało jak dryfującą łódź.

Nigdy nie wierzyłam w przeznaczenie. Nie byłam nawet religijna, ale przez jedną absurdalną chwilę miałam wrażenie, że ten blask jest moim wybawieniem, że coś zesłało na mnie tę mistyczną, niebiańską łunę, która rozświetliła mrok.

Podeszłam do niego ostrożnie, bojąc, że ten neon lada moment zniknie wśród kłębów pary. Stanęłam przed czymś, co musiało być wejściem: był to mały tunel ze schodkami w dół, prowadzącymi w nieznane. Wyglądał jak wyjście awaryjne ze starego sklepu z męskimi kapeluszami, który znajdował się we wnęce, z ciemną witryną i pamietającym lepsze czasy szyldem w stylu art déco. Neon tkwił poziomo na fasadzie, tuż nad wnęką, jakby przymocowano go tam później. Nachyliłam się, chcąc mu się lepiej przyjrzeć, złowić okiem więcej szczegółów, ale niestety nie docierało tam światło ulicznych lamp.

Co to było za miejsce?

Może pub?

Albo dyskoteka?

Policzki poczerwieniały mi od mrozu, gdy z wahaniem wpatrywałam się w ten czarny prostokąt.

Byłam już pewna, że nic mi się nie przywidziało; napis brzmiał „Milagro”. To znaczy „objawienienie”. To nie był zbieg okoliczności ani fatum, to było coś więcej – coś, czego od dawna szukałam.

Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i stwierdziłam, że raz kozie śmierć. Zebrałam się na odwagę i postawiłam stopę na stopniu zalanym neonowym blaskiem. Z każdym kolejnym krokiem w ciemność coraz słabiej słyszałam odgłosy miasta, zagłuszane przez głębokie dźwięki zmysłowej muzyki.

Korytarz był wąski. Moja walizka ocierała się rogiem o ścianę, więc ją przekręciłam; sunęłam powoli, aż tunel stał się szerszy, a mrok rozrzedziło słabe światło sączące się z niewielkich reflektorów na suficie.

Teraz wyraźnie widziałam otaczające mnie ściany. Starannie pomalowane na intensywny morski kolor, zachęcały do podziwiania serii czarno­-białych plakatów z wycinkami zdjęć i tytułami widowisk wypisanymi błyszczącymi złotymi literami.

Po prawej stronie stało małe biurko, za którym siedziała dziewczyna o brązowych włosach upiętych w kitkę i z przyjemnością lizała lizaka. Jedną stronę głowy miała wygoloną, a w jej uchu tkwił rząd kolczyków biegnących do samego czubka. Gdy do niej podeszłam, nawet nie podniosła głowy.

– Witamy w Milagro_._ Wstęp kosztuje trzydzieści dolarów.

– Ja… – bąknęłam, rozglądając się dookoła. Muzyka była teraz wyraźniejsza, ale równie miękka i uwodzicielska. Słyszałam odgłosy rozmów i brzęk szkła, lokal sprawiał wrażenie wyrafinowanego i ekskluzywnego. Przywołałam się do porządku i odchrząknęłam, próbując przybrać pewniejszy ton. – Szukam pracy.

Dziewczyna podniosła wzrok. Obróciła się na obrotowym krześle i zlustrowała mnie od stóp do głów, oceniając moją bladą twarz i długie czarne włosy pod szalikiem.

– Gdzie do tej pory występowałaś?

– Występowałam?

Uniosła brew. Rzuciłam okiem na plakaty i już wiedziałam, o co pyta.

– Och, nie, nie jestem tancerką.

– Przykro mi, nie szukamy kelnerek – ucięła i zajęła się kolejką przybyłych gości, która w międzyczasie zdążyła się za mną ustawić.

_Hej, moment!_

Zerknęłam na dwóch stojących za mną mężczyzn w marynarkach, a potem zwróciłam groźny wzrok ku dziewczynie, zdecydowana nie dać się wyrzucić. Oparłam ręce na lustrzanej powierzchni biurka, zmuszając ją, aby znów na mnie spojrzała.

– Z kim mogę tu porozmawiać?

– Możesz wypełnić ten formularz – odparła beznamiętnie, wręczając mi kartkę papieru. – Jeśli będziemy zainteresowani, skontaktujemy się z tobą.

_Tak, jasne_, pomyślałam, przełykając irytację z powodu kolejnej odmowy. Dwóch mężczyzn za mną zrobiło krok w przód, ale zgromiłam ich wzrokiem, gotowa zagrać wszystkimi kartami, jakimi dysponowałam.

– Potrzebuję pracy – wypaliłam bez ogródek.

– Rozumiem.

– Chcę tylko z kimś pogadać.

– Uhm.

– Jeśli mnie wpuścisz, mogę…

– Już ci mówiłam. W tej chwili nie zatrudniamy. Ale jeśli naprawdę ci zależy, możesz zostawić numer, zadzwonimy do ciebie, jak tylko… Ej!!!

Omal się nie przewróciłam. Przez tłum przedarł się jakiś facet, minął nas pędem i jak wściekły wpadł do środka.

– Ej, ty! – wykrzyknęła dziewczyna, wychylając się zza biurka. – Co to ma być, do cholery? Najpierw musisz zapłacić!

Na korytarzu zrobiło się zamieszanie. Dziewczyna odwróciła się, żeby wezwać ochronę, a ja postanowiłam wykorzystać ten chwilowy chaos: chyłkiem przemknęłam obok niej i niemal potykając się o walizkę, wśliznęłam się do środka.

Kiedy znalazłam się po drugiej stronie dużych, ciemnych drzwi, moim oczom ukazał się zdumiewający widok.

Sala była półokrągła. Po lewej stronie wznosiła się scena z kurtyną z błękitnego adamaszku, która dominowała nad zatłoczonym wnętrzem. Było tu niemal jak w teatrze, ale zamiast rzędów tapicerowanych siedzeń na widowni stały małe inkrustowane stoliki i obite czarnym aksamitem fotele. Po drugiej stronie, na lekkim podwyższeniu, znajdował się bar z wypolerowanym kontuarem i półkami pełnymi butelek z różnokolorowymi trunkami; z przodu ustawiono kilka wysokich stołów z błyszczącymi stołkami barowymi. W głębi rozciągała się antre­sola biegnąca wzdłuż całego pomieszczenia, na niej zaś sofy, na których siedziały eleganckie postacie. Przed nimi na stolikach stały wiaderka z szampanem. Wysokość zapewniała gościom dyskrecję i doskonały widok na resztę sali.

Oczarowana, uniosłam wzrok. Pośrodku sufitu ujrzałam owoc wyrafinowanego wzornictwa – antyczny żyrandol z mosiądzu i kryształu rozsiewający refleksy matowego światła, dzięki którym wnętrze wyglądało niemal magiczne.

Co to było za miejsce?

Nie byłam w stanie go określić: elegancka, intymna atmosfera, niemal vintage, stonowane oświetlenie i zespół jazzowy leniwie przygrywający na scenie sugerowały, że był to lokal z muzyką na żywo.

– Sorki – spróbowałam zatrzymać jedną z kelnerek uwijających się między stolikami. – Hej, przepraszam!

Udało mi się zwrócić jej uwagę. Drobna blondynka spojrzała na mnie nieprzytomnym wzorkiem kogoś, kto naprawdę się spieszył.

– Tak?

– Z kim mogę porozmawiać o pracy?

– Proszę?

– Z kim mogę…

Wzdrygnęła się, widząc, że przywołuje ją elegancki mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy, i zanim zdążyłam dokończyć zdanie, pomaszerowała wprost do jego stolika. Wzruszyłam ramionami i zagadnęłam kolejną kelnerkę, tym razem brunetkę o czekoladowej skórze.

– Szukam pracy. Z kim mogę pogadać?

– Pracy? – powtórzyła, przekrzykując rozmowy, muzykę i cały ten harmider. Pomimo wyszukanego stylu lokal był naprawdę zatłoczony. Przytaknęłam i w końcu otrzymałam odpowiedź. – Pogadaj z Zorą.

– Zorą?

– Z Zorą Lynch, właścicielką. Ona się tym zajmuje. O, tam jest, spójrz. Tam, przy barze.

Spojrzałam we wskazane miejsce i wśród ludzi dostrzegłam rzucającą się w oczy kobiecą sylwetkę. Odwróciłam się, by podziękować dziewczynie, ale tej już nie było.

Może i nie szukali kelnerek, ale te kilka obecnych dwoiło się i troiło, żeby obsłużyć tłumy gości.

Oparłam walizkę na biodrze i skierowałam się w stronę kontuaru. Lawirowałam między fotelami, wiązkami miękkiego światła, butelkami rocznikowego rosé i kryształowymi kieliszkami trzymanymi w dłoniach obleczonych w rękawiczki.

Nagle moją uwagę przykuły ściany. Wisiały na nich wypisane eleganckim pismem afisze reklamujące rozmaite wydarzenia: kabarety, wieczory Moulin Rouge, pokazy w stylu lat dwudziestych ubiegłego wieku z perłowymi gorsetami i jaskrawymi wachlarzami z piór. Na jednym z nich zamiast stolików widniały wysokie kryształowe szachownice, na których naprzeciwko siebie stały rzędy kolorowych kieliszeczków rywalizujących w salonowej reinterpretacji klasycznej gry w szachy.

Nigdy wcześniej nie byłam w takim miejscu.

Kojarzyłam je najwyżej z powleczonymi patyną obfitości i nieokiełznanego luksusu gwiazd powieściami Fitzgeralda lub z filmami, których akcja rozgrywa się po pierwszej wojnie światowej.

Gdy podeszłam bliżej do kobiety przy barze, uświadomiłam sobie, że półmrok bynajmniej nie oddawał sprawiedliwości jej urodzie.

W aureoli tańczących świateł i cieni stała młoda kobieta w wieku około dwudziestu pięciu lat, wysoka i gibka. Miała wyrazistą twarz w kształcie serca o ostro zarysowanych rysach i gładkiej skórze; przywodziłaby na myśl matrioszkę, gdyby nie wspaniała jedwabna suknia, którą miała na sobie, cienki szal z koralików na ramionach i obcasy, które optycznie wydłużały jej nogi. Emanowała pewnością siebie i zmysłowością. Miała fryzurę typu bob, a spod kasztanowej grzywki wyglądały piękne, ciemne oczy, które teraz płonęły gniewem.

W istocie: wrogie spojrzenie, sztywna postawa i zmarszczone brwi świadczyły o tym, że była wściekła.

– Co to ma niby znaczyć, że źle się czuje?

– Zamknął się w łazience, Zoro, nie…

– Przy tamtym stoliku siedzi Toshikawa – syknęła Zora, wskazując kelnerce dystyngowanego gościa o orientalnych rysach, na którego już zwróciłam uwagę. – To jeden z naszych najbardziej ekskluzywnych klientów. Powiedz Jamesowi, że go zwolnię, jeśli za chwilę stamtąd nie wyjdzie!

– Już mu to powiedziałam, ale…

Obserwowałam tę scenę, stojąc nieco na uboczu. Wyglądało na to, że zjawiłam się w bardzo złym momencie, ale teraz nie mogłam już odejść, więc tylko słuchałam w milczeniu.

– Tylko on umie przyrządzać jego ulubiony koktajl. – Zora osaczała dziewczynę jak puma gotowa do ataku. – Przyprowadź tego imbecyla, zanim nasz gość się obrazi, że nie został obsłużony!

Dziewczyna przytaknęła, było jej wyraźnie nieswojo. Pomimo szorstkiego zachowania szefowej najwyraźniej wyczuwała, że to nie na nią się gniewa. Pospieszyła w stronę łazienki, a ja odprowadziłam ją wzrokiem.

_Oto moja szansa. Teraz albo nigdy._

Odgarnęłam włosy z twarzy i nerwowo wciągnęłam powietrze. Zrobiłam krok w przód, odchrząknęłam i zebrałam się w sobie.

– Zora Lynch? – zagadnęłam.

Kobieta odwróciła się z szelestem sukni.

Zesztywniałam. Spojrzenie jej ciemnych oczu, czujnych jak u kota, dosłownie wbiło mnie w ziemię. Miała w sobie niekwestionowany urok, ale trudno było nie czuć się onieśmielonym jej szorstką władczością.

– Podobno jesteś szefową. Chciałabym tu pracować.

Wbiła we mnie wzrok. Przyglądała się mojej twarzy, a ja miałam nadzieję, że to nie przez to, że byłam rozczochrana. Przez jedną chwilę wyda­ła mi się niezrozumiale zaskoczona.

– Jesteś stand­-uperką? – zapytała prosto z mostu. Miała głęboki, asertywny głos, który zdradzał pewność siebie.

– Nie.

– W takim razie żegnam.

Odwróciła się i odeszła, migocząc perełkami; miała w głębokim poważaniu mój zryw śmiałości. Nabrałam powietrza i ruszyłam za nią, próbując kuć żelazo, póki gorące.

– Widzę, że robicie tu coś więcej niż kabarety – zauważyłam, depcząc jej po piętach. – Jest też bar…

– Nie potrzebuję więcej kelnerek – syknęła zniecierpliwiona.

Zacisnęłam zęby, przeklinając swoje fatalne wyczucie czasu. Los atakował mnie każdą możliwą bronią.

– Już mi to powiedziano, ale ja… – Prawie potknęłam się o walizkę. – Nie muszę być kelnerką. Mogę robić inne rzeczy. Jeśli tylko…

– Nie jesteśmy zainteresowani.

Zatrzymała się tak gwałtownie, że prawie na nią wpadłam. Wyhamowałam w ostatniej chwili, starając się nie zawadzić o nią walizką.

– Przynajmniej mnie wysłuchaj! – zawołałam, po czym zmrożona jej poirytowanym spojrzeniem, ugryzłam się w język.

Nachyliła się do mnie, podkreślając wyraźnie i ostatecznie to, czego nie chciałam wbić sobie do głowy.

– Znikaj stąd, mała. Jeśli wciąż nie zrozumiałaś, to mam inne zmartwienia na głowie niż jakaś smarkula, która urwała się z domu.

Wpatrywałam się w nią ze ściągniętymi brwiami. Może i byłam małolatą czy smarkulą, ale z pewnością nie tak nieudolną, za jaką mnie miała. I mogłabym jej to udowodnić, gdyby tylko dała mi szansę.

– Jestem – odezwał się męski głos za nami. Obie odwróciłyśmy się w stronę baru: jakiś typ niezgrabnie gramolił się za ladę.

Zora spiorunowała go wzrokiem.

– Jeśli znowu piłeś…

– Nie – odpowiedział arogancko chłopak, który musiał być Jamesem. Pomimo jego butnej postawy coś w jego twarzy zdawało się zdradzać, że mija się z prawdą. – Mam lekką niestrawność, okej?

– Jasne, od tequili – burknęła Zora. – Koniec pierdolenia, podaj Toshikawie to, co zwykle. Nie każ mu dłużej czekać, albo przysięgam, że wrócisz do speluny twojego kuzyna, żeby robić szoty dla studenciaków z Europy.

Po tych słowach odeszła, zostawiając za sobą zmysłowy ślad perfum.

Chłopak mruknął coś niezrozumiałego i zabrał się do przygotowywania koktajlu. Obserwowałam, jak zwinnie i precyzyjnie żongluje flaszkami i butelkami wysokogatunkowych trunków. Był całkiem niezły. Miał jasne włosy, ale nie widziałam koloru jego oczu.

– To, co zwykle, to, co zwykle – mamrotał, odkorkowując butelkę klasycznej whisky, którą zamierzał dodać do drinka. Odmierzył odpowiednią ilość trunku, obrócił flaszkę w dłoniach i odłożył z powrotem na miejsce, po czym wyciągnął butelkę wermutu. Powtórzył operację z co najmniej zaskakującą maestrią, a na koniec z gracją napełnił kieliszek ukryty za dekoracjami do koktajlów i wychylił go jednym haustem.

Zacisnął powieki i oblizał wargi.

Trunek musiał wywołać u niego kolejną „niestrawność”, ponieważ wkrótce zobaczyłam, jak znów pędzi do łazienki, zostawiwszy gotowego drinka na lśniącym kontuarze.

Manhattan jarzył się lekko w półmroku w oczekiwaniu na podanie go klientowi. Spojrzałam na kryształowy kieliszek i skórkę pomarańczy, która podkreślała mocny, wyrazisty smak drinka. Przez chwilę rozważałam swoje możliwości.

Jak to mówią? Że trzeba brać byka za rogi?

Miałam dwie opcje: odejść albo postawić wszystko na jedną kartę.

Jeśli źle mi pójdzie, Zora i tak mnie stąd wyrzuci.

Gdyby jednak mi się udało…

Niewiele myśląc, postawiłam walizkę na kontuarze i wślizgnęłam się za bar. Wiedziona gorączkowym impulsem, zdjęłam płaszcz i wepchnęłam go pod blat, to samo zrobiłam z szalikiem.

Zakasałam rękawy, związałam włosy i wylałam manhattan Jamesa do zlewu. Najpierw wybrałam inne szkło: trójkątny i kultowy kieliszek do martini, idealny do gładkiego koktajlu o podobnej strukturze. Włożyłam go do zamrażarki i przystąpiłam do przygotowania mieszanki.

Do shakera nasypałam kostki lodu, aby schłodzić ścianki, a następnie wlałam wermut. Zrezygnowałam z klasycznej whisky, której użył barman, bo za mocno gryzła w podniebienie; zamiast tego postawiłam na dziesięcioletnią kanadyjską, którą odmierzyłam metalową miarką, tak zwanym jiggerem. Dodałam kilka kropel angostury i aby połączyć smaki, wymieszałam wszystko długą barmańską łyżką. Choć nie było tego w recepturze, dołożyłam też akcent, którego mnie nauczono: kroplę absyntu, aby podkreślić smak wermutu i sprawić, by eksplodował na języku.

Pośpiesznie wytarłam ręce w spodnie, otworzyłam zamrażarkę i wyjęłam oszroniony kieliszek. Wlałam do niego koktajl i zlizałam ciecz z opuszka palca. Musiałam działać szybko.

Łyżeczką wycisnęłam plasterek pomarańczy, wydobywając z niego olejki eteryczne, i przesunęłam skórką po brzegu kieliszka, by rozproszyła swój cytrusowy aromat.

Na koniec chwyciłam długą metalową szpilkę do owoców, nabiłam na nią wiśnię i umieściłam ją na krawędzi kieliszka, z bijącym sercem obserwując, jak błyszczy.

Po czym zamarłam. Oczy szeroko otwarte, adrenalina pulsująca we krwi.

Oddychałam krótko, zaschło mi w gardle, palce mi drżały, serce dudniło.

_O rany._

_I co teraz?_

Nagle ktoś złapał mnie za nadgarstek: wstrzymałam oddech i uniosłam wzrok. Zobaczyłam nad sobą rozwścieczoną Zorę, która patrzyła na mnie, jakby katalizowała całą możliwą energię, by mnie unicestwić.

– Hej – warknęła – co ty, u licha, wyprawiasz?

– Ja…

– Co robisz za barem? – Jej oczy miotały błyskawice. – Nie kazałam ci przypadkiem znikać? Zdaje ci się, że możesz tu włazić i robić, co ci się po… – Urwała i obie opuściłyśmy wzrok na kontuar.

Manhattan zniknął.

Zora rozejrzała się gorączkowo i z przerażeniem zauważyła, jak kieliszek pobłyskuje szyderczo na tacy kelnerki, która właśnie serwuje go Toshikawie. Wyczułam, że cała sztywnieje, ale było już za późno: widząc swój koktajl w nowej odsłonie, mężczyzna uniósł brew, po czym podniósł go do ust i zmarszczył czoło.

Zora histerycznie zacisnęła rękę na moim nadgarstku.

_Teraz mnie zabije._

– Ty, ty… – mruczała rozsierdzona do granic; nie była w stanie nawet zdecydować, jak zamierza mnie zgładzić.

Przełknęłam ślinę, nie miałam śmiałości oddychać. Byłam w poważnych tarapatach. Klient o orientalnych rysach rozejrzał się po sali, szukając wzrokiem właścicielki, po czym suchym gestem przywołał ją do stolika. Zanim odeszła, z całej siły ścisnęła moją rękę.

– Jeśli chcesz ocalić skórę, to lepiej, żeby cię tu nie było, jak wrócę – syknęła złowrogo, a ja nie miałam zamiaru czekać, aż spełni swoją groźbę.

W pośpiechu zebrałam swoje rzeczy. Ledwo zdążyłam zarzucić kurtkę, gdy do sali weszła dziewczyna z recepcji, wskazując na mnie palcem.

– Tam jest!

Serce podskoczyło mi do gardła. W moją stronę prędko maszerował potężny ochroniarz. Chwyciłam walizkę i szalik, ale poślizgnęłam się, gdy usiłowałam niezdarnie wydostać się zza kontuaru. Mężczyzna zacisnął mi na ramieniu dłoń, silną niczym stalowe imadło, ratując mnie przed upadkiem.

– Nie wolno się zakradać bez płacenia – zagrzmiał tubalnym głosem z obcym akcentem. Chwycił mnie jeszcze mocniej, a ja syknęłam z bólu jak dzikie zwierzę. Próbowałam mu się wyszarpnąć, ale wszystko na nic: goryl brutalnie ciągnął mnie do wyjścia, nie zważając na to, że zostawiłam w lokalu cały mój dobytek.

– Puść mnie! – Szamotałam się, gdy wyrzucał mnie na korytarz, a recepcjonistka z zadowolonym uśmieszkiem przesunęła się, by zrobić mu miejsce.

– Żegnam – zaświergotała, a ja zagotowałam się z wściekłości. Miałam ochotę wyzwać ją od najgorszych, ale uznałam, że to byłoby dla mnie jeszcze bardziej upokarzające.

Właśnie mijaliśmy biurko przy wejściu, gdy w powietrzu rozległ się czyjś głos.

– Siergiej, zaczekaj.

Mężczyzna przystanął, a ja z rozpędu niemal na niego wpadłam. Zde­zorientowana, zamrugałam i odwróciłam głowę, by sprawdzić, czy się nie przesłyszałam: za nami stała Zora. Wyglądała jak pogańska bogini stojąca u bram cudnych piekieł.

– Zoro, ona nie zapłaciła – poinformowała ją dziewczyna słodkim i pełnym szacunku głosem, ale kobieta nie wyglądała na zaskoczoną i by­najmniej się tym nie przejęła.

– Zaprowadź ją na górę.

– Ale…

– Rób, co mówię – rozkazała Siergiejowi, ignorując protesty swojej pracownicy, i na powrót zniknęła w środku.

Kolos mnie wypuścił, a ja szybko się od niego odsunęłam: potarłam zmaltretowane ramię i rzuciłam mu najbardziej jadowite z moich spojrzeń.

– Tędy – ponaglił mnie.

Moja zraniona duma ryczała i wierzgała kopytami, ale usiłowałam trzymać nerwy na wodzy, przynajmniej na razie. Minęłam recepcjonistkę i podążyłam za Siergiejem.

– Do później – zaszczebiotałam jej do ucha z satysfakcją. Za plecami słyszałam, jak się piekli, ale mało mnie to obchodziło.

Zaprowadzono mnie na górę małymi schodami obok wejścia. Prowadziły na pięterko oświetlone pokrytymi jedwabiem lampami. Tam ujrzałam inkrustowane drewniane drzwi. Mężczyzna nacisnął klamkę i wpuścił mnie do środka. Zerknęłam na niego nieufnie, po czym weszłam i rozejrzałam się dookoła.

Stałam w progu niewielkiego, elegancko urządzonego gabinetu. Lampy w stylu retro rzucały blask na satynowe zasłony oraz skórzane i aksamitne fotele, tworząc niepowtarzalny klimat, który potęgował urok tego miejsca. Ściany były wyłożone tapetą w kolorze cyklamenu, współgrającym z odcieniem mebli i dodatków, od zakurzonych różowych lampek nocnych po długą sofę z mosiężnymi nóżkami w kształcie lwich łap.

Ostrożnie weszłam do środka. Tuż za mną podążyła Zora; na jej znak Siergiej zamknął drzwi. Tkwiłam w bezruchu, ona zaś sta­nęła na swoich wysokich obcasach za drewnianym biurkiem i skierowała na mnie wzrok.

Patrzyła na mnie w milczeniu, przeciągając bez końca tę chwilę napięcia.

– Co to było?

Nie musiała precyzować, do czego się odnosiła. Byłam bystra i zamierzałam to udowodnić.

– Odwrócony manhattan.

Wbiła we mnie błyszczące źrenice, w których migotały dwa duże znaki zapytania.

– Kto cię tego nauczył?

Milczałam, odważnie patrząc jej w oczy.

– Smakował mu?

Przymknęła powieki, dając mi do zrozumienia, żebym nie bawiła się w podchody. Ta odpowiedź musiała ją wiele kosztować.

– Tak.

Czekała na moją reakcję, cwany uśmiech albo grymas zadowolenia, ale nie pokazałam po sobie dumy. Posłałam jej tylko świadome, zdeterminowane spojrzenie, i to była wystarczająca odpowiedź.

Powoli usiadła i otworzyła szufladę biurka. Spomiędzy wachlarzy i buteleczek z perfumami wyciągnęła długi, czarny ustnik oraz papierosa. Zapaliła i zaciągnęła się głęboko, opierając się wygodnie na fotelu.

– Czego chcesz?

– Pracy.

Przyglądała mi się uważnie. W przyćmionym świetle, spowita kłębami dymu, wyglądała ni mniej, ni więcej jak diwa z szalonych lat dwudziestych.

– Ile masz lat?

– Dwadzieścia jeden.

– Gówno prawda – syknęła. Było jasne, że mi nie wierzy. Najeżyłam się, a ona dodała: – Nie okłamuj mnie. Albo natychmiast stąd wylecisz.

– W porządku – wymruczałam powoli. – Dziewiętnaście.

– Jesteś jeszcze dzieckiem.

– Już osiemnastolatkowie mogą podawać alkohol w barze.

Wstążka dymu przede mną kreśliła w powietrzu arabeski, ale to mnie nie rozpraszało. Zora spojrzała badawczo na moją twarz, zupełnie jak wtedy, gdy zobaczyła mnie po raz pierwszy. Znowu nie rozumiałam, dlaczego tak na mnie patrzy.

– Gdzie są twoi rodzice?

Odwróciłam wzrok i zacisnęłam usta, myśląc o tym, co powiedziała: „żadnych kłamstw”.

– Daleko.

Koniec końców, taka była prawda.

– Gdzie się zatrzymałaś?

– A co, to przesłuchanie? – burknęłam zniecierpliwiona, ale jedno jej spojrzenie wystarczyło, żebym zrozumiała, że albo odpowiem na wszystkie pytania, albo Siergiej weźmie mnie na spacer, z którego już tu nie wrócę. Zmrużyłam oczy, próbując okiełznać naturalną nieustępliwość i bunt buzujący mi we krwi.

– Chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia – wyjaśniła Zora, krzyżując długie nogi.

Wprawdzie rozumiałam jej punkt widzenia, ale opowiadając o sobie, czułam się niekomfortowo.

– Nocuję w hostelu w Kensington.

– W Kensington? – Uniosła brew. – Chyba żartujesz? To jedna z najbardziej nieciekawych dzielnic w mieście.

Doskonale o tym wiedziałam. Rano po przyjeździe od razu udałam się w tamtą okolicę, aby obejrzeć miejsce, w którym miałam się zatrzymać. Był to stary hostel w pobliżu sporego wiaduktu, wzdłuż chodnika leżały śmieci, a w zaułkach śpiwory bezdomnych. Słupy były oblepione podartymi plakatami, a zapach miejscami przyprawiał o mdłości; życie tej dzielnicy toczyło się wśród starych, odrapanych szyldów reklamowych i hałasu z pobliskiego torowiska.

Nie było to miejsce godne polecenia.

– Jak sądzisz, ile tam wytrzymasz?

– Na nic lepszego mnie nie stać – odpowiedziałam, myśląc o czekających mnie noclegach w wieloosobowych pokojach. Normalnie unikałabym miejsca, w którym z łatwością mogli mnie okraść ze wszystkiego, ale w obecnej sytuacji byłam dość zdesperowana.

Zora zacisnęła usta. Stuknęła pomalowanym paznokciem w ustnik, strząsając popiół do kryształowego spodka.

– Jak trafiłaś do mojego klubu? – spytała po chwili namysłu.

Mogłam odpowiedzieć, że dzięki „objawieniu”, ale postawiłam na realizm. Opowiedziałam, jak przez cały dzień pukałam do wielu drzwi, prosząc o jakieś zajęcie, ale nikt nie dał mi szansy. Wyjaśniłam, że przybyłam szukać szczęścia do Filadelfii, ponieważ bardzo potrzebowałam pieniędzy, a w mieścinie, z której pochodziłam, było niewiele możliwości i jeszcze mniej perspektyw. Zora słuchała w milczeniu, cierp­liwie czekając, aż skończę.

– Więc jak będzie? Zatrudnisz mnie? – spytałam na koniec.

Zaciągnęła się raz jeszcze, po czym zgasiła papierosa. Leniwie rozgniotła czubek o dno popielniczki, wyjęła niedopałek i delikatnie stuknęła ustnikiem o biurko. Obserwowałam ten rytuał w ciszy, czas dłużył mi się niemiłosiernie.

– Uparta jesteś – stwierdziła. – Wątpię, czy się dogadamy. – Spojrzała na mnie surowo. – Masz tę pracę.

Wstała, a ja niemal jęknęłam z ulgi.

– Ale przy pierwszych problemach wylatujesz – ostrzegła mnie surowym tonem, który nie dopuszczał sprzeciwu.

Przytaknęłam, starając się wyglądać na wiarygodną i uległą. Kobieta poprawiła wysadzany perełkami szal i nacisnęła przycisk małego interkomu na biurku.

– Rzeczy zostaw na dole. Jedna z dziewcząt pokaże ci gdzie.

Pospiesznie schyliłam się po płaszcz, który zsunął się na podłogę, i zrobiłam, co mi kazała. Chwyciłam walizkę i ruszyłam pewnie w stronę drzwi, mając nadzieję, że nie zmieni zdania. Prawie już tam dotarłam, gdy mnie zatrzymała.

– Chwila. Wciąż nie wiem, jak masz na imię.

Znieruchomiałam. Tam, w ciszy jej gabinetu, to pytanie wydało mi się preludium przeznaczenia, które sama na siebie sprowadziłam.

– Mireya – odparłam. – Mam na imię Mireya.

_Udało się._

Wciąż nie mogłam w to do końca uwierzyć, ale kiedy na korytarzu podeszła do mnie jedna z pracownic, uświadomiłam sobie, że to dzieje się naprawdę.

To była ta kelnerka o czekoladowej skórze, która wcześniej wskazała mi Zorę. Nazywała się Ruby Turner i była tylko półtora roku starsza ode mnie: za kilka miesięcy kończyła dwadzieścia jeden lat. Była tam najmłodsza i jak mi powiedziała, od jakiegoś czasu nie przyjmowali nikogo nowego.

Zaniosłyśmy moje rzeczy do kantorka, po czym oprowadziła mnie po lokalu. Spytałam, czy ta przerwa w obowiązkach nie jest dla niej problemem, ale zapewniła mnie, że po werdykcie Toshikawy napięcie na sali znacznie zelżało.

– Kiedyś był tu bar _speakeasy_ – powiedziała, prowadząc mnie korytarzem dla personelu.

– Spik… co takiego?

– Kojarzysz tajne bary z czasów prohibicji? To był jeden z nich. Ukrywano je na zapleczach zakładów, rzeźni, fryzjerów. Dlatego jest w piwnicy, schowany przed wzrokiem mieszkańców miasta. Nie wiem, czy wiesz, jak to działało, ale do takich klubów wchodziło się tylko na hasło, i to za rekomendacją znajomych. Takie miejsca były bardzo ekskluzywne.

– I nadal istnieją?

– O tak – odparła z uśmiechem. – Są rzadkie, ale kilka jeszcze zostało. Milagro __ również było lokalem _speakeasy_. Widziałaś sklep z kapeluszami na górze? Stamtąd się wchodziło, przez drzwi ukryte za lustrem. Ale klub odniósł taki sukces, że w pewnym momencie wszyscy już znali lokalizację, rozeszło się nawet hasło do wejścia, chociaż zmieniało się co tydzień. Dlatego Zora postanowiła umieścić szyld i uczynić z tego miejsca jeden z najbardziej ekskluzywnych klubów w Filadelfii.

To by wyjaśniało styl retro, występy kabaretowe i całą tę teatralną otoczkę.

Ruby wyjaśniła mi, że takie lokale odtwarzały klimat tamtej epoki, oferując gościom nie tylko wybór oryginalnych i wyrafinowanych koktajli, ale także fascynujące wnętrza i rozrywkę, dzięki którym wizyta w klubie pozostawiała wyjątkowe i niezacieralne wrażenia.

– Wow – powiedziałam cicho.

– No – mruknęła, wchodząc w plątaninę korytarzy wijących się pod miastem. Starałam się zapamiętać drogę, aby się potem nie zgubić. Czułam się jak w labiryncie.

Dotarłyśmy właśnie w pobliże kulis, gdzie tancerki przebierały się przed wyjściem na scenę, gdy moją uwagę przykuł jakiś dziwny hałas.

W garderobie pełnej rozmaitych akcesoriów, wieszaków i kostiumów zgromadził się niewielki tłumek. Kilka dziewcząt w barwnych koronkowych sukienkach i pracownicy obsługi stali nieruchomo, odwróceni plecami. Zwolniłam kroku i zmarszczyłam brwi. Dlaczego zastygli jak posągi?

– Co się dzieje?

– Hmm? – Ruby uśmiechnęła się do mnie, a kiedy zauważyła, na co patrzę, również spojrzała w tamtym kierunku. Z jej twarzy zniknął uśmiech, zastąpiło go napięcie, które starała się za wszelką cenę ukryć. Po chwili odwróciła wzrok; wyraźnie czuła się nieswojo.

– Chodźmy stąd – mruknęła. – Tędy.

Pokazała mi gestem, że mam iść za nią, ale z jakiegoś powodu jej nie posłuchałam. Coś tu było zdecydowanie nie tak. Moje przeczucia się potwierdziły, bo gdy tylko zrobiłam krok w bok, Ruby rzuciła się, żeby mnie powstrzymać.

Wyszarpnęłam się i zgromiłam ją spojrzeniem. Nie kupowałam jej wymówek, była zbyt zdenerwowana. Jeśli sądziła, że we wszystko daję wiarę i przytakuję bez zadawania pytań, to źle mnie oceniła. Odwróciłam się od niej i podeszłam do zbiegowiska. Musiałam się dowiedzieć, co tu się dzieje. Dopiero przecisnąwszy się przez ludzki mur, ujrzałam, czemu przygląda się wianuszek gapiów.

To, co zobaczyłam, zaparło mi dech w piersiach.

Pośrodku stał młody mężczyzna.

Był odwrócony do mnie plecami i pochylony do przodu. Włosy miał tak intensywnie czerwone, że momentami wydawały się niemal czarne. Rękę położył na kolanie, a podeszwę buta oparł o ścianę.

Pod nim, schowany w jego ogromnym cieniu, leżał drugi chłopak. Plecy miał przyciśnięte do ściany i wpatrywał się w niego przerażonymi oczami. Włosy w nieładzie i czerwone plamy na twarzy wyraźnie świadczyły o tym, że został pobity.

Patrzyłam na to wszystko ze ściśniętym żołądkiem.

Co tu się, u licha, działo?

Zebrani ludzie obserwowali scenę w milczeniu.

Na co się tak gapili? Co to za obrzydliwe widowisko?

– Tak, to prawda – odezwał się czyjś głos, wyrywając mnie z zamyślenia. To mówił ten stojący. Sprawiał wrażenie giganta, ale jego chłodny, głęboki głos zdradzał, że był niewiele starszy ode mnie. – Przeleciałem twoją dziewczynę. – Wpatrywał się w leżącego z nienaturalnym spokojem. – W sumie nie powinno cię to dziwić. Praktycznie mnie o to błagała.

Dziewczyna, o której była mowa, tylko patrzyła, nie mając odwagi interweniować. Była ubrana w strój do kankana, być może występowała w przedstawieniu, które miało się wkrótce rozpocząć, i domyśliłam się, że była jedną z naszych tancerek. Słysząc słowa czerwonowłosego, zacisnęła usta, wyraźnie zawstydzona. Nikt z gapiów nawet nie ruszył palcem.

_Dlaczego tak stoją?_

_Czemu nikt nic nie robi?_

Kolos oderwał but od ściany i przyłożył go do twarzy leżącego, zmuszając go do odwrócenia głowy. Poczułam nieprzyjemne mrowienie w nadgarstkach.

Uśmiechnął się złośliwie.

– Kto wie, skoro tak bardzo jej na tym zależy – stwierdził z lekkim rozbawieniem – to… czemu nie? – Jego ton był sardoniczny i szorstki jak papier ścierny. – Potem zabawię się z nią jeszcze raz….

W powietrzu rozległo się głośne plaśnięcie.

Zapadła głucha cisza.

Mijały kolejne sekundy, a pełne podziwu i niedowierzania spojrzenia zebranych wpatrywały się w zaczerwienioną, uniesioną dłoń.

Moją dłoń.

Nawet twarz leżącego na ziemi nieszczęśnika wyrażała teraz szok i przerażenie.

Otoczony przez zastygłe postacie czerwonowłosy powoli odwrócił głowę.

Coś błysnęło spomiędzy kosmyków oblepiających mu policzki. Pod ciemną grzywą lśniły błękitne tęczówki, bardziej przenikliwe niż lód. Wkrótce poczułam na sobie ich spojrzenie.

– Zwierzę – syknęłam w ciszy, patrząc mu prosto w oczy.

Nie miałam czasu na nic więcej.

Nie zdążyłam nawet pomyśleć.

Do pomieszczenia wtargnęli ochroniarze, gapie rozproszyli się w popło­chu. Goryle siłą odciągnęli chłopaka, którego spoliczkowałam, a potem poczułam, że ktoś chwyta mnie za ramię.

Ruby pospiesznie wyprowadziła mnie z pomieszczenia. Odchodząc, czułam na plecach świdrujący wzrok giganta, pokonujący nawet barierę tych wszystkich ludzi między nami. Jego nieziemsko błękitne oczy cięły powietrze jak kawałki szkła.

– Co ci strzeliło do głowy… – mruczała pod nosem Ruby. – Coś ty narobiła…

_Dalsza część w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij