Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Piotr Hercog. Ultrabiografia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piotr Hercog. Ultrabiografia - ebook

Najgłębsze jaskinie, najdłuższe rajdy i ekstremalne biegi w najwyższych górach świata.

Jest nie do zatrzymania. I nigdy nie odpuszcza. Nieważne, czy chodziło o bójkę w częstochowskim Bronksie, czy o dotarcie do mety tysiąckilometrowego ekstremalnego rajdu przygodowego w Szwecji. W ostatnich latach po wygraniu maratonów i biegów ultra po zamarzniętym Bajkale, w pejzażach Patagonii, na szczytach Kilimandżaro i Mount Evereście o biegaczu górskim z Częstochowy/Kudowy zrobiło się o głośno.

Tymczasem okazuje się, że życie i kariera Piotra Hercoga to nieustająca seria przygód, szalonych pomysłów, wyzwań i niesamowitych wyczynów podczas wypraw, rajdów czy górskich biegów. Dramatyczne, ale często zabawne przygody rozgrywają się na zmianę w scenerii jaskiń, skałek i szlaków Jury Krakowsko-Częstochowskiej, ziemi kłodzkiej, Tatr, Gór Stołowych i na najodleglejszych krańcach świata – w Himalajach i Alpach, w jaskiniach Chin i brazylijskich czy kolumbijskich dżunglach, na wulkanach Chile i pustyniach Emiratów Arabskich.

Piotr raz przeskakuje szczeliny pod Pikiem Lenina, raz pływa kajakiem po oceanie albo wypatruje potwora na jeziorze z Loch Ness. Z jego Ultrabiografii dowiesz się też, jak prawie nie został piłkarzem, jaką pić wodę, żeby seryjnie wygrywać i bić rekordy na Biegu Rzeźnika i dlaczego na studiach poszedł w tango z pewnym wielkim facetem… Wyrusz z Piotrem w niezwykłą ultramaratońską podróż i przekonaj się, że niemożliwe nie istnieje!

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8129-554-3
Rozmiar pliku: 43 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Jak to jest, jak się umiera? Gdy spadasz w przepaść? Nie, nie czujesz strachu. Raczej żal, że to już. Że jeszcze tyle można było zrobić, a tobie nie będzie to dane. Gdy leciałem w dół, myślałem tylko: „Szkoda, że ginę tak młodo”. Ale byłem z tym dziwnie pogodzony. „Okej, stało się”. Przed oczyma zmieniały się kadry, a w tym filmie z życia, co było dziwne, przewijały się jakieś nieistotne zdarzenia i twarze, moi kumple, jacyś nauczyciele…

Piotr miał 16 lat, skończył pierwszą klasę ogólniaka i po pierwszym czy drugim wypadzie w Tatry i nieudanej próbie zdobycia Gerlacha postanowił, że czas zostać alpinistą. „Już, natychmiast, teraz” – Piotr od dziecka był znany z tego, że chciał realizować swoje pomysły. A szalone pomysły goniły te jeszcze bardziej szalone.

Z kolegą z marszów na orientację, dwa lata starszym licealistą z jakiegoś klubu turystycznego, który miał już prawo jazdy, zgadali się, że nie ma co rozmieniać się na drobne, tylko trzeba wyruszyć na wyprawę w Alpy. Postanowili, że zdobędą Großglocknera, najwyższy szczyt Austrii. W sierpniu 1992 roku rozsiedli się więc na tylnym siedzeniu fiata 126, czyli malucha bis, którego zorganizował kumpel Piotra. Najwięcej miejsca zajął namiot, zestaw konserw turystycznych i ogólnie mnóstwo jedzenia.

I pojechali. Na autostradach rozpędzali się do stówy. Mogliby nawet szybciej, ale to przecież pochłania benzynę. Machali do mijających ich kierowców, rozbawionych ich widokiem.

Usprzętowienie mieli szczątkowe, na dodatek plastikowo-wełniane. Piotr paradował w polarze pożyczonym od kolegi z klasy, jedynego, który posiadał takie cudo, i w zwykłych trampkach, za to wyglądem przypominających buty trekkingowe. Mieli też kaski motocyklowe, takie peerelowskie orzeszki. Ekwipunek alpinistyczny też był nieco udawany – raki i jakieś aluminiowe czekany. Część rzeczy była pożyczona albo kupiona za kieszonkowe i pieniądze zarobione na pierwszych młodzieżowych fuchach.

– W naszym domu się nie przelewało, ale Piotrek od zawsze był samodzielny, wszędzie i zawsze próbował zarobić na swoje pasje, których miał mnóstwo, a wciąż dochodziły nowe – wspominała Urszula Hercog, mama Piotra. Syn nigdy nie opowiedział o swojej walce o życie już podczas pierwszej zagranicznej eskapady. Nigdy nie chciał martwić rodziców. – Czego on nie robił! Opowiadał, jak był pierwszym w Częstochowie supermarketem?

– Jak to „był supermarketem”?

– No, normalnym, chodził po Częstochowie w kartonie, przebrany za sklep, który miał się otworzyć i rozdawał na ulicach ulotki. Mieszkaliśmy koło dworca, więc rozładowywał też wagony, żeby sobie zarobić na te liny, uprzęże i wyjazdy.

Liczba zawodów i dorywczych zajęć wykonywanych w życiu przez Piotra zbliża się do jego liczby startów w marszach i biegach, a lista ta liczy już około 200 pozycji.

Piotr w końcu dociera do podnóża Alp, z kolegą, którego nazwiska już nie pamięta. Nie byli przyjaciółmi, prawie się nie znali, ale to był jedyny chłopak, który się pisał na ten szalony wyjazd samozwańczych alpinistów.

Są niemal kompletnymi amatorami, ale coś tam o wyższych górach słyszeli, więc przed atakiem szczytowym zamierzają się zaaklimatyzować i pochodzić po lodowcach. W końcu to 3798 metrów n.p.m. – tak wysoko Piotr Hercog jeszcze nie był, dotąd chodził głównie po jaskiniach. Zdobyli więc najpierw Großes Wiesbachhorn (3564 metrów n.p.m.) i Hohe Dock (3348 metrów n.p.m.), a teraz schodzą do alpinistycznego schronu.

Widoki są piękne. Zatrzymują się, żeby pstryknąć fotki. Piotrek jest w jeansach i polarze, w rękach trzyma czekan i plecak z doczepioną karimatą.

– Był nowiutki, taki wow, szyty na wzór tych zachodnich, przez firmę JANITEX z Częstochowy – opowiada Piotr Hercog. – Nawet raki miałem na tych pseudotrekkach założone, ale nie do końca pasowały, bo buty były strasznie miękkie. Po śniegu i lodzie lekko się chodziło, ale żeby później wbić gdzieś te czubki, to już była tragedia. Ale na wszelki wypadek mieliśmy je na nogach, bo widzieliśmy, że ten lodowiec ma sporo szczelin i pęknięć.

Chwilę po zrobieniu tego zdjęcia znów się zatrzymują. Przed mostem śnieżnym. Liny i uprzęży nie wyciągnęli, bo teren był łatwy. Kumpel przechodzi pierwszy, Piotrek podąża kilka metrów za nim, po śladach. Zdąży jeszcze pomyśleć: „Nie wygląda to za ciekawie, ale przecież gościu jest z dziesięć kilo cięższy i przeszedł, to na pewno pode mną wytrzyma”.

Nie wytrzymał. Most nad szczeliną się załamał i Piotrek poleciał w dół.

Spadał z plecakiem, odbijając się od ścian szczeliny jak kula bilardowa. Zaklinował się na głębokości 26 metrów, w przewężeniu, na zlepieniu lodowym. Pasek od plecaka się zerwał, ale on sam pozostał na plecach Piotra w przesmyku firnowym. Kijki spadły i głośno chlupnęły. Trzy metry poniżej płynął potok. Gdyby Herci, który stracił przytomność, nie utknął w szczelinie, wpadłby do lodowatej wody. I byłoby po nim. Gdyby nawet przeżył upadek, to w wełnianym swetrze i jeansach przetrwałby może kilka minut.

– Dzięki temu wiem, co się czuje, kiedy się umiera, więc już nie ma powodu, żeby to kiedykolwiek powtarzać – stwierdza ponad ćwierć wieku później Piotr, który potem w snach spadał tak jeszcze przez kilka tygodni. Ale tamten moment z sierpnia 1992 roku pamięta do dziś. Pozostał w nim lekki uraz do szczelin. Gdy koło nich przebiega, co zdarza się często w ultrabiegach na Mount Evereście, Kilimandżaro czy Elbrusie, w jego głowie włącza się lampka alarmowa: „Zachowaj maksymalną ostrożność”.

Wtedy na chwilę musiał stracić przytomność, bo nie słyszał wołania przerażonego kolegi. Ten pomyślał, że już po Piotrku i już, już miał odejść, ale ostatni raz się nachylił i krzyknął. Piotr odpowiedział. Drugi raz miał szczęście, bo po paru godzinach już by go nie znaleźli żywego. Kolega rzucił mu 20-metrową linę. Za krótka. Piotr musiał o własnych siłach wspiąć się sześć metrów.

– Po kilku próbach jakąś zapieraczką udało mi się podejść aż do liny. Tam zrobiłem węzeł ratowniczy, bo nie miałem uprzęży, i zacząłem wychodzić, ale na nawisie znów odpadłem – Piotr relacjonuje minuta po minucie, chwyt po chwycie, jakby to zdarzyło się wczoraj, a nie 27 lat temu.

W końcu za pomocą aluminiowego czekana i nienaostrzonych raków, dokonując jakichś desperackich skoków i wykorzystując umiejętności, których się po sobie nawet nie spodziewał, zdołał wygrzebać się na powierzchnię. O żadnym Großglocknerze nie było już mowy.

– Złapałem taki uraz, że chyba z dwa lata się nie wspinałem – wyznaje Piotr.

Pół roku później wybrał się na eksplorację najtrudniejszych jaskiń w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, w których znów o mało nie zginął, a dwa lata później wspinał się na siedmiotysięcznik w Kirgistanie ze złamaną nogą i o kulach. Opierał się na nich, gdy przeskakiwał nad szczelinami lodowca przy Szczycie Lenina.Od autorów: Jak wystartowałem z ultraksiążką

„Jestem średnio zaawansowanym amatorem” – gdy podczas swoich prezentacji na festiwalach górskich, podróżniczych czy biegowych przyznaję to szczerze, zawsze rozbawiam salę. No jak to, a maraton na Mount Evereście? A wbieganie na Elbrusa i zbieganie z Kilimandżaro? A ściganie się wokół Mont Blanc na UTMB, najważniejszych zawodach na świecie w Chamonix? A zwycięstwa w biegach na 386 kilometrów w Dolinie Utah, na 100 mil w Patagonii czy w maratonie po Bajkale, o czterech triumfach i ustanowieniu czterech rekordów w Biegu Rzeźnika nie wspominając? Amator? Ultras z teamu Salomona, należącego do najlepszych na świecie? Raczej żartowniś.

To wszystko prawda, ale kiedy próbuję wyjaśnić, że biegi ultra to tylko część tego, co przydarzyło mi się w życiu – fakt, dość aktywnym – i niewielka część mojej prywatnej historii, których wspólnym mianownikiem są góry, znowu spotykam się z niedowierzaniem. Podczas tych spotkań i prelekcji nigdy nie starcza czasu, by opowiedzieć o bijatykach w śródmieściu Częstochowy, o akcji antyterrorystów i testamencie, który spisywałem, siedząc na dnie pewnej jaskini na Jurze, o kilkuset meczach rozegranych w drużynie Victorii i startach w marszach na orientację czy kilkudziesięciu rajdach przygodowych, w tym ponad tysiąc­kilometrowych. Tak naprawdę bieganie nie jest moim ulubionym zajęciem. Jest jedną z moich pasji, które sprawiły, że po prostu żyję od dziecka w świecie przygód. Czasem ekstremalnych, innym razem chyba zupełnie niegórskich, powiedziałbym raczej szwejkowatych.

Coraz częściej namawiano mnie, żebym napisał książkę o swoich przygodach. Kłopot w tym, że znalezienie czasu na spisanie autobiografii i ubranie tego w literacką formę, która zainteresowałaby Czytelników, było dla mnie trudnym wyzwaniem. A ponieważ przez całą karierę działałem w zespołach i ze wsparciem, powierzyłem to zadanie Jackowi. Podział ról był sprawiedliwy: ja opowiadałem, Jacek dopytywał, nagrywał, spisywał, a potem uzupełniał szczegóły, daty, miejsca. Zamieścił również wypowiedzi moich znajomych, bliskich i przyjaciół, a także relacje medialne. Mam nadzieję, że końcowy efekt Was zaciekawi i że ta książka – opowiadająca o moich doświadczeniach życiowych i sportowych, o górach, ludziach, ekstremalnych zawodach, sukcesach i porażkach, o zdarzeniach dramatycznych i zabawnych, a przede wszystkim o życiu pełnym wyzwań i przygód – będzie dla Was inspiracją. Tylko pamiętajcie, na swój własny Mount Everest, gdziekolwiek i czymkolwiek by on nie był, nie wybierajcie się bez długiej aklimatyzacji, bo już za startem minie Was drobna Nepalka w spódniczce… To startujemy!

Piotr HercogJak biegłem tuż za Hercim

– Chłopak z Kudowy-Zdroju wygrał bieg ultra na sto mil w Patagonii, a wcześniej maraton na Bajkale – powiedział mi naczelny „Runner’s World”, z którym od lat współpracuję. – Ten Hercog jest niesamowity, to cyborg, trzeba o nim napisać tekst, ale szybko, bo zaraz jedzie biegać na Mount Everest.

Pojechałem do ultrasa, o którego sukcesach robiło się już naprawdę głośno nie tylko w górsko-biegowym środowisku. Wcześ­niej niewiele o nim wiedziałem. Kiedy piszę reportaż, chcę znać szczegóły, wiedzieć, jak to się wszystko zaczęło, skąd się mój bohater wziął, jaka była jego droga do takich osiągnięć. Efekt był taki, że po dwóch dniach rozmów i opowieści Piotra nie doszliśmy nawet do momentu… kiedy zaczął biegać. Nagle coś, co miało być reporterskim artykułem, zamieniało się w książkę, w ultrabiografię.

Reportaż opublikowano, a ja nadal słuchałem – już nie dniami, ale miesiącami – historii Piotra, co chwila łapałem się za głowę, zaśmiewałem się do łez, wzruszałem, a czasem szeroko otwierałem oczy. Często prosiłem wtedy o powtórzenie, gdyż byłem pewien, że się przesłyszałem, bo pewne rzeczy nie mogły się wydarzyć, a już z pewnością nie jednej osobie. Przecież nie można mieć niewiarygodnego pecha i szczęścia naraz, nie można chodzić o kulach w tunelach Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego i tańczyć oberka z wielkim facetem, a zaraz po wyjściu z najgłębszej jaskini świata zrobić sobie treningu biegowego przed rajdem na 400 kilometrów, podczas którego na szczycie góry trafia go szlag. I to dosłownie. Piorun.

To wszystko wydarzyło się naprawdę. Na stronach tej książki przeczytacie o kilkudziesięciu innych niesamowitych przygodach Piotra w najodleglejszych zakątkach świata, na szczytach najwyższych gór i w najgłębszych grotach na Ziemi.

Starałem się podzielić opowieści Piotra i o Piotrze na dwie przenikające się części, nadając książce podwójną chronologię. Poznacie historię i biografię Piotra „Herciego” Hercoga na przemian z kolejnymi punktami jego projektu Hercog Mountain Challenge – charakterystycznego dla niego połączenia wielkich górsko-ultrabiegowych wyzwań z pełnymi przygód i dramatycznych zwrotów akcji podróżami w najbardziej ekscytujące zakątki ziemi.

Sam nie wiem, czy po przeczytaniu tej książki powinno się iść, a właściwie biec w jego ślady. To może być niebezpieczne. Ale na pewno historia Piotra Hercoga może być świetną inspiracją do podejmowania własnych wyzwań, choć może nie trzeba zaczynać od biegu przez Patagonię czy wbiegania na szczyt El­brusa. Zawiera też wiele obserwacji i informacji, które mogą być przydatne dla każdego miłośnika gór, grotołaza, wspinacza, podróżnika, biegacza. Przede wszystkim mam nadzieję, że ta opowieść będzie dla Was czytelniczą przygodą. Pobiegnijcie z Hercim przez jego ultrabiografię.

Jacek Antczak

Trening przed Ultra Trail Atlas Toubkal w Maroku, październik 2017

Fot. Łukasz BuszkaROZDZIAŁ 1 BRONX POD JASNĄ GÓRĄ

Zapalić po biegu? Tak, zdarza się, ale wyjątkowo, na przykład w Chile czy w Alpach. Ale to już chwilę po przebiegnięciu tych 70 czy tam 170 kilometrów. Na odreagowanie, w dobrym towarzystwie, najchętniej ze swoim supportem lub gościnnymi tubylcami. Oczywiście, że nie papierosa. Broń Boże, z tym Piotr skończył ponad 30 lat temu. Ale nie było łatwo, bo na „Bronksie”, gdzie się wychował, większość paliła, może z wyjątkiem lalusiów, którymi przecież nikt nie chciał być.

Piotr, rocznik 1976, dziewięciolatek, wszędobylski chłopiec z trzeciej klasy podstawówki ze starszą siostrą Beatą (dokładnie o rok, miesiąc i godzinę) i rówieśnikiem Sebastianem, sąsiadem z klatki schodowej, zajumali rodzicom paczkę klubowych. I zeszli do szałasu. Szałas był stałym elementem i chlubą podwórka przy ulicy Świerczewskiego (dziś Piłsudskiego). Po obiedzie, czyli w czasie zabawy na dworze, bo przecież w połowie lat 80. nikomu nie śniło się o Internecie, a komórka kojarzyła się co najwyżej z dodatkowym pomieszczeniem w piwnicy. Za to już wtedy grało się w gry. Kapslami w Wyścig Pokoju, w „noża”, w przerzutki na trzepaku (kiedyś służące nie tylko do czyszczenia dywanów, ale też jako miejsce zbiórek chłopaków z miejskich podwórek). Do tego budowało się szałasy, a przede wszystkim kopało piłkę jak Boniek, Lato czy Buncol.

SZPONCIŁO SIĘ W ŚWIĘTYM MIEŚCIE

Piotr Hercog: Rozpakowaliśmy całą paczkę klubowych i paliliśmy jednego za drugim. Ale tak dosłownie, żeby szybko wypalić. Ja się tak ostro sztachałem, że wypaliłem od razu trzy z rzędu. I jak wyjaraliśmy tak po sześć–siedem fajek, to nagle zrobiło mi się strasznie niedobrze. I koniec, rzuciłem palenie. Od tego dnia nienawidziłem zapachu dymu z fajek. I potem, gdy na dzielni wszyscy popalali już na całego, mi nawet przez myśl nie przeszło, żeby zapalić, bo za pierwszym razem przytrułem organizm i tak po tej akcji z klubowymi umierałem, że ten smród mnie już zawsze odrzucał. Ale z perspektywy czasu cieszę się, bo po dziś dzień jestem na „nie”.

Wycieczka SKKT przy SP 35. Złoty Potok Ostrężnik. Maj 1988 roku. Jeżeli nie zaznaczono inaczej, fotografie pochodzą z prywatnego archiwum autora

Przynajmniej jeśli chodzi o fajki. Ale w dzieciństwie bycie na „nie” nie było takie proste, bo na częstochowskim Bronksie, gdzie wciąż się próbowało tego i owego, czyli w zasadzie wszystkiego, co było owocem zakazanym, trzeba było być stanowczym. W przeciwnym wypadku podwórkowy gang cię odrzucał, a Piotrek zawsze był w środku towarzyskiego zamieszania i wciąż próbował czegoś nowego, więc nie zamierzał się alienować. Jest synem piłkarza, wkrótce zawodnikiem trampkarzy, kadetów i juniorów dumnej drużyny Victoria Częstochowa. Nieźle haratał w gałę i mimo niewielkiej postury nie odstawał przy bijatykach blok na blok albo ulica na ulicę. Codzienne utarczki może nie były wojnami gangów, ale pojedynki podwórek, tych z kamienic ze Świerczewskiego z sąsiadami z owianych złą sławą ulic Stawowej, Garncarskiej czy Małej, nie należały do całkiem bezkrwawych.

Turniej turystyczno-krajoznawczy. Bielsko-Biała, góra Żar, czerwiec 1991 roku

Piotr nie był święty, ale paradoks polegał na tym, że jedna z najniebezpieczniejszych dzielnic jego rodzinnego miasta – Częstochowa Śródmieście, w której się wychował – dziś już nieco spokojniejsza niż w szarych latach 80. i przełomu 90., leży jakieś półtora kilometra od najświętszej góry w Polsce. Na dodatek kilkuletni Herci z okien trzeciego piętra swojej kamienicy widział też drugą co do wielkości świątynię w Europie – bazylikę archikatedralną Świętej Rodziny przy ulicy Krakowskiej.

– Pewnie się nie przyzna, ale Piotruś ma w życiu także epizod związany z Kościołem. Otóż był ministrantem. Wprawdzie króciutko, może z miesiąc, ale jednak – śmieje się Urszula Hercog, mama Piotra. – Za to pamiętam, że po komunii składał na Jasnej Górze przysięgę, że do osiemnastego roku życia nie weźmie do ust alkoholu i nie zapali papierosa.

„Szczęśliwe dziecko wychowane w dobie nie tabletów, komputerów i telewizorów, ale trzepaka, podwórka i koron drzew. Klasyczny chachar podwórkowy, który z bandą kolegów kopie piłę, chodzi po drzewach i skacze po dachach, a gdy trzeba wdać się w bójkę w imię wyższej idei, nie stroni od bezpośredniego kontaktu” – tak Piotr opisywał swoje dzieciństwo w felietonie dla magazynu turystyki górskiej „n.p.m”. I nie stronił. A piłkę kopał zawodowo. Gdyby tak nie było, Piotr w częstochowskim Śródmieściu – syn Andrzeja Hercoga, piłkarza (a potem trenera) kultowej Victorii Częstochowa, i Urszuli (oboje pracownicy włókienniczego Elaneksu, jednego z największych zakładów w Częstochowie) – pewnie zginąłby albo życiowo się pogubił w śródmiejskiej dżungli Częstochowy lat 80., jak stało się to z wieloma jego rówieśnikami.

Piotr Hercog: Oj, szponciło się wtedy w dzielnicy, szponciło. Bujało się po podwórkach kamienic i biegało po dachach garaży, szczególnie w okolicach mojej podstawówki numer 35, do której miałem z domu 500 metrów. To są okolice najstarszych części Częstochowy, które nigdy nie miały zbyt dobrej reputacji. Kocie łby, kamienice z obdrapanymi ścianami, gdzie już o szóstej rano można było spotkać gości, których budził kac, więc wyruszali na polowanie na tani alkohol. Mnie to wszystko kręciło, bo zawsze byłem bardzo żywym chłopakiem, chętnym nowych przygód. Już w dzieciństwie zapuszczałem się do różnych miejsc, nie zawsze bezpiecznych. Te najmłodsze lata spędzałem w dzielnicy, gdzie lepiej po zmroku się nie zapuszczać, dziś jest zresztą niewiele lepiej. Można więc powiedzieć, że wychowywałem się w takich trochę częstochowskich slumsach.

Wycieczka SKKT przy SP 35. Sokole Góry. Październik 1988 roku

Ale było to też miejsce, gdzie jako dzieciaki mieliśmy gdzie działać. Chodziło się na tory, bo przecież mieszkałem przy dworcu PKP. A jeszcze częściej buszowało po terenach przemysłowych przy Armii Ludowej, dzisiejszej Ogrodowej. Robiliśmy niezbyt legalne wyprawy do zapałczarni czy fabryki guzików. A potem wymienialiśmy się zdobyczami stamtąd, na przykład etykietkami z tej fabryki zapałek. To były nasze skarby, bo przypominam, że w tamtym czasie handlowało się wszystkim. Kolekcjonowało się nawet puszki po coca-coli.

Pierwsze doświadczenia poważnej rywalizacji i lekcje życia dostawał w podstawówce – do przedszkola, przyzakładowego w Elaneksie, chodził bowiem tylko jeden dzień. Nawet niespełna. Nie chciał leżakować po obiedzie i dokonał spektakularnej ucieczki z tak „opresyjnej” placówki. Przebiegł 300 metrów na portiernię Elaneksu i zażądał widzenia z tatą, który pracował w biurze przędzalni czesankowej.

Do przedszkola już nigdy nie wrócił, kilkulatkiem opiekowali się dziadkowie, jeden w młodości był ułanem. Fantazję Piotra można by więc tłumaczyć uwarunkowaniami genetycznymi. Potem, gdy rodzice byli w pracy, razem z siostrą często zostawali w domu sami – stąd na przykład pomysł Piotra, by w pokoju rozpalić ognisko.

– Momentalnie zrobił się metrowy ogień, ale na szczęście firanki się nie zajęły – wspomina Piotr, który jako kilkulatek został też ściągnięty z balkonu, gdy dokonywał wspinaczkowych akrobacji już na zewnątrz, zwisając dobre dziesięć metrów nad ziemią.

W podstawówce szybko zrozumiał, że aby mieć szacunek, od czasu do czasu trzeba stanąć w szranki często z potężniejszymi posturą uczniami. Na przykład spadochroniarzami z klasy.

– Do dziś nie należę do najwyższych, mam metr siedem­dziesiąt pięć wzrostu i od zawsze jestem szczupłej budowy – opowiada Piotr. – Wtedy nawet nie chodziło o to, by wygrywać w bójkach, tylko by nie odpuszczać, nie tchórzyć i walczyć o swoje, wtedy zyskiwało się szacunek. Fizycznie przydawała się zwinność, ale najważniejsza była psychika. Jak ktoś był za grzeczny, to dzieciaki to wykorzystywały i tych słabszych gnębiły. Dziś też tak bywa, ale wszystkiego się pilnuje, rodzice natychmiast zgłaszają do nauczycieli. Wtedy nikomu to nie przychodziło do głowy, wszystko trzeba było wyjaśnić we własnym gronie. Tych bijatyk miałem kilka na koncie, zwłaszcza w czwartej, piątej i szóstej klasie, ale nie były jakieś brutalne. Wychodziło się na solówkę na długiej przerwie, trochę się poszarpaliśmy, podusiliśmy i tyle. Zasada była taka, że bijemy się do pierwszej krwi, honorowo, a potem się godziliśmy.

Wycieczka SKKT przy SP 35. Sokole Góry. Kwiecień 1989 roku

Czasem były też potyczki grupowe. Wiadomo było, że ci z Trzydziestki Piątki ze Świerczewskiego prowadzą odwieczną wojnę z tymi z Krakowskiej, czyli ze Szkoły Podstawowej nr 6. Do ustawek dochodziło nad brzegami Stradomki.

– Spotykaliśmy się po dwóch stronach rzeki i rzucaliśmy kamieniami. To były wielkie kamole i gdyby ktoś dostał w czoło, to mogły nawet zabić. No cóż, niezbyt rozsądne, ale takie było życie… – Rozkłada ręce górski wojownik.

Piotrek nigdy nie był łobuzem. Nie miał na to szans. A właściwie czasu. Nie miał też czasu na marnowanie go wystawaniem pod blokiem i skupianiem się na podwórkowych bitwach o władzę dusz w niespokojnej dzielnicy Częstochowy. Był ciekawy świata, który był za rogiem. A właściwie nieco dalej, jakieś 40 minut od domu. Za rogiem był przystanek do tych nieznanych krain… Podmiejska linia 58. Ciągnęło go do gór. Najpierw Sokolich – które dla takiego chłopca były jak Himalaje. W głąb jaskiń. Do świata tajemnic i przygód, na przykład w ruinach zamku w Olsztynie. Ale nie do świata biegów.

Piotrek miał osiem lat, był w trzeciej klasie podstawówki i nie przebiegł dotąd w żadnych zawodach ani kilometra.

LINIĄ 58 DO PRZYGODY

Rok 1984, jakaś letnia sobota. „Mamo, idziemy na dwór, ale nie będzie nas do wieczora” – zapowiedział ośmiolatek. Idą na cały dzień, bo mają ważne sprawy. To wersja dla rodziców. A tak naprawdę wsiadają w autobus numer 58. Mijają przystanki na Okrzei, Mireckiego, Rakowskiej, Bugajskiej, Weyssenhoffa, Kręciwilka, Odrzykonia i Osiedle Pod Wilczą Górą, przystanki Kusięta I, Kusięta II, III, IV, V, VI, VII i po jakichś 40 minutach wysiadają na rynku w podczęstochowskim Olsztynie. Po podróży podmiejskim autobusem (minęło 35 lat, a linia właściwie się nie zmieniła, dalej biegnie przez tę samą trasę) zaczyna się pierwsza w jego życiu wyprawa.

Parędziesiąt metrów od przystanku wchodzi się w Sokole Góry. Formalnie to rezerwat przyrody, a tak naprawdę – mekka grotołazów, wspinaczy, turystów-piechurów i górskich rowerzystów. To była chłopacka przygoda, bieganie po lesie, zabawa w podchody, strzelaniny i takie tam, każdy dzieciak wie jakie. Wieczorny powrót do domu nie jest jednak wesoły. Kończy się laniem. Musiało być średnie. Na tyle mocne, że je zapamiętał, ale nie na tyle, by takiego wypadu wkrótce nie powtórzyć. I to jakieś 50 razy tylko w podstawówce.

– Piotrek może tego nie pamięta, ale według mnie to jego samodzielne wędrowanie zaczęło się jeszcze wcześniej. Konkretnie: gdy miał pięć lat. – Urszula Hercog z przyjemnością wspomina wakacyjne wyjazdy do ośrodka wczasowego Elaneksu w maleńkim Tuchomku, gdzie przez dobre dwie dekady rodzina Hercogów spędzała najpierw dwa tygodnie, a potem dwa miesiące w roku, od czerwca do sierpnia. – Mój syn był bardzo samodzielny już od przedszkola. I gdy miał z pięć lat, postanowił, że z tego Tuchomka dołączy do wycieczki do oddalonego o 15 kilometrów Sopotu, oczywiście bez rodziców, z naszymi koleżankami. Mówiłam wtedy znajomej, która się nim opiekowała, żeby go pilnować, bo nie potrafi wysiedzieć na miejscu, ciągle gdzieś biega, coś zwiedza, kombinuje…

I tak było, potem usłyszała, że odłączał się od grupy, biegał sam po molo, siadał z kijkiem i patrzył w morze, czegoś wypatrując. Nosiło go. Tak było od zawsze. Gdy był nastolatkiem, dla zabawy ścigali się z kolegą, przepływając przez całe jezioro w Tuchomku, w tę i z powrotem, a to prawie kilometr.

– To było bardzo niebezpieczne, a my oczywiście o niczym nie wiedzieliśmy – opowiada pani Urszula. – Nie chcę nawet myśleć, o ilu jego ówczesnych zwariowanych pomysłach nie wiedzieliśmy i do dziś nie wiemy. Piotr często przyjeżdża i opowiada o swoich wyprawach, ale z jego opowieści wynika, że nigdy nie ma żadnych wielkich niebezpieczeństw. Robi swoje, ale nadal nie chce, żebyśmy się o niego martwili – zwierza się pani Hercog. – A wtedy nad jeziorem mówił, że ćwiczy, bo chce zostać ratownikiem. I oczywiście nim został, pracował jakiś czas na basenie w Częstochowie, ale szybko mu się znudziło. Potrzebował ruchu i aktywności, a tam trzeba było siedzieć i pilnować.

Potrzebował przestrzeni. I przygód. Gdy miał dziewięć lat, był pierwszym chętnym do wycieczki szkolnej w Góry Sokole, na którą zabrała ich pani od techniki, Maria Dziurska-Pyrkosz. Znowu go nosiło, a nauczycielka, opiekunka szkolnego koła krajoznawczego PTTK przy Szkole Podstawowej nr 35, od razu to dostrzegła. Zaczęła go więc zabierać na wszystkie turystyczne imprezy. I tak jesienią 1988 roku pojechał na pierwsze w życiu zawody w Górach Sokolich. Dwunastoletni Herci dostał do ręki mapkę, parę wskazówek, o co w tym chodzi, i w pierwszym w życiu marszu na orientację dla dzieci zajął trzecie miejsce.

– To był dla mnie zalążek rywalizacji, która też mnie od dziecka pociągała – przyznaje Piotr Hercog.

Ziarno zostało zasiane.

Rajd Egzotyka. Beskid Niski. Kwiecień 1991 roku
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: