- W empik go
Pilny na tropie. Gwiazda Północy - ebook
Pilny na tropie. Gwiazda Północy - ebook
Niewinny zakład o najdalej wysunięty na północ punkt Polski i włamanie do domu latarnika z Rozewia rozpoczynaja kolejna niezwykła przygode Rafała Pilnego i jego ekipy. Pościgi, tym razem po pięknych bałtyckich klifach, podwodne bitwy i nagłe zwroty akcji, w tym te dosłowne - na jachcie. A w tle walka o napoleoński skarb z zatopionego francuskiego okrętu z bandą Hien pod wodzą... tajemniczego Ptaszyska. Dokąd zaprowadzi naszych bohaterów dwustuletni dziennik pokładowy? Jaka tajemnice kryje Diabelska Skała? I co z tym wszystkim wspólnego ma najbardziej wpływowa Polka początku XIX wieku Maria Walewska? Dołączcie do ekipy Pilnego i przekonajcie się sami!
To trzecia, po "Skarbie Getta" i "Tajemnicy Canaletta", część przygód redaktora Pilnego i jego młodych pomocników. Dokąd tym razem doprowadzi ich przygoda?
Jako dziecko i nastolatek pochłaniałem masowo niezliczone ilości książek z serii „Klub siedmiu przygód”. Najbardziej wyczekiwałem zawsze na kolejne pozycje Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku, historyku sztuki i dziennikarzu, który przeżywał mnóstwo przygód, tropiąc tajemnice i skarby z przeszłości. Dzisiaj lukę po Nienackim z powodzeniem wypełnia Adam Michejda, który stworzył nie mniej niż Pan Samochodzik fascynującą postać Rafała Pilnego. Z lektury kolejnej części tej serii „Gwiazdy Północy” młody czytelnik wyniesie nie tylko solidną porcję emocji, tropiąc razem z ekipą Pilnego groźnego przestępcę, ale także sporo wiedzy o historii polskich portów w czasach wojen napoleońskich, dużą dawkę informacji o żeglowaniu oraz ustali wraz z bohaterami, gdzie dokładnie znajduje się najdalej wysunięty na północ skrawek naszego kraju. Goraco polecam tę ksiażkę wszystkim miłośnikom dobrej przygody, po której wzrasta także wiedza o otaczającym nas świecie.
Krzysztof Siemieński, żeglarz i dziennikarz,
były redaktor naczelny m.in. „Expressu Wieczornego” i „Żagli”
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66242-51-7 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wjazd windą, w sumie prozaiczna rzecz. Zwykle kojarzy się z mieszkaniem albo biurem, do którego codziennie dojeżdżamy. Miałem kilka ulubionych wind, jak choćby ta przy 111 John Street na manhattańskim Downtown, gdzie przez lata codziennie wjeżdżałem na 27 piętro do redakcji mojej gazety. Piękna, z lat trzydziestych XX wieku, z mosiężnymi zdobieniami. Albo ta na warszawskim Tarchominie, która kawał czasu zawoziła mnie wprost do niedużego, ale za to własnego mieszkania.
Jednak moją ulubioną była zdecydowanie winda, którą jechałem teraz. Zresztą nie tylko moją, patrząc na zachwycone miny współpasażerów. Ta bowiem prosto z podziemnego parkingu zabierała nas do świata… wakacji. Ta winda pachniała morzem, słońcem, beztroską i obietnicą przygód, które nas czekają.
Pomysł wyjazdu do Rozewia, jak często zresztą, padł spontanicznie. Zaczęło się od z pozoru niewinnej sprzeczki między moimi synami Maxem i Tymkiem. Czasem zdarza im się przekomarzać o jakieś mało istotne drobiazgi, więc z początku nawet nie zainteresowałem się, o co poszło. Z czasem ich ton stał się zdecydowanie mocniejszy.
‒ Ty chyba masz jakiś problem z oczami! Jaka Jastrzębia Góra?! Rozewie, człowieku, popatrz na moje usta: Ro-ze-wie!
Tymek żywiołowo i dość teatralnie wymachiwał rękami. Dużo bardziej opanowany Max tylko ironicznie się uśmiechał, doprowadzając młodszego brata do szewskiej pasji.
No tak, chyba geografia. Obaj ją bardzo lubią, i choć Max – z racji wieku i swojej pedantycznej systematyczności w zgłębianiu różnych tematów – wiedzę ma naprawdę szeroką, sporo młodszy Tymek również wie całkiem dużo. A do tego jest bardzo uparty i potrafi zaciekle bronić swoich racji.
Kłótni braci od jakiegoś czasu przysłuchiwała się ich kuzynka Kamila, która wpadła do nas na kilka dni w odwiedziny. Szeptem zapytałem o szczegóły tego starcia.
– Poszło o najdalej wysunięty na północ fragment Polski. Tymek twierdzi, że to przylądek Rozewie, a Max upiera się, że Jastrzębia Góra. Tymek mówi, że to wiedza szkolna, z lekcji i jest tego pewny na sto procent. Chce się nawet zakładać. A Max się z niego śmieje i pokazuje mapy na Google’u – wyszeptała dziewczynka. – Zaraz się chyba pobiją – dodała przestraszona.
Znałem trochę swoich synów, wiedziałem więc, że to ostatnie akurat nie jest możliwe, ale patrząc na nich, byłem również pewien, że nie będzie ich łatwo przekonać.
– To tylko powiedz mi, dlaczego w Jastrzębiej Górze postawili kamień, oznaczając Gwiazdę Północy jako najdalej wysunięty na północ punkt? – pytał spokojnie Max. – Przecież sam widziałeś, jak byliśmy na wakacjach. Mamy nawet wspólne zdjęcie z głupimi minami, jak zawsze…
Ale Tymek nie odpuszczał.
– Może to najdalej wysunięty punkt w Jastrzębiej Górze. Mówię ci przecież wyraźnie – Rozewie. Mieliśmy to w szkole, w tym roku. I czytałem jeszcze w książce… jakiejś… – cisnął.
A mnie się przypomniało, że rzeczywiście w szkole, nawet za moich czasów mówiło się o Rozewiu. Najdalej wysunięte punkty Polski… południowy to szczyt w Bieszczadach, chyba Opołonek. Wschód – któreś z zakoli Bugu niedaleko Horodła. Zachód – też na rzece, ale Odrze, w okolicach Cedyni. A północ? Fakt, zawsze była mowa o tym Rozewiu.
Z drugiej strony Max rzeczywiście celnie przypomina o Gwieździe Północy, na której z dumą lokalni włodarze z Jastrzębiej Góry napisali, że to ona jest najdalej na północ wysuniętym fragmentem naszego kraju. Jak więc jest w rzeczywistości?
Ten kawałek Wybrzeża znaliśmy wszyscy całkiem nieźle. Byliśmy w okolicy wspólnie kilka razy, a rok temu spędziliśmy tam prze-
urocze wakacje… Sam zacząłem się głowić nad problemem i wtedy zaświtał mi najprostszy z możliwych pomysłów, jak rozstrzygnąć spór chłopaków.
– Obaj jesteście w stanie założyć się o ten północny kraniec?
Chłopcy najpierw spojrzeli na mnie zaskoczeni, po chwili jednak pokiwali głowami.
– I zgadzacie się, żeby Kama rozstrzygnęła ten zakład przy mojej małej pomocy? Oczywiście jeśli i ona się zgodzi?
Teraz głowami kiwnęła cała trójka, łącznie z dziewczynką.
– Okej, to zapraszam wszystkich na długi weekend nad morze. Z lokalizatorem GPS sami znajdziemy ten punkt.
Przekonanie mojej żony nie było zbyt trudne, podobnie jak my uwielbia tę część Wybrzeża. Nie protestowała też siostra mojej żony, czyli mama Kamilki. Gdy tylko obiecałem solennie, że po czterodniowym, przedłużonym z uwagi na święto, czerwcowym weekendzie Kama na pewno zdąży na sprawdzian z geometrii, zgodziła się na jej wspólną wyprawę z kuzynami.
Dla mnie dodatkową motywacją do wyjazdu był długo już odkładany plan przebiegnięcia całego Półwyspu Helskiego – od Władysławowa po sam cypel na plaży w Helu.
I w ten właśnie sposób znaleźliśmy się w windzie wiozącej nas prosto do wynajętego już kolejny raz miłego apartamentu w Rozewiu. Po chwili wszyscy staliśmy na balkonie na wprost latarni morskiej. Po prawej – blask czerwcowego słońca, po lewej – aż po horyzont – mieniący się zielenią i błękitem Bałtyk, znad niego zaś powiewa orzeźwiająca morska bryza. Do tego perspektywa spędzenia kilku dni w tym cudownym miejscu. Czego chcieć więcej…
Wprawdzie chłopcy od razu chcieli biec i robić pomiary, mnie zależało jednak, żeby nasza zabawa potrwała ciut dłużej i coś po niej zostało w młodych głowach. Już wcześniej zdzwoniłem się z Jerzym, znajomym dziennikarzem z Trójmiasta, a on umówił mnie ze swoim przyjacielem Grześkiem. Poznaliśmy się przy okazji jednego z dziennikarskich wypadów.
Grzesiek był latarnikiem, tak jak jego ojciec, jego dziadek i dziadek jego ojca. A ponieważ przywiązanie do tradycji rodzinnych szło u niego w parze z niebywałą wprost wiedzą o tych terenach, uznałem, że będzie dla nas najlepszym przewodnikiem po tej części Wybrzeża. Umówiliśmy się oczywiście w latarni, jednej z dwóch na przylądku. I żeby nie było zbyt prosto, na górze.
Do obu wiedzie jedna droga – malowniczo położona uliczka nazwana imieniem Leona Wzorka, postaci ważnej dla tej okolicy. Bohaterskiego latarnika, który na początku II wojny światowej nie opuścił swojego posterunku. Torturowany i dręczony zginął z rąk hitlerowców jeszcze w 1939 roku.
Idąc jego ulicą prosto, trafiamy na otoczoną niewielkimi budynkami latarnię okrągłą. Jej charakterystyczną sylwetkę często znajdziemy na zdjęciach i pocztówkach z Rozewia i Jastrzębiej Góry. Beczkowata w kształcie podstawa jest całkiem biała, a wyrasta z niej dużo cieńsza, smukła i czerwona szyja zakończona przeszklonym pomieszczeniem z lampami latarni, nazywanym laterną. Dwieście metrów na lewo od niej, oddzielona drzewami, budynkami i niewielkim polem stoi druga latarnia – „kanciasta”, jak nazwali ją chłopcy. A to z powodu charakterystycznego kształtu przypominającego graniastosłup ośmiokątny, czyli z ośmioma ścianami i z okrągłą nadbudówką na samej górze, w której umieszczono lampy.
Stanęliśmy dokładnie w połowie drogi między nimi.
– To na którą idziemy? – przytomnie zapytał Tymek. – Dla ułatwienia powiem, że z dwóch rozewskich latarni działa tylko jedna.
– A ponieważ pan Grzegorz jest w pracy, idziemy na tę działającą – odparłem.
Max od razu zaczął dedukcję.
– Na działającą, czyli pewnie nowszą… Ta czerwona okrągła jest stara, nowsza jest ta kanciasta, wyglądająca jak budynek z wieżą. Czyli idziemy tam?
– A skąd ta pewność, że to nowsza musi działać? – zasiałem wątpliwość.
– No też się zastanawiam, skoro ta stara jest wyższa, to może… właśnie wyższa działa? – zapytała cichutko Kama.
Dziewczynka zwykle dość nieśmiało wyraża swoje przypuszczenia. Zachęciłem ją:
– No, kierunek dobry. Dlaczego wyższa?
– No… bo tej nowszej nie byłoby widać zza drzew? – odparł Tymek.
– Dokładnie tak – potwierdził Max, z uznaniem patrząc na Kamilę i brata. – Tylko po co w ogóle są te dwie latarnie? – Zastanawiał się, wchodząc już po dość stromych schodach.
Gospodarz obiektu przedstawił nam odpowiedź na to pytanie, gdy tylko zdążyliśmy wejść na górę i się przywitać. Zawsze wydawało mi się, że latarnicy, z racji na swoje zajęcie, to ludzie bardzo spokojni i powolni. Grzesiek jednak był wulkanem energii. Niewysoki, rudawy blondynek z charakterystycznym uśmiechem przyklejonym do twarzy strzelał słowami niczym karabinek automatyczny.
– Wszyscy się nad tym zastanawiają. A wytłumaczenie jest bardzo proste. Kiedyś nie było GPS-u. Pozycję statku wyznaczało się przy pomocy gwiazd i punktów na brzegu. W nocy, płynąc wzdłuż wybrzeża, kierowano się właściwie wyłącznie światłem latarń. A ponieważ wszystkie świeciły podobnie, to i zdarzały się pomyłki. Naszą latarnię statki często brały za latarnię na Helu i zaraz za nią zmieniały kurs na Gdańsk, co kończyło się nieprzyjemnym lądowaniem na mieliznach gdzieś w okolicach Chałup czy Jastarni. Wypadków było na tyle dużo, że na przełomie XIX i XX wieku zdecydowano, że będą działały tu równolegle dwie latarnie. Tamta, którą widzicie niedaleko…
– … nowa – wtrąciła Kama.
– Zgadza się. I ta, w której jesteśmy, czyli stara…
– … ale za to wyższa – znów dodała dziewczynka.
– A to już niekoniecznie. W momencie kiedy powstała nowa, były mniej więcej takie same. Chodziło o to, by były w miarę równe i świeciły takim samym światłem. Dla statków był to efekt podwójnego światła, bardzo charakterystycznego, dzięki któremu nikt już nie miał wątpliwości, że mija właśnie Rozewie, a nie Hel. A to, że dziś jest sporo wyższa – bo aż o dziesięć metrów – to zasługa tych drzew. Między nami a plażą jest przecudny las bukowy na zboczu klifu. Może widzieliście. Drzewa są piękne i robią tu niesamowity klimat, nie bez przyczyny zrobili tu rezerwat. Ale w międzyczasie bardzo wyrosły. Tak bardzo, że zaczęły zasłaniać światło. No i w końcu trzeba było latarnię podwyższyć. Zresztą nie pierwszy raz. Cała jej historia to dobudowywanie kolejnych i kolejnych metrów. Ostatnim razem, w roku bodaj 1978, kiedy pracę zaczynał tu mój tatko, dorobiono aż osiem. Więc konkretnie…
Potok słów przerwał na chwilę bardziej śmiały zwykle Tymek.
– I teraz już się te statki nie mylą? Na końcu Helu przecież też jest latarnia pojedyncza. Pamiętam, jak byliśmy w tamtym roku…
Latarnik Grzesiek wycelował w niego palec:
– Bardzo dobre pytanie… Tak, teraz już mało kto w ogóle patrzy pewnie na latarnie. Wszyscy jak po sznurku płyną wyznaczanymi przez satelity precyzyjnymi kursami. Choć wypadki się ciągle zdarzają. Pewnie widzieliście w telewizji wielkie kontenerowce lądujące czasem niemal na plaży. Ale to przy sztormie albo jakiejś awarii. No czasem zawodzi i człowiek. Na przykład ten włoski kapitan statku wycieczkowego, który chciał się popisać przed znajomymi i przepłynąć wielką jednostką wąskim przesmykiem między dwiema wysepkami na Morzu Śródziemnym gdzieś w okolicach liguryjskiego wybrzeża. Skończyło się wielką katastrofą, zatonięciem statku i śmiercią wielu pasażerów. A tchórzliwy kapitan uciekł z tonącego statku jako jeden z pierwszych… Ale nie o tym miałem mówić. Mimo komputerów, satelitów i precyzyjnego naprowadzania latarnia ciągle jest ważnym elementem nawigacyjnym. Nie musi mieć już podwójnego światła. Wystarczy, że jej światło ma odpowiednią charakterystykę, inną niż pozostałe latarnie. Ta na przykład rozbłyskuje na dziesiątą część sekundy, potem następuje 2,9 sekundy przerwy i powtórka. Co trzy sekundy kolejne krótkie błyski. Dzięki temu od razu wiadomo, że to my. A widać nas naprawdę daleko. Prawie 33 metry wieży plus wysoki klif powodują, że faktycznie światło jest aż 83 metry nad powierzchnią morza. To w połączeniu z jego mocą powoduje, że statki widzą nas nawet z odległości 26 mil morskich! Ładnie, nie?
Rudy latarnik przerwał na chwilę. Gdyby tego nie zrobił i nie zaczerpnął powietrza, pewnie by zemdlał. Mówił tak szybko, że na mój gust brakowało mu czasu na oddech. Max wykorzystał pauzę na szybkie przeliczenia.
‒ 26 razy 1852 metry, to daje… ponad 48 kilometrów…
‒ Sami widzicie, prawie 50 kilometrów… A wiecie, że tu, przy latarni, swój pokój miał Stefan Żeromski?
‒ Jak to, ten pisarz? ‒ Zainteresował się Tymek.
‒ No dokładnie, ten właśnie wielki Żeromski. Jeden z moich poprzedników zrobił mu lokum przy latarni, gdzie miała powstać jego słynna książka Wiatr od morza.
‒ Ale to chyba legenda ‒ tym razem to ja mu przerwałem. ‒ Zdaje się, że ten pokoik to powstał już po samej książce. Gdzieś o tym czytałem.
‒ Może i tak, ale my wolimy tu wierzyć, że książka, przynajmniej we fragmentach, powstała u nas. ‒ Grzesiek porozumiewawczo mrugnął okiem. ‒ Fakt faktem: Żeromski latarnię odwiedził, był nią zachwycony i bez wątpienia musiała być dla niego inspiracją. Książkę zresztą polecam, bardzo ciekawa, może trochę trudniejsza od jego innych książek, za to mnóstwo wiedzy o tych terenach… À propos, słyszeliście może…
Znów przerwałem:
‒ Grzegorz, nie chcemy przeszkadzać. Mówiłeś mi przez telefon, że możesz nam pokazać najdalej wysunięty na północ punkt wybrzeża.
‒ A, oczywiście, kiedyś z ciekawości sam robiłem pomiary. Chętnie wam pokażę, co mi wyszło, bo wynik okazał się nie aż tak oczywisty, jak się spodziewałem. Ale to już chyba nie dziś, dziś nie damy rady. Mam jeszcze trochę roboty przy jednym z reflektorów, chyba muszę coś doczyścić, bo wiecie, że mamy tutaj…
‒ Dzieciaki, pan Grzegorz, jak słyszycie, jest zajęty ‒ znów szybko przerwałem. ‒ Widzimy się jutro o dziesiątej, tym razem może przed latarnią ‒ rzuciłem szybko, a na krętych schodach już słychać było tupot dzieciaków.
Ale nie było nam dane zobaczyć się o wyznaczonej godzinie.
Długi czerwcowy wieczór spędziliśmy nad morzem, korzystając z wyjątkowo wysokiej temperatury, przewalając się po plaży i próbując łapać na desce surfingowej całkiem spore tego dnia fale. Tymkowi wychodziło to całkiem nieźle, ja złapałem jedną, ale za to naprawdę długą. Max, zwykle najbardziej napalony na surfing, wybrał tym razem plażowe rozmowy z kuzynką i mamą. Niestety, nad ranem znad morza nadciągnęła zimna mgła, która stopniowo zaczęła się zamieniać w coraz bardziej rzęsisty deszcz. O dziewiątej trzydzieści lało już tak mocno, że nawet myśleliśmy o odwołaniu wycieczki z latarnikiem, nie mogłem jednak się do niego dodzwonić. Ostatecznie postanowiliśmy założyć kurtki przeciwdeszczowe i ruszyć do latarni.
Grześka nigdzie nie było. Nie czekał na nas przy wejściu do starej latarni, jak się umawialiśmy. Nie widziano go w pobliskim sklepie z pamiątkami ani pomieszczeniu gospodarczym. Poszliśmy więc do nowej latarni, gdzie ‒ jak się dowiedzieliśmy ‒ Grzegorz miał swoje mieszkanko. Dwie minuty później przez otwartą na oścież metalową furtkę wkroczyliśmy na jej teren.
Lata pracy w najróżniejszych warunkach, dziesiątki szkoleń, w tym w CIA, jak również osobistych doświadczeń, nauczyły mnie ostrożności i wręcz odruchowego reagowania na potencjalne zagrożenia. Wykształciły u mnie coś, co nazywa się szóstym zmysłem. Tym razem odruch również zadziałał. Dlatego najpierw szybkim gestem nakazałem dzieciakom zatrzymanie się i schowanie pod niskimi gałęziami stojącego przy ścieżce klonu, a dopiero potem skojarzyłem, dlaczego to zrobiłem. Otwarte, mimo ciągle lejącego deszczu, oba skrzydła dużego okna, wybita jedna z szybek między szprosami, porzucona kilka metrów dalej mała drabinka…
‒ Poczekajcie tutaj, zobaczę, co się dzieje ‒ szepnąłem do ekipy.
I nadal bardzo ostrożnie ruszyłem w stronę drzwi wejściowych. Te również były otwarte na oścież. Posuwałem się krok za krokiem, starając się nie robić niepotrzebnych hałasów, choć wiedziałem, że i tak wytłumiłby je uderzający o szyby i metalowe daszki latarni deszcz.
Mieszkanie wyglądało, jakby ktoś wrzucił w nie granat. Zerwane rolety, zrzucona z łóżka pościel, walające się po podłodze dokumenty wyrzucone z otwartych szuflad biurka wymieszane były z częściami męskiej garderoby z kompletnie wybebeszonej szafy. A do tego rozbite ramki pamiątkowych zdjęć i zrzucone ze ścian obrazy. Ktoś, kto to zrobił, ewidentnie czegoś szukał. Co więcej, bardzo mu na tym zależało i nie miał zbyt wiele czasu.
Przesuwając nogę za nogą, nie zauważyłem zaczepionego o podwinięty dywanik przewodu. Ten, zahaczony czubkiem buta, pociągnął stojącą na niewielkiej komodzie nocną lampkę. Wprawdzie zdążyłem ją jeszcze złapać, ale niestety za materiałowy klosz. Ciężka, chyba mosiężna podstawa siłą grawitacji uwolniła się i wraz z żarówką łupnęła o drewnianą podłogę. Huk przebił się na sekundę przez szum deszczu na zewnątrz.
Wstrzymałem oddech. Początkowo wydawało się, że nic się nie stało. Jednak gdy po chwili podniosłem podstawę z podłogi, kątem oka dostrzegłem ruch. Cień postaci niczym czarny duch przeleciał przez sąsiednie pomieszczenie i zniknął w oknie. Jedyne, co wskazywało, że nie był jednak duchem, to dwa spore niebieskie ślady na jasnej drewnianej podłodze. Zbir najwyraźniej rozdeptał jeden z długopisów, które wcześniej wyrzucił z szuflady, a uciekając, zostawił na podłodze stemple w postaci odcisków swoich butów ‒ jak po chwili zobaczyłem, były znanej sportowej marki. Przefotografowałem je na wszelki wypadek telefonem i pobiegłem do dzieciaków. Te dalej tkwiły pod drzewem, tyle że bez Maxa.
Tymek i Kama, lekko zieloni na twarzach, z przerażonymi minami zrelacjonowali mi, co się stało.
O ile mnie zbir z latarni wydał się duchem, o tyle oni zobaczyli w nim wielkie straszne ptaszysko. Jak zapewniał przejęty Tymek, tajemniczy typ nie skoczył, lecz sfrunął z okna i poleciał prosto w ich stronę. Przed samym drzewem przystanął, obejrzał się za siebie, załopotał raz wielkimi skrzydłami i ruszył dalej, przez furtkę w stronę lasu.
‒ Mówiłem Maxowi, żeby nic nie robił. Ale on tylko pokazał mi, żebym był cicho i ruszył za tym dziwnym czymś… potwornym ptakiem. Myślisz, że Maxowi nic nie będzie?
Nie zdołałem odpowiedzieć, bo dokładnie w tym momencie udało mi się połączyć z posterunkiem policji w Wejherowie.
‒ Tak, w sprawie zgłoszenia przestępstwa… Moje nazwisko Pilny, Rafał Pilny. Tak, Pilny jak pilny w szkole. Chciałem zgłosić przestępstwo, włamanie. Adres? Niestety nie pamiętam. To latarnia morska w Rozewiu. Budynek przy nowej latarni. Tak, naprawdę latarnia. Nie, nie mieszkam, jestem tu przypadkowo, z dziećmi, turystycznie. Tak, widzieliśmy potencjalnego włamywacza. Nie, nie ma go tutaj. Uciekł. Dobrze, będziemy czekać na patrol.
Ale wiedziałem, że ja czekać nie mogę. Max-
owi może przecież coś grozić. Nakazałem jeszcze bardziej zielonym po mojej rozmowie z policją Tymkowi i Kamie zostać pod drzewem i nie ruszać się za żadne skarby. A sam pobiegłem śladami starszego syna i strasznego "Ptaszyska".
Choć wydawało się to niemożliwe, deszcz zacinał jeszcze mocniej. Wśród wielkich ciemnych buków z powykręcanymi konarami lejący się z nieba strumień wody jawił się niczym ulewa w tropikalnej dżungli. I na pewno nie pomagał w pościgu.
Bieg w dół klifu po stromych, nierównych, drewnianych schodach był trochę jak ruletka – trafię w stopień albo nie. Jedna deska szersza, druga węższa, kolejnej nie ma wcale, następna za to pochylona pod kątem trzydziestu stopni. Dłuższy czas trafiałem. Niestety, po serii kolejnych, tym razem bardzo małych desek ustawionych w równym spadku nagle trafiła się wielka decha i to stercząca niemal na sztorc. Drobiąc na poprzednich stopniach, za późno zauważyłem przeszkodę i nie dałem już rady podnieść nogi na odpowiednią wysokość. Uderzyłem, jak to się kiedyś mówiło na piłkarskim boisku, z czuba prosto w twarde drewno. Najpierw poczułem ból dużego palca prawej stopy, następnie straciłem równowagę. Odruchowo, tak jak uczono mnie kiedyś na lekcjach judo, upadając, przekręciłem się na bok, amortyzując ramieniem spotkanie z mokrą ziemią. Spadek był jednak duży, a obok schodów lejący się strumień deszczowej wody utworzył coś na kształt błotnistej zjeżdżalni z parku wodnego. A ja na niej centralnie wylądowałem. Zdołałem się wprawdzie obrócić przodem do kierunku jazdy, ale o kontroli ślizgu nie mogło być mowy. Co chwila czułem za to wystające z błota konary boleśnie obijające moje cztery litery. Zatrzymałem się dopiero kilka metrów przed betonowym falochronem, już przy samej plaży.
Zanim zdążyłem wstać, był już przy mnie Max.
‒ Tata, no co za zjazd… Ty, stary komandos, a zjechałeś na tyłku jak… ‒ mówił dziwną mieszaniną szeptu i krzyku, żeby przebić się przez szum deszczu, ale nie dać się usłyszeć nikomu w pobliżu.
‒ Dobrze, nie kończ… a tak w ogóle komandosem nigdy nie byłem ‒ odparłem.
‒ Ale szkolenie przechodziłeś…
‒ A gdzie nasz ptaszek?
Max spojrzał na mnie.
‒ Też to widziałeś? Szedłem za nim w dół. Ale był naprawdę szybki. No i te skrzydła… Pomagały mu. Jakby sfrunął z tych schodów. Potem widziałem tylko, że wskoczył na falochron, przebiegł kilka metrów o tam, w prawo i skoczył. Jakby poleciał. ‒ Max pokazał ręką miejsce, gdzie widział go ostatni raz. ‒ Podszedłem tam oczywiście i wychyliłem się zza betonu, ale nie było już po nim śladu. Tam jest ze dwa metry w dół, a potem tylko kamienie i woda. A on…
‒ Jak kamień w wodę ‒ dokończyłem.
Chwilę po tym jak wróciliśmy do Kamy i Tymka, pod latarnię zajechała policja. Oficjalne zgłoszenie, zeznania i oględziny zajęły naprawdę sporo czasu, a my… coraz bardziej mokliśmy.
Najgorsze, że nikt nie miał nawet pomysłu, co mogło się stać z latarnikiem. Jego telefon milczał, a jedynym śladem potwierdzającym, że niedawno musiał być w mieszkaniu, był ciągle ciepły jeszcze czajnik. Bandzior z dużą dozą prawdopodobieństwa raczej nie wstawił sobie wody na herbatę. Musiał to zrobić wcześniej Grzegorz. Co było potem? Czy wyjechał przed wejściem bandyty, a może uciekł, widząc już przestępcę włamującego się do domu? Tylko wtedy już by się pewnie pojawił… Mimo dokładnych oględzin wykonanych przez wyglądającego na doświadczonego oficera dochodzeniówki nic więcej nie udało się znaleźć.
Nam nie pozostało nic innego jak wrócić do apartamentu i przebrać się w suche ciuchy. Na szczęście nie było daleko.