- promocja
Piorun kulisty - ebook
Piorun kulisty - ebook
Kolejna powieść autora bestsellerowego Problemu trzech ciał.
W trakcie burzy piorun kulisty zabija rodziców czternastoletniego Chena, spalając ich na popiół. Od tego czasu Chen postanawia poświęcić życie badaniu tego bardzo rzadkiego zjawiska atmosferycznego, wciąż otoczonego tajemnicą. Jako naukowiec obsesyjnie poszukuje prawdy w stacjach meteorologicznych, w laboratoriach wojskowych, a nawet w opustoszałej radzieckiej bazie ukrytej na Syberii. Kolejne odkrycia pokazują, że to tajemnicze zjawisko prowadzi na całkowicie nieznane obszary fizyki.
Z czasem Chen odkrywa, że rozszyfrowanie sekretu pioruna kulistego może wywołać katastrofalne wręcz skutki. Badania Chena nadają sens jego życiu, ale wiodą do konfliktu z bezwzględnymi wojskowymi i naukowcami, dla których w poszerzaniu wiedzy nie ma miejsca na etyczne dylematy. Czy piękna pani major, w której Chen jest skrycie zakochany, dąży do stworzenia śmiercionośnej broni?
Cixin Liu – piąta kolumna chińskiej inwazji science fiction!
O Piorunie kulistym:
Znakomita lektura. – „South China Morning Post”
Poruszająca, napisana z polotem książka, niezwykły opis naukowej pasji. – SFBook Reviews.
Trzymająca w napięciu opowieść o technologii i fizyce, która analizuje naturę obsesji i jej mroczną stronę. – The Verge
O Problemie trzech ciał:
Imponująca rozmachem ucieczka od rzeczywistości. Dała mi odpowiednią perspektywę w zmaganiach z Kongresem – nie musiałem się przejmować, wszak kosmici mieli najechać Ziemię! – Barack Obama.
Bardzo oryginalna książka, wyjątkowe połączenie spekulacji naukowych i filozoficznych, polityki i historii, teorii spiskowych i kosmologii. – George R.R. Martin.
Science fiction w najlepszym wydaniu. – Kim Stanley Robinson
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-989-9 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętam tylko, że stało się to w dniu moich urodzin, bo tata i mama zapalili świeczki na torcie i usiedliśmy wokół czternastu języczków płomieni.
Tamtego wieczoru rozpętała się tak gwałtowna burza, że wydawało się, jakby cały wszechświat wokół naszego małego salonu składał się tylko z pojawiających się jedna za drugą błyskawic. Niebieskie wyładowania elektryczne zamieniały na chwilę krople deszczu w ciała stałe, tworząc z nich zawieszone między niebem i ziemią sznury skrzących się kryształowych paciorków. Przyszło mi nagle do głowy, że gdyby ta chwila została utrwalona, świat byłby fascynujący. Chodziłbyś po ulicach obwieszonych kryształkami, otoczony ze wszystkich stron dźwiękami kurantów, ale w takim skrzącym się świecie widok błyskawicy byłby nie do zniesienia… Zawsze widziałem świat inaczej niż pozostali ludzie. Chciałem go zmieniać – była to jedyna rzecz, jaką wtedy wiedziałem o sobie.
Burza zaczęła się wczesnym wieczorem i w miarę jej trwania pioruny biły w coraz szybszym tempie. Początkowo po każdym błysku wstrzymywałem oddech, czekając w napięciu na grzmot, a w moim umyśle utrzymywał się zjawiskowy, kryształowy świat za oknem, ale potem wyładowania tak zgęstniały i pokazywały się tak szybko, że nie byłem już w stanie stwierdzić, któremu towarzyszy który huk.
W taką noc pojmujesz, jak cenna jest rodzina, bo gdy wyobrazisz sobie grozę świata na zewnątrz, ciepłe objęcie domu koi, wręcz upaja. Współczujesz wszystkim duszom niemającym dachu nad głową, trzęsącym się pod naporem burzy i błyskawic. Chcesz otworzyć okno, by wleciały do środka, ale świat za nim jest tak przerażający, że nie śmiesz wpuścić do ciepłego wnętrza nawet odrobiny zimnego powietrza.
– Ach, życie – westchnął ojciec i łyknął piwa. Potem, patrząc ze skupionym wyrazem twarzy na płomyki na torcie, powiedział: – Zupełnie nieprzewidywalne, wszystkim rządzi prawdopodobieństwo i przypadek. Jak gałązka niesiona potokiem, która utknie na kamieniu albo którą porwie wir…
– On jest za młody. Nie rozumie takich rzeczy – rzekła mama.
– Nie jest za młody! – sprzeciwił się tata. – Jest w wieku, w którym może poznać prawdę o życiu!
– A ty wiesz o tym wszystko – odparła mama z sarkastycznym śmiechem.
– Wiem! Oczywiście, że wiem! – Tata wypił pół szklanki, a potem obrócił się do mnie. – Prawdę mówiąc, synu, nie jest trudno mieć cudowne życie. Słuchaj ojca. Wybierz sobie jakiś poważny, ogólny problem, nad którym biedzi się cały świat, taki jak hipoteza Goldbacha czy ostatnie twierdzenie Fermata, który wymaga tylko kartki papieru i ołówka, albo jakąś kwestię z czystej filozofii przyrody, na przykład powstanie wszechświata, która nie wymaga nawet papieru i ołówka, i całkowicie poświęć się badaniom. Myśl tylko o sianiu, nie o zbieraniu plonów, a gdy się na tym skupisz, to zanim się zorientujesz, minie całe twoje życie. To właśnie mają ludzie na myśli, kiedy mówią o stabilizacji. Albo zrób zupełnie odwrotnie i za jedyny cel obierz sobie zarabianie pieniędzy. Cały czas myśl tylko o tym, jak zbić fortunę, a nie o tym, co z nią zrobisz, kiedy ją zbijesz, aż w końcu znajdziesz się na łożu śmierci, ściskając jak pan Grandet sakiewkę z dukatami i mówiąc: „To mnie grzeje”. Kluczem do cudownego życia jest zafascynowanie się czymś. Mnie na przykład… – Tata wskazał akwarele leżące w całym pokoju. Były utrzymane w tradycyjnym stylu, miały właściwą kompozycję i nie było w nich ani odrobiny witalności. Odbijały się w nich niczym w mrugających ekranach błyskawice zza okna. – Mnie fascynuje malarstwo, chociaż wiem, że nie zostanę drugim van Goghiem.
– To prawda. Idealiści i cynicy mogą sobą nawzajem pogardzać, ale i jedni, i drudzy są szczęściarzami – powiedziała w zadumie mama.
Zwykle bardzo rzeczowi, oboje zaczęli filozofować, jakbyśmy świętowali nie moje, lecz ich urodziny.
– Mamo, nie ruszaj się! – Wyrwałem z jej gęstej, czarnej czupryny biały włos. Był biały tylko w połowie. Druga była nadal czarna.
Tata podniósł go pod światło i uważnie mu się przyjrzał. Na tle błyskawicy włos wyglądał jak żarnik żarówki.
– O ile mi wiadomo, jest to pierwszy siwy włos twojej matki – oświadczył. – A przynajmniej pierwszy, który został odkryty.
– Co ty wyprawiasz? Wyrwij jeden, a odrośnie siedem! – powiedziała mama, wzruszając z irytacją ramionami.
– Naprawdę? Cóż, takie jest życie – rzekł tata. Wskazał świeczki na torcie. – Przypuśćmy, że weźmiesz jedną z tych małych świeczek i wetkniesz ją w pustynną wydmę. Jeśli nie będzie wiatru, może uda ci się ją zapalić. Potem odejdź. Co byś czuł, patrząc na nią z daleka? Takie jest życie, mój chłopcze, kruche i niepewne, niezdolne przetrwać podmuchu wiatru.
Siedzieliśmy w milczeniu, patrząc na grupkę płomyczków drgających na tle lodowato niebieskiej błyskawicy, której światło wpadło przez okno, jakbyśmy patrzyli na drobną formę życia, którą w pocie czoła wyhodowaliśmy.
Na zewnątrz błysnęło dramatycznie.
Tym razem ognisty łuk przeniknął przez ścianę, pojawiając się jak duch z obrazu olejnego przedstawiającego zabawę greckich bogów. Był wielkości piłki do koszykówki i jarzył się zamglonym czerwonym światłem. Przesunął się wdzięcznie nad naszymi głowami, zostawiając za sobą ciemnoczerwony świetlny ogon. Tor jego lotu był zmienny, a ogon kreślił oszałamiająco skomplikowaną figurę. Wydawał przy tym gwizd, przeszywający, wysoki i ostry jęk, który przywodził na myśl ducha grającego na flecie na jakimś starożytnym pustkowiu.
Mama chwyciła kurczowo obiema rękami tatę i przywarła do niego. Była to scena, którą wspominam z bólem przez całe życie, bo gdyby tego nie zrobiła, być może dzisiaj miałbym przynajmniej jednego żywego członka rodziny.
Piorun nadal sunął, jakby czegoś szukał, i w końcu to znalazł. Zatrzymał się i zawisł nad głową mojego ojca, a jego gwizd stał się głębszy i przerywany jak gorzki śmiech.
Przez przezroczystą czerwoną mgłę widziałem jego wnętrze. Wydawało się nieskończenie głębokie, a z tej bezdennej mgły wypływała gromada błękitnych gwiazd niczym pole gwiezdne widziane przez ducha pędzącego przez przestrzeń kosmiczną z prędkością większą od prędkości światła.
Później dowiedziałem się, że gęstość przestrzenna ładunku mogła wynieść nawet dwadzieścia do trzydziestu tysięcy dżuli na centymetr sześcienny, podczas gdy dla trotylu wynosi ona dwa tysiące dżuli na centymetr sześcienny. I chociaż jego temperatura wewnętrzna mogła przekraczać dziesięć tysięcy stopni, powierzchnia była chłodna.
Ojciec podniósł rękę, bardziej by ochronić głowę, niż żeby sięgnąć po to coś. Wyciągnięta na całą długość zdawała się przyciągać to jak aparat szparkowy liścia kroplę rosy.
Świat wokół mnie eksplodował z oślepiającym błyskiem i ogłuszającym hukiem.
To, co zobaczyłem, kiedy blask ustąpił, pozostanie w mojej pamięci do końca życia. Zupełnie jakby ktoś przestawił edytor obrazów na tryb skali szarej – ciała mamy i taty w jednej chwili stały się czarno-białe, a raczej szaro-białe, ponieważ czerń była wynikiem cieni zalegających w fałdach i zgięciach. Kolor marmuru. Ręka taty pozostawała wzniesiona, a mama nadal kurczowo przywierała do niego. W dwóch parach oczu, które patrzyły skamieniałe z twarzy tych posągów, wydawało się jeszcze tlić życie.
W powietrzu unosiła się dziwna woń, która, jak się później dowiedziałem, była zapachem ozonu.
– Tato! – zawołałem. Żadnej odpowiedzi.
– Mamo! – zawołałem ponownie. Żadnej odpowiedzi.
Podejście do tych dwóch posągów było największym koszmarem w moim życiu. Wcześniej przerażenie ogarniało mnie tylko w snach, ale w świecie nocnych zmór udawało mi się uniknąć załamania nerwowego, ponieważ moja podświadomość pozostawała rozbudzona i z odległego zakątka krzyczała do świadomości: „To tylko sen!”. Teraz ten głos musiał wrzeszczeć do mnie z całą siłą, żebym podszedł do nich. Wyciągnąłem drżącą rękę, by dotknąć ojca, i gdy nawiązała ona kontakt z szaro-białą powierzchnią jego ramienia, odniosłem wrażenie, jakby przechodziła przez niezwykle cienką i niezwykle kruchą skorupkę. Usłyszałem lekki trzask, podobny do dźwięku pękającej szklanki, kiedy zimą napełnia się ją wrzątkiem. Oba posągi rozsypały się na moich oczach i opadły jak miniaturowa lawina na podłogę.
Na dywanie osiadły dwie kupki białego popiołu, i to było wszystko.
Drewniane krzesła, na których wcześniej siedzieli, wciąż stały, pokryte warstwą popiołu. Zmiotłem popiół i ukazała się zupełnie nieuszkodzona oraz zimna w dotyku powierzchnia ich siedzisk.
Wiedziałem, że ciało musi przez trzydzieści minut leżeć w piecu rozgrzanym do dwóch tysięcy stopni, nim ulegnie kremacji. A więc musiało mi się to śnić.
Gdy rozejrzałem się bezmyślnie wokół, zobaczyłem dym wydobywający się z biblioteczki. Było go pełno za jej szklanymi drzwiczkami. Podszedłem, otworzyłem je i dym się rozproszył. Około jednej trzeciej książek zamieniło się w popiół tego samego koloru co kupki na dywanie, ale na samym meblu nie było ani śladu ognia. To był sen.
Ujrzałem wylatujący z na wpół otwartej lodówki kłąb pary, otworzyłem więc jej drzwiczki na całą szerokość i znalazłem wcześniej zamrożonego kurczaka, teraz już upieczonego i smakowicie pachnącego, oraz również upieczone krewetki i ryby. Natomiast lodówka, która grzechotała, bo włączył się kompresor, była zupełnie nieuszkodzona. To był sen.
Sam czułem się dziwnie. Rozpiąłem marynarkę i z mojego ciała posypał się popiół. Koszula, którą miałem na sobie, została kompletnie spalona, ale marynarka była nietknięta, przez co aż do tego momentu nic nie zauważyłem. Sprawdziłem kieszenie i sparzyłem sobie rękę przedmiotem, który okazał się moim palmtopem, teraz bryłką stopionego plastiku. To musiał być sen, bardzo osobliwy sen!
Wróciłem odrętwiały na swoje miejsce i chociaż nie widziałem dwóch kupek popiołu na dywanie, wiedziałem, że tam leżą. Grzmoty na zewnątrz osłabły, błyskawice stały się rzadsze. W końcu przestało padać. Później w przerwie pomiędzy chmurami pokazał się księżyc rzucający przez okno nieziemskie srebrzyste światło. Nadal siedziałem sztywno na krześle, otoczony mgłą, a w moim umyśle świat przestał istnieć i unosiłem się w wielkiej pustce. Nie wiem, ile minęło czasu, zanim obudziło mnie wschodzące za oknem słońce, ale kiedy machinalnie wstałem, żeby pójść do szkoły, musiałem macać wokół siebie, by znaleźć tornister i otworzyć drzwi, bo wciąż gapiłem się bezmyślnie w tę bezkresną pustkę…
Po tygodniu, gdy mój umysł wrócił mniej więcej do stanu normalnego, przypomniałem sobie najpierw, że zdarzyło się to wieczorem w dniu moich urodzin. Na torcie powinna była stać tylko jedna świeczka – nie, ani jedna – bo tego wieczoru moje życie zaczęło się od nowa i nie byłem już tą samą osobą co przedtem.
Jak powiedział tata w ostatnich chwilach swego życia, coś mnie zafascynowało i chciałem zaznać tego cudownego życia, które opisał.Uniwersytet
„Zajęcia obowiązkowe: matematyka wyższa, mechanika teoretyczna, mechanika cieczy, zasady działania i zastosowanie komputerów, języki komputerowe i programowanie, meteorologia dynamiczna, zasady meteorologii synoptycznej, meteorologia chińska, prognozowanie statystyczne, długoterminowe prognozowanie pogody, prognozowanie numeryczne.
Zajęcia do wyboru: cyrkulacja atmosferyczna, meteorologiczna analiza diagnostyczna, burze i meteorologia mezoskalowa, przewidywanie i zapobieganie burzom, meteorologia tropikalna, zmiany klimatu i prognozowanie krótkoterminowe, meteorologia radarowa i satelitarna, zanieczyszczenia powietrza i klimatologia miejska, meteorologia górska, wzajemne oddziaływania oceanów i atmosfery”.
Zaledwie pięć dni wcześniej uporządkowałem wszystko w domu i wyruszyłem na południe, do odległego o tysiąc kilometrów miasta, gdzie miałem podjąć studia. Zamknąwszy po raz ostatni drzwi pustego teraz domu, wiedziałem, że na zawsze pozostawiam za sobą dzieciństwo. Od tej pory będę maszyną dążącą do jednego celu.
Kiedy przeglądałem listę przedmiotów, którymi miałem się zajmować przez cztery lata, czułem się trochę zawiedziony. Wiele z nich nie było mi potrzebnych, natomiast nie było tam kilku, których potrzebowałem, takich jak elektromagnetyzm i fizyka plazmy. Uświadomiłem sobie, że być może złożyłem papiery na niewłaściwy kierunek i że zamiast nauk o atmosferze powinienem studiować fizykę.
Zanurzyłem się więc w bibliotece, gdzie większość czasu poświęcałem matematyce, elektromagnetyzmowi i fizyce plazmy, i chodziłem tylko na zajęcia, które obejmowały te dziedziny, zasadniczo pomijając całą resztę. Nie uczestniczyłem w barwnym życiu studenckim, bo mnie nie interesowało. O tym drugim stylu życia przypominałem sobie tylko wtedy, kiedy wracałem o pierwszej czy drugiej w nocy do akademika i słyszałem, jak kolega, z którym dzieliłem pokój, mamrocze przez sen imię swojej dziewczyny.
Pewnego razu tuż po północy podniosłem głowę znad tekstu gęsto zapełnionego równaniami różniczkowymi cząstkowymi. Przypuszczałem, że o tej porze będę jedynym studentem w nocnej czytelni, ale po drugiej stronie sali zobaczyłem Dai Lin, śliczną dziewczynę z mojej grupy. Nie miała przed sobą żadnych książek, tylko po prostu siedziała z brodą podpartą rękami i patrzyła na mnie. Wyraz jej twarzy raczej nie oczarowałby tłumu wielbicieli – było to spojrzenie kogoś, kto właśnie odkrył szpiega w obozie, spojrzenie skierowane na obcą istotę. Nie miałem pojęcia, od jak dawna mi się przyglądała.
– Jesteś dziwny. Widzę, że nie jesteś zwykłym molem książkowym, bo masz konkretny cel – powiedziała.
– Tak? Chyba wszyscy mają jakieś cele? – rzuciłem. Być może byłem jedynym chłopakiem w grupie, który wcześniej nie zamienił z nią ani słowa.
– Nasze cele są mgliste. A ty zdecydowanie szukasz czegoś bardzo konkretnego.
– Masz dobre oko do ludzi – powiedziałem beznamiętnie, zbierając książki, i wstałem. Byłem jedyną osobą, która nie czuła potrzeby, by się przed nią popisywać, co napełniało mnie poczuciem wyższości.
Kiedy dochodziłem już do drzwi, zawołała:
– Czego szukasz?
– Nie zainteresowałoby cię to – odparłem, nie oglądając się za siebie.
Na zewnątrz była cicha jesienna noc. Spojrzałem na niebo pełne gwiazd i wydało mi się, że w powietrzu niesie się głos mojego ojca: „Kluczem do cudownego życia jest zafascynowanie się czymś”.
Teraz zrozumiałem, że miał absolutną rację. Moje życie było jak pędzący pocisk i nie miałem innego pragnienia niż to, by usłyszeć, jak trafia w cel. W jakikolwiek, bez żadnego praktycznego znaczenia, ale gdybym do niego dotarł, moje życie byłoby spełnione. Nie wiedziałem, dlaczego zmierzam właśnie tam, ale wystarczyło tylko chcieć iść dalej, kierować się impulsem, który leży w ludzkiej naturze. O dziwo, nigdy nie starałem się wyszukać żadnych związanych z Tym materiałów. To i ja byliśmy dwoma rycerzami, których całe życie będzie przygotowaniem do jednego pojedynku, więc dopóki nie poczuję, że jestem już gotowy, nie zamierzałem ani Tego szukać, ani nawet o Tym myśleć.
Trzy semestry minęły w mgnieniu oka. Wydawały mi się jednym nieprzerwanym okresem, bo skoro nie miałem domu, do którego mógłbym wrócić, wszystkie wakacje i ferie spędzałem na uczelni. Chociaż mieszkałem sam w dużym domu studenckim, rzadko czułem się samotny. Dopiero w wigilię Święta Wiosny, kiedy usłyszałem wybuchające na zewnątrz petardy, pomyślałem o moim życiu przed pojawieniem się Tego, ale miałem wrażenie, że była to jakby poprzednia epoka. Kiedy spędzałem te noce w pokoju z wyłączonym ogrzewaniem, zimno sprawiało, że moje sny były bardzo realistyczne.
Chociaż jednak myślałem, że pojawią się w nich mama i tata, nigdy mi się nie przyśnili. Pamiętałem hinduską legendę o królu, który po śmierci ukochanej postanowił wybudować jej wspaniały grobowiec, jakiego wcześniej nikt nie widział. Poświęcił na to większą część życia, a w końcu, kiedy budowla była już gotowa, zauważył leżącą pośrodku trumnę swej małżonki i powiedział: „Ona tu nie pasuje. Zabierzcie ją stąd”.
Moi rodzice odeszli już dawno temu i cały mój umysł zajmowało To.
Ale to, co się stało później, skomplikowało mój prosty świat.Dziwne zjawiska I
Latem po drugim roku studiów udałem się w podróż do domu, by go wynająć i w ten sposób zdobyć pieniądze na opłacenie przyszłego czesnego.
Kiedy tam dotarłem, było już ciemno, musiałem więc otworzyć drzwi i wejść do środka po omacku. Po włączeniu światła ukazała się dobrze mi znana scena. Był tam nadal stół, na którym owej feralnej nocy, kiedy zerwała się burza, leżał tort urodzinowy, wokół niego wciąż stały trzy krzesła, jakbym wyjechał dopiero wczoraj. Usiadłem wyczerpany na kanapie i gdy rozejrzałem się po domu, poczułem, że coś jest nie tak. Uczucie to było najpierw nieokreślone, ale kiedy stopniowo nabrało kształtu jak podwodna rafa ukazująca się we mgle, nie mogłem go uniknąć, tak samo jak statek tej rafy.
W końcu odkryłem jego źródło – wszystko wyglądało tak, jakbym wyjechał stamtąd wczoraj.
Obejrzałem stół. Była na nim cienka warstewka kurzu, o wiele za cienka jak na dwa lata, które spędziłem poza domem.
Poszedłem do łazienki, by zmyć z twarzy brud i pot. Gdy włączyłem światło, zobaczyłem się wyraźnie w lustrze. O wiele za wyraźnie. Lustro nie powinno być takie czyste. Dobrze pamiętałem, jak pewnego roku, kiedy byłem jeszcze w szkole podstawowej, wyjechałem z rodzicami na wakacje. Chociaż nie było nas tylko miesiąc, to po powrocie narysowałem palcem figurę w kurzu pokrywającym lustro. Teraz kilka pociągnięć palca nie zostawiło na nim ani śladu.
Odkręciłem kran. Po dwóch latach powinna była pocieknąć z niego rdzawa woda, ale ta, która wypłynęła, była czysta.
Po umyciu twarzy wróciłem do salonu i zauważyłem coś innego – dwa lata wcześniej, kiedy miałem już wyjść, przed zamknięciem drzwi rozejrzałem się po całym pokoju, by mieć pewność, że przypadkiem czegoś nie zapomniałem zabrać, i spostrzegłem stojącą na stole szklankę. Pomyślałem, że warto ją odwrócić do góry dnem, by nie zbierał się w niej kurz, ale ponieważ miałem w ręku bagaż, porzuciłem tę myśl. Doskonale pamiętałem ten szczegół.
Tymczasem teraz szklanka stała do góry dnem!
Akurat wtedy przyszli sąsiedzi, by sprawdzić, dlaczego pali się światło. Powitali mnie słowami zazwyczaj kierowanymi do sieroty, który wyjechał na studia, i obiecali, że zajmą się wynajęciem domu, a gdybym nie mógł wrócić po ich ukończeniu, pomogą mi uzyskać za niego dobrą cenę.
– Wygląda na to, że od mojego wyjazdu poprawił się stan środowiska – powiedziałem mimochodem, gdy rozmowa zeszła na to, co się od tamtej pory zmieniło.
– Poprawił się? Idź do okulisty! W ubiegłym roku ruszyła elektrownia obok destylarni i teraz jest dwa razy więcej kurzu, niż było! Ha! Czy w tych czasach gdziekolwiek się coś poprawia?
Zerknąłem na stół z cienką warstwą kurzu i nic nie powiedziałem, ale kiedy odprowadzałem ich do wyjścia, nie mogłem się powstrzymać od spytania, czy któryś z nich nie ma kluczy do mojego domu. Popatrzyli na siebie ze zdziwieniem i odpowiedzieli, że na pewno nie. Wierzyłem im, bo w sumie było pięć kluczy, z czego trzy nadal pasowały. Kiedy przed dwoma laty wyjeżdżałem z domu, wziąłem wszystkie – ten, który miałem teraz, i dwa daleko stamtąd, w moim pokoju w akademiku.
Po wyjściu sąsiadów zbadałem okna – wszystkie były dobrze zamknięte, bez żadnych śladów włamania.
Pozostałe dwa klucze mieli przy sobie rodzice, ale tamtej nocy się stopiły. Nigdy nie zapomnę, jak w popiołach rodziców znalazłem dwie bezkształtne bryłki metalu. Te stopione i ponownie zastygłe klucze spoczywały w moim akademiku jako pamiątki po tej fantastycznej energii.
Siedziałem przez chwilę, po czym zabrałem się do selekcjonowania rzeczy, które zabiorę ze sobą, i tych, które zostawię w schowku, gdy wynajmę dom. Najpierw spakowałem akwarele ojca, należące do niewielu rzeczy, które chciałem zachować. Zdjąłem te, które wisiały na ścianach, potem wyjąłem pozostałe z szafki i włożyłem wszystkie do kartonowego pudła. Wtedy zobaczyłem jeszcze jedną, leżącą na dolnej półce biblioteczki. Była odwrócona tyłem do góry i dlatego wcześniej jej nie zauważyłem. Kiedy zerknąłem na nią przed włożeniem do kartonu, przykuła moją uwagę.
Był to pejzaż przedstawiający widok z wejścia do naszego domu na okolicę. Otoczenie było monotonne: kilka szarych czteropiętrowych budynków bez wind i kilka rzędów topoli, które z powodu pokrywającego je kurzu wydawały się martwe… Jako trzeciorzędny artysta amator mój ojciec był leniwy. Rzadko wychodził, by malować z natury; zadowalał się otaczającymi go bezbarwnymi scenami. Mawiał, że nie ma matowych kolorów, są tylko przeciętni malarze. On sam do nich należał, a te bezbarwne sceny, które na jego mdłych obrazach wyglądały jeszcze bardziej drętwo niż w rzeczywistości, wiernie oddawały codzienne życie w tym zapyziałym północnym miasteczku. Malowidło, które trzymałem w ręku, było takie samo jak wiele innych znajdujących się już w kartonie – nie było w nim niczego, co by zasługiwało na pochwałę.
Jednak coś na nim zauważyłem – wieżę ciśnień, namalowaną trochę żywszymi kolorami niż budynki wokół niej, wyrastającą z otoczenia niczym kielisznik. Naprawdę nic szczególnego, zważywszy, że rzeczywiście stała tam taka wieża. Spojrzałem przez okno na wysoką budowlę na tle świateł miasta.
Tyle tylko, że została ukończona już po moim wyjeździe na studia. Kiedy opuszczałem miasto dwa lata wcześniej, była gotowa dopiero w połowie i otoczona rusztowaniami.
Zadrżałem i akwarela wysunęła mi się z ręki. Wydało mi się, że tej letniej nocy wpadł do domu powiew zimnego powietrza.
Wcisnąłem obraz do pudła, zamknąłem szczelnie wieko, a potem zacząłem pakować pozostałe rzeczy. Starałem się skupiać uwagę na tym, co robię, ale mój umysł był jak igła zawieszona na włóknie, a pudło jak magnes. Przy pewnym wysiłku udawało mi się odwrócić kierunek wychylenia igły, ale gdy tylko pozostawiałem ją samą sobie, znowu zwracała się w tamtą stronę. Padał deszcz. Jego krople stukały lekko o parapet, ale mnie się wydawało, że ten dźwięk dochodzi z pudła… W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać, podbiegłem do pudła, otworzyłem je, wyjąłem obraz i zaniosłem do łazienki, uważając, żeby był odwrócony tyłem. Potem wziąłem zapalniczkę i podpaliłem jego jeden róg. Kiedy spaliła się mniej więcej jedna trzecia akwareli, poddałem się i odwróciłem ją przodem. Wieża ciśnień wyglądała jeszcze bardziej realistycznie niż przedtem i zdawała się wystawać z powierzchni obrazu. Patrzyłem, jak pochłania ją płomień, który wydobywał z niej dziwne, uwodzicielskie kolory. Opuściłem ostatni kawałek do umywalki, poczekałem, aż spali się do reszty, a potem odkręciłem kurek i spłukałem popiół do kanalizacji. Kiedy zamknąłem kran, mój wzrok przyciągnęło coś na brzegu umywalki, czego nie zauważyłem, kiedy myłem twarz.
Kilka włosów. Długich włosów.
Były zupełnie siwe, niektóre tak białe, że stapiały się z umywalką, inne na wpół białe, ale moją uwagę przyciągnęły czarne. Na pewno nie były to moje włosy sprzed dwóch lat. Nigdy nie miałem takich długich i w ogóle ani jednego siwego. Ostrożnie podniosłem jeden, na pół czarny, na pół biały.
„…wyrwij jeden, a odrośnie siedem…”
Odrzuciłem go, jakby parzył mi dłoń. Opadając łagodnie, zostawiał ślad – ślad składający się z ulotnych obrazów wielu włosów, niczym chwilowo utrzymująca się wizja. Nie wylądował obok umywalki, ale tylko jej częściowo dotknął, po czym rozpłynął się w powietrzu. Spojrzałem w miejsce, gdzie leżały inne – one też zniknęły bez śladu.
Włożyłem głowę pod kran i długo ją tam trzymałem, po czym wróciłem sztywnym krokiem do salonu, gdzie usiadłem na kanapie i słuchałem padającego na dworze deszczu. Opady się nasiliły i przeszły w burzę, tyle że bez piorunów. Ulewa waliła w okna, co brzmiało jak głos, a może raczej głosy wielu ludzi mówiących cicho, jakby starali się przypomnieć mi o czymś. Zacząłem sobie wyobrażać, co mi mówią, i z każdym powtórzeniem stawało się to coraz bardziej realne:
„Tamtej nocy uderzył piorun, tamtej nocy uderzył piorun, tamtej nocy uderzył piorun, tamtej nocy uderzył piorun, tamtej nocy uderzył piorun…”.
I tak ponownie przesiedziałem w domu aż do rana burzową noc i ponownie opuściłem go odrętwiały, wiedząc, że na zawsze zostawiam coś za sobą i że nigdy tam nie wrócę.